Miał wrócić wieczorem
W domu rodziny Mertów 10 kwietnia 2010 r. od samego rana było nerwowo. Magdalena, żona ówczesnego wiceministra kultury, musiała jechać z najmłodszym dzieckiem do lekarza. Żałowała, że nie ma przy niej męża Tomasza, który poleciał z prezydentem do Smoleńska. Ale miał wrócić już wieczorem.
- Lekarz powiedział, że nasze dziecko ma wadę serca. Wracałam do domu i martwiłam się, jak to powiem Tomkowi. Wtedy zadzwonił znajomy i powiedział, że coś niedobrego się stało z samolotem - mówi WP Magdalena Merta.
Żona ówczesnego wiceministra kultury przyznaje, że mało pamięta z dnia katastrofy. W pamięci pozostał jej telefon od premiera. - Zadzwonił do mnie Donald Tusk z informacją, że mój mąż nie żyje. Złożył kondolencje. Nie byłam w stanie myśleć, funkcjonować, ale musiałam to przekazać dzieciom - przyznaje Merta. Żona Tomasza Merty mówi, że czas w ogóle nie leczy ran. - Na dodatek, to, co dzieje się wokół katastrofy i prób jej wyjaśniania, skutecznie uniemożliwia godzenie się ze śmiercią Tomka. Moja żałoba zacznie się dopiero wtedy, gdy będę pewna, że pochowałam swojego męża. Na razie nie wiem, kogo pochowałam, więc jak mam się pogodzić z tym, że Tomka z nami nie ma? - pyta Merta.