Punktualnie 12.15
Dokładnie o godzinie 12.15 w 12. sektorze stadionu, położonym w pobliżu trybuny honorowej, Ryszard Siwiec oblał się rozpuszczalnikiem i podpalił. Płonął, stojąc. Krzyczał: "Niech żyje wolna Polska!", "To jest okrzyk konającego, wolnego człowieka!".
Ugaszono go dopiero po paru minutach. Sam to zresztą utrudniał, uciekając i broniąc się przed gaszącymi. Mimo że spłonęło na nim całe ubranie, nie stracił przytomności. O własnych siłach, niezdarnie podtrzymywany pod ręce przez milicjantów, zszedł z trybun. Do szpitala zabrała go nie karetka, lecz nieoznakowany samochód Służby Bezpieczeństwa.
Na stadionie pozostała teczka Siwca, w której znaleziono m.in. biało-czerwoną flagę z napisem: "Za naszą i Waszą wolność. Honor i Ojczyzna" oraz ulotki zaczynające się od słów: "Protestuję przeciw niesprowokowanej agresji na bratnią Czechosłowację...".
Tak sytuację opisywał fotograf Leszek Łożyński: - Zobaczyłem, że (...) kiedy go już sprowadzają takiego popalonego - stoją fotoreporterzy, ale żaden nie robi zdjęcia. Przyglądają się albo rozmawiają. Nikt nie podniósł aparatu do oka. Oni nie po to przyszli na stadion. Oni przyszli, żeby robić dożynki, a nie jakiegoś tam człowieka, który przez przypadek się podpalił. Tak nas szkolono, aby robić tylko to, co do nas należy.
I dalej: - Ten incydent nie zrobił wtedy na mnie żadnego wrażenia. Myślę, że nie zrobił też specjalnego wrażenia na widzach, którzy byli obok. Parę dni wcześniej wróciłem z Czechosłowacji, gdzie fotografowałem nasze wojska w akcji. A jak tu zobaczyłem palącego się człowieka, nie przyszło mi w ogóle na myśl, że można te dwa fakty skojarzyć.