30 lat po 4 czerwca 1989 r. Były ambasador USA: Dokąd zmierzacie, Polacy?© PAP | Grzegorz Rogiński

30 lat po 4 czerwca 1989 r. Były ambasador USA: Dokąd zmierzacie, Polacy?

Michał Gostkiewicz

Thomas W. Simons był w Polsce w ciekawych czasach. - Kilka dni po przylocie w 1968 roku oglądałem polskie wojsko ruszające na "bratnią" interwencję w Czechosłowacji. A w 1990 roku trafiłem wprost na "wojnę na górze" i musiałem uspokajać Waszyngton - mówi Wirtualnej Polsce amerykański dyplomata. 30 lat po wyborach 4 czerwca 1989 r. były ambasador USA ma do Polaków jedno, jakże ważne pytanie. Znajdziecie je na końcu tego wywiadu.

Michał Gostkiewicz: Przyjechał pan do Polski jako dyplomata w 1968 roku.

Thomas W. Simons: To był rok cudów!

W zachodniej hemisferze to był rok rewolucji seksualnej, wolności i miłości. We wschodniej hemisferze, a dokładnie za żelazną kurtyną, było nieco inaczej. Pan miał rzadką sposobność przyjrzenia się, jak wyglądała rewolucja w krajach wolnych i krajach zniewolonych.

Zgadza się, ale proszę nie zapominać, że gdy przygotowywałem się z całą rodziną do przyjazdu do Polski, mieliśmy tu w USA dwa zamachy. Najpierw na Martina Luthera Kinga, a potem na Roberta Kennedy'ego, brata zamordowanego zaledwie kilka lat wcześniej JFK. I były jeszcze rozruchy w Paryżu. To był trudny czas po obu stronach żelaznej kurtyny.

SZOK ROKU 1968

I w tym trudnym czasie młody amerykański dyplomata wyjeżdża na pierwszą w życiu misję. Ląduje w Warszawie. Jaka rzeczywistość czekała na przybysza z USA w Polsce roku 1968?

Nie zapomnę mojego wprowadzenia do polskiej kultury w Częstochowie. Spotkaliśmy tam panie, które dawały nam rady, jak mamy ubierać naszą córkę.

Nazwał to pan "polską wolnością do dawania rad innym, jak żyć". Nigdy w ten sposób nie myślałem, ale mając porównanie życia w Polsce i w USA widzę, że w pana ojczyźnie cnotą jest prawo do życia tak, jak się chce, bez strachu "co ludzie powiedzą".

Polacy mają bardzo sprecyzowane opinie na temat tego, co jest dobre, a co złe w codziennym życiu. Pamiętam, jak poszliśmy do sklepu ze szkłem na Pięknej, niedaleko ambasady. Na ramionach niosłem moją półtoraroczną córeczkę. Niosłem, ponieważ nie chciałem, żeby biegała i coś potłukła. Podchodzi do mnie kobieta i mówi: powinien pan zdjąć dziecko z ramion, bo garba dostanie. (śmiech). Tak więc Polacy, w moim odczuciu, nie wyrażali wówczas, z oczywistych powodów, głośno opinii politycznych, za to nie trzeba było długo czekać, aż ktoś nieznajomy zacznie ci mówić, jak masz żyć.

Drugie "wprowadzenie", choć może niekoniecznie do kultury, zapewnił mi pan, który chciał wymienić pieniądze. On chciał ubić interes, a ja byłem szczęśliwy, że ktoś chce ze mną porozmawiać i mogę przetestować mój polski, którego uczyłem się dziesięć miesięcy przed przyjazdem. Widząc, że rozumie, co do niego mówię, cały zadowolony wróciłem z nim do mojego auta i posadziłem nawet na przednim siedzeniu. Dopiero potem przyznałem się, że nie jestem zainteresowany wymianą pieniędzy. Był wściekły. Wysiadł z samochodu, przeklinając mnie – wtedy jeszcze nie rozumiałem, jak mnie dokładnie nazwał.

Ale już zupełnie serio - spodziewaliśmy się wszechobecnej szarości, a także ciszy życia w Polsce.

Ciszy?

Rok wcześniej, w ramach przygotowań do objęcia funkcji w warszawskiej placówce, przejechaliśmy z żoną autem przez Czechosłowację. Mniej więcej wiedzieliśmy, czego się spodziewać - ciszy zarówno jeśli chodzi o swobodę wypowiedzi Polaków w miejscach publicznych, jak i ciszy na samych ulicach - po Warszawie jeździło wtedy mniej samochodów, niż po miastach USA. Było szaro – bo nie było handlu, nie było tylu sklepów. Za to zdaliśmy sobie sprawę, jak wiele działo się pod powierzchnią. Oczekiwaliśmy tego w Polsce - życia poza oficjalnym obiegiem. I takie życie odnaleźliśmy.

Mieliśmy przeczucie, że jeśli uda nam się przebić przez grę pozorów i poznać ludzi, to w Polsce czeka nas bogate, intensywne życie. Nie myliliśmy się. Nawet w tych czasach, nawet po inwazji Układu Warszawskiego na Czechosłowację, ono kwitło! A być może częściowo właśnie dzięki temu, jaką opresję wywierał na was system.

Jako dyplomata miał pan parę przywilejów. Jedzenia z pewnością nie kupował pan stojąc w kolejkach, jak Polacy.

Nie, nie musiałem. Były specjalne sklepy dla dyplomatów. W ten sposób pokochaliśmy polędwicę! (śmiech!). Mogliśmy też przewozić w bagażu dyplomatycznym różne dobra. Pamiętam, jak jeden z ambasadorów, który nie palił papierosów, został wezwany do MSZ i spytany, dlaczego przywiózł 600 kartonów papierosów.

Tak, mieliśmy przywileje. Ale równocześnie oznaczało to kłopoty, bo Polacy wiedzieli, że mamy dostęp do dóbr z Zachodu. Mieliśmy przyjaciela, księdza ze świętokrzyskiego. Podczas naszej wizyty w opactwie prosił mnie, żebym przywiózł mu system nagłośnieniowy dla kościoła. Nie mogłem tego zrobić. To było za dużo. Nie zobaczyłem go nigdy później. Ale na przykład przywoziliśmy lekarstwa.

Ale ja miałem jeszcze jedno okno do poznawania Polaków i ich świata. Zawodowe. Po zdławieniu Praskiej Wiosny relacje bilateralne PRL-USA były praktycznie zamrożone. Pracowałem wówczas w sekcji konsularnej. Polskie władze, choć relacje z Waszyngtonem były złe, nie ograniczyły limitu podróży do Stanów ani dla osób odwiedzających rodziny, ani dla tych, którzy jechali do pracy na czarno. I te wszystkie osoby przechodziły przez moją sekcję. Rozmawiałem średnio z dwudziestoma Polkami i Polakami dziennie!

Z jakim skutkiem?

Pod koniec roku mój polski miał się znacznie lepiej, moja wiedza o polskim społeczeństwie również. Poprzez te rozmowy, te spotkania, miałem dostęp do różnych warstw polskiego społeczeństwa, w tym do chłopów. Rolników. Bo większość z tych wyjeżdżających to byli chłopi z dawnej Galicji – z Podkarpacia, którzy jechali do krewnych w Chicago.

Co ci ludzie panu mówili? Czy wyznawali, po co jadą, jakie były ich plany?

Byli raczej bardzo małomówni, wręcz cisi. Nieufni wobec mnie jako urzędnika. Niewiele mówili. To, co zwróciło moją uwagę, to to, że tak naprawdę nie mieli wyobrażenia swojej przyszłości, ani tego, co zastaną po drugiej stronie oceanu.

Wiosną 1969 roku polskie władze zaczęły wprowadzać ograniczenia czasowe ważności paszportów. W naszym prawie mamy regułę, która umożliwia odpowiedzenie na konkretne działania identycznymi retorsjami. Czyli jeśli władze PRL np. wprowadzają limit ważności paszportu do USA – sześć miesięcy, to i my możemy tak zrobić. Zapytałem niemal pięćdziesiąt osób, których sprawy obsługiwałem, o zdanie na temat tych ograniczeń. Intelektualiści i robotnicy jasno wyrażali swoje zdanie, mieli swoje przemyślenia. Chłopi nie mieli żadnych. Nie odpowiadali na to pytanie.

W takich sytuacjach pytałem: co, jeśli pojedziesz odwiedzić wujka Stasia w Chicago, a on zachoruje? Odpowiadali: "nie, nie, jest w pełni zdrowy". Odpowiadałem: "gdyby się okazało, że rzeczywiście jest chory, zostałbyś, żeby się nim opiekować?" "Nie nie, nie mam takich planów". Unikali odpowiedzi.

Nie mieli nic do stracenia i chcieli wyjechać do Stanów Zjednoczonych.

Oczywiście. Ale nie mieli sprecyzowanych planów. Żyli trochę z dnia na dzień. To było dla mnie spotkanie z ludźmi, z którymi my, Amerykanie, nie mieliśmy wówczas kompletnie kontaktu – z chłopami. W USA nie ma warstwy chłopskiej, amerykańscy farmerzy to zupełnie inny typ ludzi. To była dla mnie dobra nauka.

Widział pan nie tylko inwazję w Czechosłowacji, ale także jedną z kilku zmian władzy w PRL.

Pod koniec 1968 roku było już jasne, kto jest zwycięzcą walki o władzę wewnątrz partii. Ale równolegle działa się ciekawa historia: w USA urzędujący prezydent Lyndon B. Johnson nie walczył o drugą kadencję ze względu na społeczny opór wobec wojny w Wietnamie. Czuł gniew ludzi.

I teraz wracamy do Polski. Kilka dni po inwazji na Czechosłowację przywódcy Polski nie zrobili wielkiej ulicznej parady wojskowej na 1 września. Przenieśli uroczystość na Torwar. Zostawiłem żonę na zewnątrz i wszedłem do środka. Nikt mnie nie sprawdził, nie przeszukał. Zobaczyłem całe Politbiuro PZPR, które wstało i odśpiewało Międzynarodówkę. Wszyscy tam byli: Moczar, Spychalski, Gomułka. Potem wracali do samochodów, a ja stałem kilkanaście metrów od nich i znowu nikt mnie nie sprawdził. To było tak inne od ochrony, jaką najwyżsi rangą dygnitarze mają w USA, że nie mogłem w to uwierzyć. Czuli się zupełnie bezpieczni. W samym środku kryzysu politycznego!

Trzymali władzę tak mocno w ręku, że się nie bali.

To było dla mnie, przybysza, uderzające.

Myślę, swoją drogą, że w grudniu 1970 r. byłem pierwszym albo jednym z pierwszych w ambasadzie, który wiedział, że robotnicy Wybrzeża wyszli na ulice strajkować. Byłem na imprezie w Warszawie i rozmawiałem z kobietą, która miała przyjaciela w gdańskim radiu. On zadzwonił do niej z tą informacją. Byłem na pewno pierwszym amerykańskim urzędnikiem, który usłyszał o strajkach.

Jaka jest procedura dla urzędnika Departamentu Stanu, który jako pierwszy zdobywa tak ważną informację?

Jedziesz do ambasady i wysyłasz telegramem raport. Zaszyfrowany oczywiście, polski wywiad nie miał do niego dostępu.

I tyle? Żadnego "czerwonego alarmu", nic?

Nie. Od tego są już odpowiedni ludzie na odpowiednich stanowiskach. Nasze zadanie polegało na tym, żeby spróbować się dowiedzieć jak najwięcej o tym, co się właściwie stało, dlaczego – i spróbować przewidzieć scenariusze rozwoju wydarzeń w dającej się przewidzieć przyszłości. A nie było to łatwe – nawet nasi polscy przyjaciele i dziennikarze nie mówili wiele, ponieważ bardzo trudno było cokolwiek przewidywać.

PRZEŁOM. ROK 1989

W 1971 roku opuścił pan Polskę na wiele lat, by wrócić w kolejnym przełomowym momencie. Jest rok 1990 r., wraca pan jako ambasador. I dzieje się bardzo, bardzo dużo.

Mój powrót ma jeszcze preludium. Przez całe lata 80. z Waszyngtonu pracowałem nad polskimi sprawami, w referacie ds. Związku Radzieckiego. Przyglądaliśmy się bacznie temu, co działo się w Polsce w latach 1986-1989. Cały czas byłem na bieżąco ze sprawami polskimi poprzez współpracę z zastępcą sekretarza stanu, Johnem Whiteheadem, oraz z ówczesnym wiceprezydentem USA George’em Bushem seniorem. Szczególnie ważna była jego wizyta w Polsce 1987 roku, we wrześniu. Spotkaliśmy się wówczas zarówno z samym Jaruzelskim - jak i z liderami opozycji. Adam Michnik został wypuszczony z więzienia w sierpniu 1986 roku, na wolność wychodzili właśnie ostatni więźniowie polityczni. Dzięki temu w 1987 roku mogliśmy pracować nad zniesieniem sankcji na Polskę.

W dniu przyjazdu na placówkę jako ambasador nie byłem więc kimś "spoza obiegu". No i przede wszystkim znałem ludzi, z którymi miałem pracować i współpracować.

Pamiętam takie spotkanie z Jaruzelskim, jeszcze sprzed mojej nominacji. Szef PZPR siedzi i patrzy na mojego poprzednika, Johna Rogera Davisa, który miał bardzo dobre relacje z przywódcami "Solidarności", i nagle mówi tak: "my zjedliśmy razem beczkę soli".
To były kapitalne słowa. Obaj doskonale się znali. A ja mogłem być częścią tego wszystkiego.

A potem przyszły wybory czerwcowe 1989 roku i stało się jasne, że władza przejdzie z rąk jednej grupy do drugiej. Ale w lecie tego roku premierem był jeszcze Rakowski, a władzę trzymał w rękach Jaruzelski. Z wizytą do Polski przyjechał wówczas prezydent Bush…

…a ja byłem w Waszyngtonie, monitorując negocjacje Okrągłego Stołu. Do Polski wróciłem we wrześniu 1990 roku - jako ambasador. Wtedy był już solidarnościowy rząd Tadeusza Mazowieckiego, było już po wizycie Busha, a Wałęsa zdradził zamiar ubiegania się o prezydenturę. Rozpoczęła się wojna na górze. Mój przyjazd zbiegł się zatem z pojawieniem się w Polsce dużego politycznego problemu.

Opowiem panu anegdotę, która uzmysławia, o co toczyła się gra. Po wyborach 4 czerwca, ale przed rozwiązaniem kryzysu politycznego poprzez ukonstytuowanie się rządu Mazowieckiego, przyjechał do USA Bronisław Geremek. To było w czasie, gdy misję tworzenia rządu dostał ten generał, Kiszczak, i nie mógł zebrać większości. Geremek podszedł do mnie i mówi tak: Tom, sześć tygodniu temu w kierownictwie "Solidarności" rozmawialiśmy o tym, do jakiego więzienia najlepiej trafić. Teraz rozmawiamy o tym, kto byłby najlepszym prezydentem Polski i jak sformować rząd.

Oto miara zmiany, jaka się dokonała w Polsce! Oto dowód, jak rewolucyjne były to zmiany.

Aż tu nagle w środku tych zmian niedawni sprzymierzeńcy zaczynają się bić o władzę.

Gdy przyjechałem, we wrześniu 1990 roku, "wojna na górze", czyli spór Lecha Wałęsy i popierających go wtedy braci Kaczyńskich z resztą opozycji, trwał w najlepsze. Wtedy w amerykańskiej administracji panowało przekonanie, że utrzymanie jedności obozu solidarnościowego jest absolutnie kluczowe. A rozłam, który sprokurował Wałęsa, zagrażał perspektywom wolności i demokracji.

Moim pierwszym zadaniem było więc powiedzieć Waszyngtonowi: chcieliście w Polsce demokracji, no to ją macie. I musicie z nią żyć, nawet, jeśli będzie to jak jazda kolejką górską. Pamiętam pierwsze wybory parlamentarne. Dwadzieścia osiem partii!

Miałem ekscytujące zadanie, ekscytującą pracę do wykonania. Ale musiałem zapewnić Waszyngton, że mogą zaufać "Solidarności", a równocześnie muszą być gotowi na pewne zamieszanie i niepokoje – które rzeczywiście nastąpiły. Ale udało mi się ten Waszyngton uspokoić.

Pamiętam też pierwsze spotkanie z Wałęsą. Pojechałem do Gdańska. Kręcą nas kamery telewizyjne, a Wałęsa nie rozmawia, tylko daje mi wykład! Że USA nie robią dla Polski wystarczająco dużo, że powinny robić więcej i że powinniśmy być wam, Polakom, wdzięczni za to wszystko, co Polska zrobiła. Siedziałem tam i brałem wszystko na siebie.

Jako dyplomata doskonale pan wiedział, że pewności siebie Lechowi Wałęsie nigdy nie brakowało, więc musiał pan być na to gotowy.

No cóż, Lech Wałęsa, jak wielu Polaków, uważał, że może udzielać mi rad. Tylko te rady były udzielane publicznie, więc spokojnie siedziałem, ale potem powiedziałem mu wprost, że nie powinien w ten sposób ze mną, amerykańskim ambasadorem, rozmawiać, bo nic dobrego to Polsce nie przysporzy.

Mój profesor od prawa międzynarodowego mawiał: "dobry dyplomata to taki który dwa razy pomyśli, zanim nic nie powie".

Albo dwa razy pomyśli, zanim powie to, co chciałby powiedzieć.

Ale miałem dobre relacje z Wałęsą. Ufałem jego instynktowi politycznemu. I byłem zwolennikiem polityki "grubej kreski" (w rzeczywistości Mazowiecki mówił w expose o "odkreśleniu przeszłości grubą linią" - a chodziło mu nie o pobłażanie komunistom, a o to, że jego rząd nie ponosi odpowiedzialności za decyzje swoich poprzedników z komunistycznego reżimu – przyp. M.G.). Ale uważałem również, że dawni komuniści i ich zwolennicy także powinni znaleźć swoje miejsce w wolnej, demokratycznej Polsce. Wałęsa wykazał ostrożnośc swoją polityką "lewej nogi". Rozumiał, że o tę lewą nogę trzeba dbać tak samo, jak o prawą.

Jak się nie dba, to się wyklucza. Miliony ludzi.

A oni, gdy poczują się wykluczeni, mogą narobić kłopotów, bo nie znikną przez to, że zostaną zignorowani. Zwłaszcza, że nadal sporo mogli. Mam na myśli nie tylko tych siedzących w resortach siłowych polskiego rządu, ale także na poziomie administracji lokalnej. Ja jeździłem po Polsce i rozmawiałem z lokalnymi władzami. Pytałem kierowników: a jaka jest u was proporcja ludzi z nowego zaciągu do zaciągu komunistycznego? Większość odpowiadała: a po połowie tych i tamtych. Nie da się dbać o jedną połowę, a o drugiej zapomnieć.

Mam świadomość, że jednym ze skutków reform gospodarczych rządu Mieczysława Rakowskiego było to, że bratankowie, wujkowie i siostrzeńcy, "krewni i znajomi królika", dostali swoje kawałki państwowego tortu, bo to oni bardzo skorzystali na reformach gospodarczych. Sądzę też, że Rakowski chciał przekonać tymi reformami Zachód do współpracy z PRL – pokazując, że reżim, choć pozostaje reżimem, to jest gotów do radykalnych zmian.

Potrzebował pieniędzy.

To prawda. My tego nie kupowaliśmy. Zgadzaliśmy się z "Solidarnością", że przed reformami gospodarczymi potrzebne są reformy polityczne. Ale z drugiej strony mam poczucie, że to był jeden z czynników, który przesądził o pokojowym charakterze transformacji. Wałęsa, jak sądzę, rozumiał i pamiętał, że komuniści byli wciąż członkami parlamentu. Po tym, jak Stronnictwo Demokratyczne i Zjednoczone Stronnictwo Ludowe udało się wyrwać z koalicji z PZPR i zbudować kierowany przez "Solidarność" rząd, posłowie PZPR sprawnie głosowali za wszystkim, co tylko reformatorzy zaproponowali w Sejmie. To dało Polsce podstawy rządów prawa, demokracji i gospodarki rynkowej – silniejsze, niż w jakimkolwiek innym postkomunistycznym kraju. I stanowiło dla mnie kolejny dowód na to, że Okrągły Stół jako rozwiązanie polityczne się sprawdził.

DOKĄD IDZIESZ, POLSKO? Rok 2019

Wtedy, trzydzieści lat temu, wydawało się, że Zimna Wojna się skończyła. Napisał pan nawet książkę pod takim tytułem, opatrzywszy go na koniec znakiem zapytania. Czy z perspektywy lat nie uważa pan, że najważniejszy był właśnie ten znak zapytania?

(śmiech)

Może nie mamy dziś zimnej wojny. Ale mamy wojnę hybrydową, multipolarną, z mnóstwem małych i większych aktorów, którzy wykorzystują środki nacisku i budowania wpływu oparte o nowoczesne technologie. Nie ma dwóch wielkich bloków politycznych, ale w Europie Środkowo-Wschodniej, Ameryce Łacińskiej (np. w Wenezueli) czy na morzach Azji Południowo-Wschodniej mamy procesy, które można nazwać cichą walką o wpływy.

Oczywiście bardzo chciałbym móc przypisać sobie zasługę przewidzenia takiego biegu wydarzeń (śmiech), ale nie mam takiego prawa. Wtedy zawiniliśmy prawdopodobnie zbyt wielką pewnością siebie. Zbyt łatwo założyliśmy, że transformacja przebiegnie bez problemów, gdy tylko w byłych państwach satelickich ZSRR uda się zbudować działającą gospodarkę rynkową, demokrację i objąć je systemem bezpieczeństwa zbiorowego. Liczyliśmy, że pozostałe sprawy "jakoś" się unormują. Nie doceniliśmy trudów transformacji.

To niekończąca się orka na ugorze.

Zgadza się. A my, co gorsza, nie doceniliśmy Rosji.

To znaczy?

Wypowiem może kontrowersyjną opinię, ale zawsze uważałem, że Rosjanie mogą być społeczeństwem demokratycznym. Wbrew wielu opiniom z całego politycznego spektrum, które wieszczyły, że pewnego dnia Rosja znów stanie się zagrożeniem. I nie uważam, że to, że tak się stało, było nieuniknione. Nie wiem, czy sam rozpad Związku Radzieckiego był rzeczą nieuniknioną.

Ale się dokonał. 30 lat później mamy Rosję odrodzoną, Rosję dumną, Rosję, która śmiało gra w dyplomatyczno-polityczne gry na całym świecie. Timothy Snyder powiedział mi niedawno, że państwo zawsze próbuje zrzucić z siebie odpowiedzialność za zło, które w jego imieniu uczyniono. Ale choćby odpowiedzialność zmywały z siebie Wielka Brytania, USA, Włochy, Niemcy czy Polska, to Rosja zawsze tu będzie, żeby pewnym ruchem zająć pierwsze miejsce. Nikt nie przebije Rosjan w niewinności…

(śmiech) …i w obwinianiu wszystkich innych!

Przypomnę pewne wydarzenie, które każe mi tak a nie inaczej myśleć o Rosji. Jest sierpień 1991 roku. Amerykańska delegacja – dość prawicowa, przewodziła jej zwolenniczka Ronalda Reagana - wraca przez Polskę z Moskwy. Moskwy, w której właśnie trwa próba puczu. Prawie całowali polską ziemię, mieli uczucie, że wylądowali w wolnym kraju.

Na spotkaniu z nimi w hotelu Marriott zewsząd słyszałem ludzi podkreślających: "A nie mówiłem? Rosjanie to niewolnicy z natury, wrócą do dyktatury. Wpuśćcie nas jak najszybciej do NATO". Ja na to, że tysiące ludzi bronią właśnie otoczonego przez wierne puczystom wojska budynku Białego Domu w Moskwie (dziś siedziba rządu Federacji Rosyjskiej) w którym byli ludzie Borysa Jelcyna. Jeden z dziennikarzy, z "Życia Warszawy", zapytał: co to jest dziesięć tysięcy wobec milionów. Odpowiedziałem, że te dziesięć tysięcy może wystarczyć, żeby pokonać puczystów. "Dajcie im szansę, to jeszcze nie koniec". Następnego dnia było po puczu. Uważam jednak, że powinniście mieć nieco więcej wiary w to, w którą stronę przechyli się Rosja.

Historia zawsze miała wpływ na dzieje mojego regionu Europy i świata. Niekoniecznie taki, jakiego byśmy sobie my, Polacy, życzyli. Z reguły po tej złej stronie wiejącego w nas wiatru historii była Rosja.

Mam świadomość, że jeśli się jest Polakiem, to wiara w demokratyczną, sprawiedliwą, przestrzegającą praw człowieka Rosję jest bardzo, bardzo trudna.

Po latach wraca Pan na krótko do Polski. Czego pan oczekuje po tej wizycie? Czego się pan spodziewa?

Najpierw muszę porozmawiać z polskimi przyjaciółmi z dawnej "Solidarności" (prawdopodobnie okaże się, że większość z nich jest dziś blisko środowisk Platformy Obywatelskiej), zorientować się w obecnej sytuacji. Ale z drugiej strony nie dziwię się, że struktury polityczne, które zostały wprowadzone w 1990 roku, mogły się "zużyć" i ludzie zapragnęli zmiany.

Wie pan, Bronisław Geremek raz mi powiedział, że powinniśmy poświęcać więcej uwagi takim rejonom jak Białostocczyzna – bo to są miejsca, które nie zyskują na reformach gospodarczych. To była rada, którą powinna moim zdaniem usłyszeć cała ówczesna klasa polityczna.

To, co mnie najbardziej ciekawi, to to, czy komunizm istotnie jest już politycznie wyłącznie pieśnią przeszłości. I czy mit Zachodu, ten z początku lat 90.: demokracja, wolny rynek, dobre relacje z sąsiadami - nie jest już popularny.

Po pierwsze: komunizm jest pieśnią przeszłości. Nie da się zdobyć w Polsce poparcia, twierdząc, że jest się komunistą. Ogromne transfery socjalne, których dokonał obecny rząd, ani razu nie zostały uzasadnione z użyciem słowa "socjalizm". Kluczowe było słowo "rodzina". Po drugie: mit Zachodu w znaczeniu: "wprowadźcie kapitalizm, a reszta sama się zrobi" - nie jest już popularny. Choć miliony Polaków zagłosowały nogami i wyjechały na Zachód do pracy.

Zapytałem jednego z moich przyjaciół, jaką wizję Polski proponuje Prawo i Sprawiedliwość. Usłyszałem: "no wiesz, trochę endecji, trochę sanacji…" (śmiech). Ale ja patrzę w przyszłość Polski bardziej optymistycznie. A to dlatego, że monitoruję również sytuację na Węgrzech. I to wygląda tak, jakby tam inteligencja, czy szeroko pojęta klasa pracująca, czy też jakiś konglomerat obydwu, poddały się. Nie ma wielkiego oporu przeciw władzy. Na spotkaniach studiów slawistycznych w USA, na konferencjach poświęconych Słowiańszczyźnie, Europie Wschodniej, jest pełno Węgrów szukających pracy. W Polsce jest inaczej. Pełna wigoru, demokratyczna, zorientowana wolnorynkowo Polska, która może swoje wartości obronić, wciąż gdzieś tam jest. Moje pytanie na 4 czerwca 1989 roku, na 30. rocznicę pierwszych częściowo wolnych wyborów w Polsce brzmi: dokąd chcecie iść, Polacy? I będę zadawał wam to pytanie. Bo mam wrażenie, ze znów usłyszę pełne spektrum odpowiedzi, i to szersze, niż 30 lat temu.

Thomas W. Simons Jr. Urodzony 4 września 1938 w Crosby w stanie Minnesota. Amerykański polityk i dyplomata, były ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce. Był też urzędnikiem ambasady w latach 1968-1971, w latach 80. zajmował się Europą Wschodnią jako urzędnik amerykańskiej dyplomacji. Jest autorem książek historycznych: "The End of the Cold War?" (1990), "Eastern Europe in the Postwar World" (1993) oraz "Islam in a Globalizing World" (1993). Odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej (1993).

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)