Wojna domowa w Platformie
Pokaż mi listy wyborcze, a powiem ci, w jakim stanie jest twoja partia. Gdyby zastosować tę zasadę w odniesieniu do Platformy Obywatelskiej, diagnoza byłaby mało optymistyczna - pisze tygodnik "Do Rzeczy".
29.08.2015 | aktual.: 08.09.2015 17:37
Listy w ostatecznym ich kształcie to efekt przede wszystkim zarządzania wewnątrzpartyjnym konfliktem przez Ewę Kopacz i próby minimalizacji potencjalnych strat. Premier wie, że wybory parlamentarne to tylko pierwsza bitwa, która czeka ją w najbliższym czasie. Kolejna rozegra się tuż po nich, kiedy w partii odbędą się wybory nowego przewodniczącego, i to pod nie premier Kopacz ułożyła listy wyborcze. Nie była na tyle silna, by swoich potencjalnych rywali z list całkiem usunąć, postanowiła zatem trochę skomplikować im sytuację, a przy okazji pogrozić palcem, by nie czuli się zbyt pewnie. Efektem są niezrozumiałe decyzje, mało logiczne przesunięcia i wewnętrzne napięcia, które będą dawać o sobie znać podczas całej kampanii wyborczej.
Gdzie ta zmiana?
Kopacz miała prawo się zirytować, kiedy zobaczyła propozycje regionalnych baronów partii co do składu list wyborczych. Ci, za którymi ciągną się niewyjaśnione sprawy (na przykład te dotyczące kolejnych odsłon afery taśmowej) i którzy w związku z tym musieli pożegnać się ze stanowiskami w rządzie, jakby nigdy nic umieścili siebie na pierwszych miejscach. – Chcieli tym samym pokazać pani premier, że musi akceptować ich warunki gry, bo jest silna ich siłą i tylko dzięki nim może trzymać w ryzach Grzegorza Schetynę oraz mieć równowagę w partii – tłumaczy jeden z polityków PO. Kopacz, której – jak donosi „Fakt” – doradzał Donald Tusk, wszystkich, co do których były jakiekolwiek wątpliwości, przesunęła na dalsze, ale biorące miejsca (chodzi między innymi o Stanisława Gawłowskiego, Cezarego Grabarczyka, Tomasza Tomczykiewicza, Bartosza Arłukowicza, Zdzisława Gawlika). Z kandydowania musiał zrezygnować jedynie Andrzej Biernat.
– Wyborcy wysłali nam w ostatnich wyborach bardzo czytelny sygnał, że chcą zmian. Jestem przekonana, że listy, które zaproponowałam, to listy dobrej zmiany i mądrej kontynuacji – mówiła Kopacz po tym, jak odebrała pierwsze miejsca na nich większości regionalnych liderów partii. – Wydarzenia ostatnich miesięcy pokazały, że jeśli chcemy dalej zmieniać Polskę na lepsze, to musimy przede wszystkim umieć zmieniać także samych siebie – przekonywała. Sęk w tym, że wyborcom może być trudno zrozumieć, dlaczego politycy, za którymi ciągną się afery i którzy zdaniem premier Kopacz nie zasługują na pierwsze miejsca na liście, w ogóle zasługują na to, by być posłami i senatorami Platformy. Według sondażu IBRiS dla „Rzeczpospolitej” aż 75 proc. badanych uważa, że bohaterowie afery taśmowej nie powinni się znaleźć na listach PO. Tymczasem drugie miejsca, na które ich przesunięto, to wciąż gwarancja zasiadania w parlamencie. To jest ta zmiana?
Liderami „swoich autorskich list” Kopacz uczyniła polityków, którzy w żaden sposób nie mogą jej zaszkodzić. Niektórzy dopatrują się w tym próby budowania własnej frakcji, na której lojalność Kopacz mogłaby liczyć także po wyborach. – Są to albo ludzie młodzi, którzy zastąpili osoby będące do tej pory liderami list, albo członkowie partii lub też ludzie, którzy przyszli z zewnątrz, ale ludzie, którzy są fachowcami. Chociażby Adam Korol, który nie jest członkiem PO, ale jest ministrem sportu, pracuje w moim rządzie, będzie otwierał listę na Pomorzu – zachwalała premiera Kopacz. I tak jedynki dostali między innymi marszałek Sejmu Małgorzata Kidawa-Błońska, minister obrony Tomasz Siemoniak, wiceminister ds. europejskich Rafał Trzaskowski, minister zdrowia prof. Marian Zembala, obecna senator PO Alicja Chybicka, ale także na przykład olimpijczyk Szymon Ziółkowski. To ostatnie to efekt odebrania jedynki w Poznaniu Rafałowi Grupińskiemu, jednemu z najbliższych współpracowników Schetyny. Powód? Trudno go wskazać.
Grupiński to szef wielkopolskich struktur partii i jednocześnie szef klubu PO. Jego nazwisko nie pojawiło się w kontekście żadnej z afer, które targały Platformą, więc jego przesunięcie można tłumaczyć tylko wewnątrzpartyjną rozgrywką. Podobnie zresztą jak to, że Schetyna, który zawsze kandydował z Legnicy, teraz ma otwierać listę w Kielcach.
Żeby było sprawiedliwie, jedynki we Wrocławiu nie dostał także największy regionalny rywal Schetyny – Jacek Protasiewicz, który musiał zadowolić się drugim miejscem. Inny współpracownik Schetyny, Andrzej Halicki, szef mazowieckich struktur PO, także został przesunięty na drugie miejsce na liście warszawskiej. – Chodziło o zachowanie równowagi. Premier wycięła równo i spółdzielnię, i schetynowców, żeby nikt jej za bardzo nie urósł – mówi jeden z polityków Platformy. – Wiadomo, że Schetyna w Świętokrzyskiem, trudnym dla PO okręgu, nie osiągnie wyniku tak dobrego jak u siebie. Premier zaś liczy na to, że w zderzeniu z jej wynikiem w Warszawie to będzie miało znaczenie w walce o partyjne przywództwo – tłumaczy.
Mandat społeczny to mocny argument zwłaszcza w walce z tymi, którzy dostaną mniej głosów. Dlatego Kopacz tak bardzo zależało, by wystartować z Warszawy, gdzie Platforma w każdych wyborach zdobywa najwięcej głosów. I dlatego tak bardzo pasowało jej usunięcie najsilniejszych regionalnych baronów z jedynek.
Nowa jakość: Kamiński i Giertych
Trudno jednak przewidzieć skutki tych decyzji. Na wspomnianej liście świętokrzyskiej jedynką była dotąd Marzena Okła-Drewnowicz, polityk zaliczana do frakcji schetynowców. Teraz musiała ustąpić miejsca Schetynie. Bratobójcza walka w obrębie jednej listy zapowiada się w większości okręgów. Zwłaszcza że dzisiaj liczba mandatów do wzięcia z danej listy będzie mniejsza niż cztery lata temu, kiedy Platforma cieszyła się dużym poparciem. To, że nie wszyscy mogą liczyć na reelekcję, będzie czynić wewnętrzną rywalizację jeszcze brutalniejszą. Do tego regionalni liderzy – zarówno ze spółdzielni, jak i ci od Schetyny – mogą chcieć się odegrać za upokorzenie, jakie zafundowała im premier Kopacz, i próbować pokazać, ile warte są zaproponowane przez nią jedynki. Znajdują się w lepszej sytuacji, bo mają do dyspozycji struktury partyjne i wielu lojalnych ludzi, którzy – co wielce prawdopodobne – będą grać na nich, a nie „spadochroniarzy”, narzuconych przez Warszawę. Nasi rozmówcy z PO przewidują, że sytuacje, w których
politycy przesunięci na drugie miejsca osiągną lepsze wyniki od tych z pierwszych miejsc, będą w tych wyborach częste.
Zwłaszcza że w przerzucaniu posłów od lat związanych ze swoimi okręgami do innych, czasem zupełnie przypadkowych, trudno będzie wyborcom dopatrzyć się logiki. Małgorzata Kidawa- Błońska w Warszawie cieszyła się ogromną sympatią wyborców, zawsze miała świetne wyniki. Musiała zmienić listę, bo Ewa Kopacz bała się konkurencji. Joanna Kluzik-Rostkowska cztery lata temu kandydowała ze Śląska, skąd pochodzi. W wyniku wewnątrzpartyjnych układanek przypadło jej w udziale kandydowanie z Warszawy. Nie wiadomo, czy z Gliwic wystartuje obecna wicemarszałek Senatu Maria Pańczyk-Pozdziej. – Nie jestem pionkiem do przerzucania po szachownicy. Nie widzę powodu, dla którego miałabym rezygnować z okręgu, w którym przez lata miałam najlepszy wynik – skomentowała. W tym kontekście groteskowo wygląda poparcie Platformy dla wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych, które mają gwarantować większe przywiązanie polityka do regionu i wyborców. Tego typu paradoksów jest więcej. Zastanawiać może, że na listach PO nie znalazło
się miejsce dla Katarzyny Hall, byłej minister edukacji w rządzie PO, ani kolejnego wicemarszałka Senatu Jana Wyrowińskiego. „Quo vadis, Platformo? Miotanie się od ściany do ściany! Każdy dzień utwierdza mnie w przekonaniu o słuszności decyzji o rozstaniu się z polityką” – skomentował ten ostatni.
Kiedy Ewa Kopacz jeździ po Polsce z hasłem „Platforma bliżej ludzi”, z list wyborczych wyrugowana została Lidia Staroń, posłanka znana z zaangażowania w obronę lokatorów spółdzielni mieszkaniowych i osób poszkodowanych przez nieprawidłowe działania komorników. Kiedy politycy PO straszą wyborców „Polską radykalną”, przeciwstawiając jej „Polskę racjonalną”, jedynkę w Lubuskiem dostaje Stefan Niesiołowski, a wysokie drugie miejsce w okręgu podwarszawskim – Michał Kamiński. Obaj słyną z ostrych wypowiedzi, które nijak nie pasują do wizerunku PO jako partii umiarkowanej. Kamiński, kiedyś spin doktor PiS, dziś najbliższy współpracownik Kopacz, wzbudza zresztą dużą niechęć w PO. Publicznie decyzję o jego kandydowaniu skrytykował Paweł Zalewski, który musiał ustąpić Kamińskiemu miejsca. Zalewski miał kandydować z dwójki, teraz dostał trzecie miejsce.
„Nie mogę pojąć, jak na obywatelskiej liście znalazł się spin doktor spychający nas w stronę pustego PR i odciągający od realnych problemów – pisał na Twitterze Zalewski. – Mam nadzieję na wzmocnienie Platformy, ale z panami Kamińskim i Giertychem nie odzyskamy zaufania Polaków”. Jak się bowiem okazało, także Roman Giertych, były minister edukacji w rządzie PiS, może liczyć na przychylność Platformy. Giertych ma zamiar ubiegać się o mandat senatora. W okręgu, z którego chce startować, PO nie zamierza wystawiać własnego kandydata, pomagając tym samym Giertychowi.
Nie więcej niż dwa lata
Niektórzy politycy Platformy nieoficjalnie przyznają, że wygrana PiS w nadchodzących wyborach jest właściwie przesądzona. Niewiadomą jest, czy PiS będzie w stanie stworzyć rząd (to zależy od wyniku Pawła Kukiza), a jeśli tak, to ile czasu da radę rządzić w chwiejnej koalicji z kukizowcami. Dają im nie więcej niż dwa lata, czyli tyle, ile ostatnim razem (PiS rządził w latach 2005–2007). Później Platforma w glorii i chwale ma powrócić do władzy. Pytanie, które ich nurtuje, brzmi: Z kim na czele?
Kamila Baranowska, "Do Rzeczy"