"Totalna kompromitacja w PO"
Coraz częściej mówi się o wewnętrznych podziałach w PO. Czy Platforma rozpadnie się przed wyborami parlamentarnymi? Politolog prof. Wawrzyniec Konarski uważa, że taki scenariusz jest możliwy. – Byłaby to jednak totalna kompromitacja w PO, gdyż politycy partii okazaliby się wówczas całkowitymi dyletantami w kwestii podziału ról – mówi ekspert. Jego zdaniem, jeżeli Platforma uzyska w wyborach słaby wynik, premierem najprawdopodobniej zostanie Grzegorz Schetyna. Ekspert zaznacza, że zbawienne dla wizerunku Platformy byłoby zrehabilitowanie przez Rosję oficerów zabitych w Katyniu.
22.02.2011 | aktual.: 23.02.2011 10:49
WP: Kto będzie premierem?
Prof. Wawrzyniec Konarski:Wszystko zależy od wyniku PO.
WP: PO ostatnio dołuje w sondażach, w styczniu zaliczyła spadek o 16 proc. Przyjmijmy więc pesymistyczny scenariusz.
- Przy słabym wyniku premierem mógłby zostać Grzegorz Schetyna. Pod warunkiem, że Donald Tusk otrzymałby jakąś ważną europejską funkcję, a Platforma nie rozpadłaby się do tego czasu pod wpływem wewnętrznych tarć. Schetyna byłby potencjalnie łatwiejszym partnerem dla SLD do rozmów o ewentualnej koalicji. Powstanie takiego rządu wzmocniłoby, na początku, pozycję tej drugiej partii i zakończyłoby epokę Donalda Tuska.
Jednak jeśli PO wygrałaby wybory w mocnym stylu, wykluczam jednak wynik gwarantujący jej samodzielne rządy, wówczas albo powtórzyłaby wariant koalicji z PSL, albo, przy słabym wyniku ludowców, powstałby rząd mniejszościowy, który jednak długo by nie porządził. O roli PJN za wcześnie jest mówić. Do czasu nowych, przyspieszonych wyborów premierem wciąż byłby Tusk.
WP: Z tego wnioskuję, że krytyka Tuska za spóźnioną reakcję na raport MAK nie była wpadką – podobno marszałek miał za nią przepraszać premiera – ale działaniem obliczonym na zysk.
- Trudno powiedzieć. Schetyna często zachowuje się jak Sfinks polskiej polityki. Często robi coś nie tak, zachowując się przy tym … misiowato. Nie wykluczam jednak zamierzonego działania. Marszałek, wietrząc swoją szansę, puścił do mediów informację, pokazującą, jak silna jest jego pozycja, jak bardzo się liczy. Mógł chcieć w ten sposób wybadać grunt przed wyborami parlamentarnymi, zobaczyć, jak zareaguje elektorat. Niewątpliwie było to bardzo ryzykowne posunięcie dla PO, pokazujące, że w jej gremiach przywódczych brakuje chęci do współdziałania.
WP: Odkąd marszałek skrytykował premiera, mówi się o dwóch Platformach: Tuska i Schetyny.
- Jakikolwiek rozłam w PO przed wyborami parlamentarnymi byłby zabójczy dla partii i oznaczałby jej kres w obecnym kształcie. Gdyby tak się stało byłaby to totalna kompromitacja PO. Politycy tej partii okazaliby się wówczas całkowitymi dyletantami w kwestii utrzymania podziału ról. Dla porównania, w pełniącej rolę dominującej, japońskiej Partii Liberalno-Demokratycznej przez dziesiątki lat istniało zwykle pięć frakcji. Dzieliły się one między sobą wpływami, a ich kolejni szefowie uzyskiwali nominacje na funkcję szefa partii i w konsekwencji na stanowisko premiera. W PO jest inaczej. Nie ma aż tylu frakcji i co więcej, ich istnieniu długi czas zaprzeczano, podobnie jak kryteriom ich tworzenia.
Schetyna i Tusk są pragmatykami, z tą różnicą, że jeden poznał już smak władzy, a drugi chciałby. Jarosław Gowin jest typem polityka-ideologa w przeciwieństwie do Cezarego Grabarczyka, który ideologii nie eksponuje. Interesuje go wyłącznie utrzymanie silnej pozycji własnej oraz jego frakcji w ramach samej PO oraz czerpanie z tego tytułu korzyści. Jednak jeśli przywódcy poszczególnych frakcji uznaliby, że ważniejsze są ich indywidualne interesy kosztem utrzymania władzy, to byłby to wówczas zupełny koniec PO.
WP: Schetyna deklarował, że chciałby wrócić na salony jako premier.
- Niewątpliwie manifestuje w ten sposób swoją siłę, pokazując, jaką ma pozycję wewnątrz PO oraz testując w ten sposób wytrzymałość Tuska i zainteresowanie opinii publicznej.
WP: Ale premier lubi działać w pojedynkę.
- Jednak dla podtrzymania silnej pozycji PO potrzebuje zarówno Gowina, jak i Schetyny. Niewątpliwie Tusk jest wciąż bardzo dobrze wypadającym w mediach i za granicą politykiem. Nie można odmówić mu inteligencji, umiejętności swobodnego dyskutowania i wychodzenia obronną ręką prawie z każdej opresji. Jednak premier doskonale zdaje sobie sprawę, że bazując na samej elokwencji nie wygra wyborów parlamentarnych. Do tego potrzebni są mu silni współgracze, jak zwłaszcza Schetyna, ale też i Gowin. Odejście Schetyny oznaczałoby kres PO jako partii zdolnej do utrzymania rządów. Tymczasem odejście Tuska rozpoczęłoby wręcz kanibalistyczną walkę o władzę między poszczególnymi frakcjami partii. Wszyscy trzej panowie – Tusk, Schetyna i Gowin – są bowiem na siebie wręcz skazani.
WP: Kto pójdzie w ślady Schetyny i będzie oponentem Tuska?
- Teraz nie ma takich osób. Schetyna jest głównym rywalem Tuska, choć widać wyraźnie, że w ostatnim czasie zwiększyła się zależność Tuska względem Grabarczyka, którego premier zawzięcie broni. Łatwo przewidzieć, że ten ostatni pojedynek Tusk-Schetyna będzie chciał wykorzystać dla własnej korzyści, idąc do tego, kto okaże się silniejszy.
W PO liczy się przede wszystkim to, kto ma jaki dostęp do szeroko pojętych zasobów państwa, m.in. w sferze mediów, gospodarki czy władz lokalnych. Platforma to niewątpliwie tzw. partia-kartel. Stąd tak silna pozycja Grabarczyka, który dysponuje poparciem frakcji dobrze politycznie ustawionej w strukturach PO i mającej pieniądze. Grabarczyka nie można zdymisjonować, ponieważ z tytułu właśnie tego, kim jest i jakie ma wpływy, jest Tuskowi potrzebny. Także w wewnętrznej rozgrywce premiera ze Schetyną.
WP: Jednak premier ma teraz poważne problemy. Słupki sondażowe spadają, a ze wszystkich stron lecą cięgi, za OFE, raport MAK, zły stan dróg, problemy na kolei...
- Tusk, wbrew wrażeniu, które stwarzał na początku, nie jest już osobą, która umiałaby podołać wszystkim pojawiającym się i uderzającym weń trudnościom. Chciał być strategiem, ale brakuje mu ludzi, którzy byliby w stanie realizować jego wizję długich rządów. Mirosław Drzewiecki, ale też i Bogdan Klich czy minister Ewa Kopacz nie są osobami, które mogłyby wzmacniać zamiary i pozycję Tuska. Są coraz gorzej notowanymi politykami i – jak pokazuje przykład tego pierwszego - nie potrafią też niekiedy oprzeć się codziennym pokusom stwarzanym przez udział we władzy. Ponadto Tusk jest dzisiaj zbyt silnie uwikłany w różne gry i gierki. Sprawia wrażenie człowieka, który jest strategicznie przygotowany do rządzenia, ale ogromu spraw, które pojawiły się w ostatnim czasie po prostu może nie unieść.
WP: Obserwujemy więc powolny koniec Donalda Tuska?
- Być może. Może go pogrążyć seria ataków, którym podlega z tak wielu stron, m.in. za raport MAK czy z powodów niebywałej kompromitacji rządu z tytułu problemów na kolei. Zawodzą go emocje, przestaje być już tak dobrym graczem, jak kiedyś. Postępuje trochę jak szachista, który nie jest w stanie dobrze wykonać uprzednio zaplanowanych ruchów i zaczyna się w nich gubić.
Na pewno kończy się Platforma jako partia, która mogłaby jako jedyna w czasach transformacji po raz drugi z rzędu w sposób bezapelacyjny wygrać wybory. Tymczasem dla Tuska sytuacja, w której PO traci zdolność do rozdawania kart oznaczałaby pożegnanie się z perspektywą przedłużenia jej dominacji. Byłby to swoisty dramat dla niego jako ambitnego polityka. Obecnie dla Platformy mniej zabójcze i niebezpieczne są ataki ze strony PiS, natomiast bardziej szkodzą jej wewnątrzpartyjne podziały, które stale się pogłębiają.
WP: To znaczy, że atak PiS na Tuska po zaprezentowaniu raportu MAK przez Rosjan pozornie wzmocnił premiera?
- Tak sądzę. Proszę zobaczyć, że początkowo nie było krytycznych głosów wewnątrz PO, ale im więcej upływało czasu, tym silniejsze pojawiały się tarcia. PiS jednak wciąż nie rozumie tej prostej zależności, że paradoksalnie właśnie złagodzenie krytyki wobec PO, znacznie osłabiłoby tę partię z powodu jej wewnętrznych, kostniejących podziałów. Im większy i przy okazji histeryczny będzie atak PiS na PO, tym bardziej opozycja będzie wzmacniała wewnętrzną zwartość Platformy. Im słabszy będzie ten atak, tym PO i jej przywódcy będą bardziej skłonni rozpocząć walkę o wpływy, ponieważ taka sytuacja może ich uśpić.
WP: Jednak to wytknięcie opieszałości premiera przez opozycję obudziło czujność ekipy Tuska.
- Po prostu Schetynie zajęłoby więcej czasu, żeby zaatakować Tuska, ale i tak by to zrobił. Animozje między nimi się nawarstwiły i spięcie stało się nieuniknione.
WP: Jakie korzyści dla Tuska ma opóźnianie prezentacji raportu Millera? Pojawiają się spekulacje, że chodzi o odwrócenie uwagi społeczeństwa od obchodów rocznicy 10 kwietnia.
- Treść tego raportu może być decydująca dla dalszej kariery tak Tuska, jak i PO, stąd dbałość o jego staranne przygotowanie. Argumentacja, jaka w nim się znajdzie musi być całkowicie niepodważalna, czyli taka, z której będzie jasno wynikało, że winę za katastrofę ponosi zarówno strona polska, jak i rosyjska. Musi to zostać udowodnione przez wiarygodnych i przekonujących ekspertów. Tusk powinien użyć inteligentnej riposty wobec Rosjan, przy czym nie może mieć ona szalenie mocnego charakteru. Trzeba tak rozłożyć akcenty, żeby wskazać, że doszło do splotu fatalnych okoliczności, wynikających z błędów jednej i drugiej strony. Jeśli tak się nie stanie, Tuska zaatakuje zarówno strona rosyjska, jak i prawicowa opozycja, co byłoby dlań fatalnym prognostykiem przed wyborami parlamentarnymi. Myślę, że przedstawienie raportu Millera przeciąga się dlatego, ponieważ Platforma usiłuje znaleźć formułę, dzięki której te niezwykle dwa trudne zadania muszą zostać zrealizowane. Musi to być coś, co umożliwi odparcie zarówno
ataków opozycji, jak i Rosji.
WP: Nawet jeśli raport będzie wiarygodny z punktu widzenia interesów PO, to i tak zostanie skrytykowany.
Niemniej, jeśli zostanie rzetelnie przygotowany, wówczas pojawi się szansa, że wszyscy buntownicy w PO uspokoją się i uznają, że warto jeszcze przez jakiś czas być razem. Jeśli jednak raport zyska opinię źle przygotowanego, wtedy na tej kanwie natychmiast pojawi się jeszcze ostrzejsza krytyka ze strony PiS. Wówczas wspomniana wyżej prawidłowość, im silniejsza krytyka PO, tym większe jej wewnętrzne zwarcie, może utracić swoją użyteczność. W myśl reguły o dzbanie z wodą.
WP: Co byłoby zbawienne dla Platformy?
- Tym, co zasłoniłoby negatywny efekt po raporcie MAK i pomogło PO, byłoby zrehabilitowanie przez Rosję oficerów zabitych przez NKWD w Katyniu. To byłoby niezwykle ważne, gdyż do tej pory żaden polski rząd nigdy czegoś takiego nie osiągnął. Gdyby tak się stało, wówczas byłby to kapitalny atut propagandowy, a zarazem przedwyborczy dla partii Tuska. Być może mają teraz miejsce nieznane formy wymiany poglądów między stronami: polską i rosyjską i dlatego też ten polski raport nie jest wciąż gotowy. Zupełnie nie byłbym tym zaskoczony, gdyż tu chodzi o połączenie wiarygodności PO w sferze wewnętrznej i zewnętrznej zarówno teraz, jak i w przewidywalnej perspektywie. Chodzi po prostu o utrzymanie władzy.
Gdyby Tuskowi udało się doprowadzić do wspomnianej wyżej rehabilitacji, uzyskałby wtedy rangę polityka będącego autorem rzeczywistego, a nie zaklinanego przełomu w tradycyjnie skomplikowanych i trudnych stosunkach polsko-rosyjskich. Dostałby też do ręki atut, który umożliwiałby mu w przyszłości pełnienie jakiejś ważnej funkcji światowej. Reasumując, możemy być jeszcze bardzo zaskoczeni przebiegiem wypadków.
WP: Będzie koalicja PO-SLD?
- Możliwe, ale pod warunkiem, że PO uzyska naprawdę zły wynik, a SLD dobry, ale – przypomnę - muszą też temu towarzyszyć wewnętrzne rozłamy w PO. Bo jeżeli PO uzyska poparcie na poziomie 40%, a SLD - 20%, to oba ugrupowania mogłyby stworzyć bardzo silną koalicję. Jest jednak pytanie, czy w takiej konfiguracji udałoby się łatwo dojść do porozumienia w kwestii obsady stanowiska premiera. Jak wspomniałem, łatwiejszym partnerem do dyskusji dla SLD byłby Schetyna. Tusk ma tu zbyt silną osobowość i łatwo nie ustępuje.
WP: Jak obserwujemy, póki co Napieralski chwyta się każdego.
- Nie rozumiem tej niecierpliwości, bo pokazał, że w trudnej sytuacji, myślę tu o kampanii prezydenckiej, potrafi walczyć.
WP: Ale był wtedy postawiony pod ścianą. W katastrofie zginął oficjalny kandydat Sojuszu w wyborach Jerzy Szmajdziński, więc jako lider musiał wystartować.
- Jednak już wynik wyborów samorządowych był kiepski, gorszy od apetytów Sojuszu. Wbrew pozorom okazał się jednak bardzo korzystny dla samego Grzegorza Napieralskiego, gdyż słaby wynik Wojciecha Olejniczaka umocnił pozycję tego pierwszego jako niekwestionowanego przewodniczącego partii, który może zupełnie samodzielnie decydować, kogo przyjmie na listy, a kogo nie. Jako lider potwierdził swoją wiarygodność w wyborach prezydenckich. Konsekwentnie powinien pełnić rolę polityka potrafiącego namaszczać tych, których widziałby na listach wyborczych. Ale muszą to być działacze zweryfikowani i jako zwolennicy samego Napieralskiego, i jako aktywiści Sojuszu.
WP: Tylko że wśród działaczy SLD wyraźnie brakuje osób z charyzmą.
- W tej chwili głównym zadaniem Napieralskiego jest właśnie znalezienie takich osób. Kto wie, czy nie za bardzo ulega dzisiaj postrzeganiu siebie jako wizjonera przyszłości lewicy. Może mu się wydawać, iż bliski jest już moment, w którym on i jego ugrupowanie staną się ważnymi partnerami dla PO w działaniach na rzecz utworzenia przyszłej koalicji rządzącej. Jeżeli tak myśli, to jest to nierozsądne.
SLD nie dysponuje dzisiaj dużą grupą znanych polityków, którzy nadawaliby się do pełnienia funkcji ministerialnych. Jest partią, która powinna wyszukiwać z grona swoich zwolenników i lokalnych przywódców takich ludzi, którzy mogliby stać się jej wyborczymi kołami zamachowymi, choćby po to, by odzyskać jak największą część elektoratu, który opuścił ją podczas dwóch ostatnich elekcji. Chodzi tu więc wciąż o swoistą pracę u podstaw. Osobiście sądzę, że dopiero po takiej pracy mógłby nadejść moment uzyskania rangi potencjalnego partnera do współrządzenia. To jednak mogłoby nastąpić nie za parę miesięcy, ale za cztery lata.
WP: Jednym słowem: Napieralski musi pokazywać widowni nowe twarze?
- To jest główna rola Napieralskiego, którą powinien dzisiaj wypełniać.
WP: Jednak nie robi tego, wręcz sięga do starej lewicy. Nie dziwi pana, że na listach znajdzie się Oleksy, Miller, Czarzasty?
- Atutem SLD mogą stać się młodzi ludzie, którzy są dzisiaj nieznani, ale których Napieralski powinien wypromować. Wiadomo, że Miller czy Oleksy mają swój stały elektorat i właśnie dlatego są mu potrzebni, z powodów niejako taktycznych. Nie powinni być jednak osobami, które w przyszłości miałyby wejść do rządu. Mogą być tylko znaczącym zwornikiem między starszym wiekiem elektoratem, który wciąż głosuje na stare SLD i odda na nich głosy a osobami zainteresowanymi tworzeniem nowego wizerunku tej partii. Wzrost rangi tych drugich oznaczałby, że SLD jest do tego gotowy.
WP: Starsi politycy mają jedną zasadniczą wadę – grzechy przeszłości.
- Mają wady osadzone w tej przeszłości, z tym, że nie mają tu prawa wyłączności. Jeżeli mieliby być wyłącznie pewną formą łącznika między starszym wiekiem elektoratem SLD a młodym, to nie jest to specjalna wada. Poza tym trzeba przyznać, że są łatwo kojarzeni z lewicą będąc także doświadczonymi i niełatwymi dla swych interlokutorów dyskutantami. Mają jeszcze jedną bardzo ważną cechę – posiadają wpływowe kontakty środowiskowe i międzynarodowe.
WP: Odnoszę wrażenie, że tykającą bombą zegarową obok Napieralskiego jest Arłukowicz.
- To prawda. Bartosz Arłukowicz jest politykiem o dużej wiarygodności, który nie dźwiga balastu przeszłości, a także potrafi się elokwentnie i ciekawie wypowiadać. Ponadto sprawia wrażenie polityka, który będzie umiał przemawiać na wiecach. Czeka go jeszcze dużo pracy, ale wydaje się bardziej podatny na przyswojenie atutów trybuna ludowego i mówcy aniżeli Napieralski, np. pod względem stosowanych technik retorycznych. Trafniej dobiera zdania, lubi dowcipkować, potrafi być autoironiczny. Potencjalnie ma większą siłę przebicia niż przewodniczący Sojuszu.
Wrogiem Napieralskiego jest on sam. Jeżeli bowiem zbyt szybko uwierzy w swoją szczęśliwą gwiazdę, to może popaść w samouwielbienie i w konsekwencji utraci dystans wobec samego siebie. Wszelkie sukcesy najtrudniej jest skonsumować mentalnie.
WP: Napieralski deklaruje, że chciałby być premierem. Ma szansę?
- W ogóle nie powinien o tym mówić. Stopniowo rośnie nam krąg osób, które są aspirantami do objęcia funkcji premiera w bliskiej przyszłości, by przypomnieć Kaczyńskiego, ponownie Schetynę, a także Janusza Piechocińskiego. Taki wyścig staje się groteskowy.
Anna Kalocińska, Wirtualna Polska