Komorowski czy Kaczyński? Obie opcje "beznadziejne"
Nie ma mniejszego zła. Przynajmniej w tym wypadku. Samotny bliźniak na przyodzianej w kir kasztance i sarmacki gajowy z dwururką to opcje równie dla Polski beznadziejne. Totalna hegemonia PO czy błędne koło pseudowojny PO-PiS - wybór należy do was, drodzy wyborcy.
Wygrana Bronisława Komorowskiego oznacza całkowite - przynajmniej na kilka lat - zwycięstwo Partii Umiarkowanego Urynkowienia (w granicach prawa). Liberalno-konserwatywny matrix, w którym pełzającą komercjalizację nieomal wszystkiego przykryje dobrotliwy uśmiech łagodnego patriarchy. Pan na dworskich włościach, którego oko utuczy nasz PKB - połączy wszystkich w mrówczym trudzie konserwatywnej modernizacji. Szybkie koleje i energia atomowa, żona w domu, chłopcy - po szkole -na boisku. Prawie jak na Zachodzie. W polityce miłość zamiast parytetów, w kościele narodowe pojednanie, w szkole internet i katecheza, na stadionach kibice. A może nawet in vitro zrefundują? Przynajmniej tym, co mają szanse wychować dobrych obywateli... I jeszcze tylko płatna służba zdrowia - żeby pacjent za długo nie czekał. I płatne studia - skoro część dziś płaci, to może lepiej, żeby wszyscy? Wreszcie zapanuje święty spokój - ulice wolne od związków zawodowych, tory wolne od połączeń lokalnych...
Na lewicy słychać dziś dwa typy głosów. Najczęściej - że znów grozi nam widmo kaczyzmu. A w związku z tym - tylko spokój (Bronisława Komorowskiego) może nas uratować. Bez populizmu, bez lewackich pretensji - wszystkie ręce na pokład PO... Po raz kolejny lewica ma wielkie szanse przyłożyć rękę do sukcesu polskiej "połaniecczyzny". Handel perkalikami, a obok msza się odbywa - powiedziałby stary Brzozowski. Wszystko w imię "mniejszego zła" oczywiście - tak jakbyśmy żyli w Republice Weimarskiej a Jarosław Kaczyński szykował liberalnej inteligencji nową Kristallnacht...
Są też głosy przeciwne - że w imię powstrzymania PO warto wesprzeć Kaczyńskiego. Może coś jednak zawetuje? Może nie pozwoli sprywatyzować każdego kawałka sfery publicznej i czasem przypomni sobie, że kiedyś pracował dla związku zawodowego, któremu chodziło ponoć o solidarność?
Nie wierzę. I dlatego nie zagłosuję na Jarosława Kaczyńskiego, choć chyba mógłbym - na szefową jego sztabu, Joannę Kluzik-Rostkowską, jedną z nielicznych dziś posłanek o realnej wrażliwości społecznej. Nie zagłosuję, choć wraz z nim IV RP i tak nie wróci i - trawestując klasyka - nikogo już nie pozbawi życia. Nie zagłosuję, gdyż nie wierzę w "solidaryzm" ani konserwatywne przywiązanie do spójności społecznej, które nie pozwoliłoby wydać wszystkiego na pastwę wolnego rynku. Jadwiga Staniszkis - jego wielka zwolenniczka - mówi wprost: "Jarosław jest znacznie bardziej liberalny" od swego brata. Nie wyda zatem "solidarnej" wojny liberałom z PO. Jego prezydenturą - na przekór przestrogom Romana Kuźniara - "rządziłaby kolejna trumna", czyli symbolika śmierci Lecha Kaczyńskiego pod Smoleńskiem. "Nie wrócił z boju", jak śpiewał Wysocki - trzeba zatem dokończyć misję. Rozgrywaną nie w obszarze polityki społecznej, ale w rejestrze wawelskiego patosu i - choćby sam Jarosław Kaczyński tego nie chciał - z wierszem
Rymkiewicza, esejem Krasnodębskiego i programem Pospieszalskiego w tle.
Zysków z Kaczyńskiego na prezydenckim fotelu zatem nie będzie. A straty? Najważniejsze to groźba powrotu liberalnej inteligencji do starych okopów. Prezydentura Jarosława Kaczyńskiego zaowocuje - na następne pięć lat - zasklepieniem części elit na ulubionych pozycjach. Oświecenie przeciw ciemnogrodowi, liberalna demokracja kontra konserwatywna rewolucja, dziś do tego jeszcze - narodowe pojednanie versus "niszczące podziały". Wszystko to w moralistycznym sosie bez cienia politycznej refleksji. Bo zamiast zdefiniować realne konflikty społeczne, prościej będzie pisać o dwóch Polskach (Narutowicza i jego morderców, ale także - stoczniowców i ZOMO).
Polska nie dzieli się na oświeconą klasę średnią i sfrustrowanych piewców ruin, krwi i ziemi. Partyjne podziały pomijają realne interesy i marzenia wielkich grup społecznych, a ideologiczne formuły dostępne w mediach nie wyrażają aspiracji bardzo wielu z nas. Radykałowie wołali w podobnej sytuacji: strzelaj albo emigruj. Nam żadna z tych opcji nie pomoże. Czerwone Brygady i Baader-Meinhof nie zmieniły świata - zmieniły tylko demokracje liberalne w państwa policyjne. Emigracja może co najwyżej podnieść notowania rządu - niejeden nasz premier chwalił się już "gwałtownym spadkiem bezrobocia" po exodusie miliona Polaków na zmywak.
Może chociaż kilka procent głosów nieważnych - skreśleń wszystkich kandydatów - dałoby komuś do myślenia? Manifa, "przedszkolna" inicjatywa nauczycieli, strajki pielęgniarek czy niedawne protesty internautów pokazały, że nie wszyscy się odnajdują w polityce miłości lub celebracji śmierci. Zadaniem lewicy jest nadać wielości społecznych ruchów wspólną tożsamość - niezależnie od tego, że PO-PiS wygra najbliższe wybory. Bo nawet solidne trumny w końcu zbutwieją.
Michał Sutowski (Krytyka Polityczna) dla Wirtualnej Polski