Znienawidzony przyjaciel
Za fasadą żałoby i patetycznych uroczystości za duszę nowego szahida ukrywa się prawda: wątpliwe, czy w świecie arabskim znalazł się choć jeden przywódca, który na wiadomość o śmierci Jasera Arafata uronił prawdziwą łzę. Żaden z nich nie był przyjacielem zmarłego raisa, żaden nie żywił dla niego szacunku, nikt mu nie wierzył i prawie wszyscy mieli już dosyć ubogiego krewnego i kłopotliwego klienta - czytamy w najnowszym "Wprost".
Arafat nigdy nie miał w tym gronie ani prawdziwego politycznego sojusznika, ani osobistego przyjaciela. Może z wyjątkiem Saddama Husajna, który w tych żałobnych dniach jest na przymusowym wikcie "niewiernych" Amerykanów i tymczasowego rządu irackiego.
Wśród serdecznych przyjaciół
Nie przypadkiem symboliczny pogrzeb Arafata w Egipcie odbył się na lotnisku w Kairze, przy mało znanym i mało ważnym meczecie, a nie w centrum miasta. Prezydent Egiptu Hosni Mubarak nie chciał, by uroczystość przekształciła się w ludową manifestację. Mubarak widział w Arafacie przeszkodę na drodze do pokoju. Król Jordanii Abdullah nie miał do niego szczypty zaufania, bo dobrze pamiętał wydarzenia z wczesnego dzieciństwa, gdy rais chciał strącić z tronu jego ojca, króla Husajna. W poufnych rozmowach z Izraelczykami członkowie dynastii haszymidzkiej zawsze wyrażali obawy, że strategicznym celem OWP jest stworzenie państwa palestyńskiego zarówno po zachodniej, jak i wschodniej stronie Jordanu.
Władcy księstw naftowych i emiratów do dziś nie zapomnieli roli Arafata w pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej, gdy rais poparł Saddama. Arabia Saudyjska, Syria i Liban od lat nie wpuszczały Arafata na swoje terytoria. Dla nich "bohater świata arabskiego" był persona non grata.
Najbardziej znienawidzony był jednak Arafat w Libanie, gdyż przez wiele lat państwo to było jego ofiarą. W Bejrucie dobrze pamiętają Abu Amara, który w latach 70. i 80. doprowadził do kompletnej ruiny Szwajcarię Bliskiego Wschodu. Były minister obrony Syrii generał Mustafa Tlas, mówiąc publicznie o Arafacie, prawie zawsze używał słownictwa z zakresu zoologii. Jego szef Hafez al-Assad nigdy nie skalał sobie ust imieniem palestyńskiego lidera. Tę bezbrzeżną pogardę prezydent pozostawił w spadku swojemu synowi - Baszirowi.
Pokój, głupku!
Z punktu widzenia przywódców świata arabskiego Arafat odszedł w sprzyjającym momencie. W Kairze, Ammanie i Damaszku wierzą, że prezydent Bush w czasie drugiej kadencji będzie mniej podatny na presje lobby żydowskiego w Waszyngtonie i - mając większą swobodę manewru - przystąpi z większą energią do realizacji "mapy drogowej". W stolicach arabskich dobrze wiedzą, że z Arafatem nie byłoby na to szans.
Pracownicy ambasady egipskiej w Tel Awiwie rozczytują się ostatnio w autobiograficznej książce Billa Clintona. W rozdziale dotyczącym Bliskiego Wschodu zwraca uwagę następujący akapit: "Był to mój ostatni dzień w Białym Domu. Po południu zadzwonił do mnie nieoczekiwanie Arafat, który prawiąc mi komplementy i dziękując za wkład w sprawę palestyńską, powiedział między innymi, że w pamięci Arabów pozostanę wielkim człowiekiem. Panie przewodniczący - odpowiedziałem mu - jestem człowiekiem, który poniósł fiasko, a główną przyczyną tego fiaska jest właśnie pan".
Egipcjanie - podobnie jak Izraelczycy - nie mogli zrozumieć, dlaczego Arafat odrzucił amerykańsko-izraelskie propozycje z Camp David. "To była prawdziwa głupota" - pisze Clinton. - To był kompletny brak odpowiedzialności za własny naród - mówi dla "Wprost" dyplomata egipski w Tel Awiwie, który prosił o zachowanie anonimowości. Śmierć Arafata wzbudziła w Izraelu nowe nadzieje i wyzwoliła stare emocje. Okazuje się jednak, że już teraz niektórzy zaczynają tęsknić za raisem. Prawie przez czterdzieści lat Izraelczycy lubili go nienawidzić. Przyzwyczaili się, że jest ktoś, na kogo można zrzucić wszystkie winy, grzechy i niepowodzenia. Arafat był zawsze pod ręką i prawie zawsze w pełni zasługiwał na uczucia, jakimi darzyli go żydowscy obywatele Izraela.
Reżyser megaterroru
Jego odejście zrodziło problem: z kogo będą się śmiać, kim będą pogardzać? Kto będzie odpowiedzialny za labirynt nierozwiązywalnych problemów? Nie ma przecież szans na to, że Abu Mazen lub Abu Ala założą nagle mundur wojskowy z błazeńskimi medalami, nakryją głowę kefią ze szpicem, ożenią się z Suhą i będą rozpowiadać na prawo i lewo historyjki jakby żywcem wyjęte z przygód barona Mźnchhausena. A co najważniejsze, rząd Ariela Szarona nie będzie mógł dłużej twierdzić, że nie ma partnera do pokojowego biznesu.
"Najpierw powrót do >>mapy drogowej<<, a co później, Bóg jeden wie" - pisze na łamach telawiwskiego dziennika "Maariv" arabista Awraham Tiruszo o tym, co nastąpi po śmierci Arafata. Nie jest tajemnicą, że impas w relacjach z Palestyńczykami był na rękę niektórym politykom z miasteczka rządowego w Jerozolimie.
Najmniej powodów do łez - tych prawdziwych - mają wieloletni telawiwscy sojusznicy Arafata skupieni w tzw. izraelskim obozie pokoju. Szef terrorystycznej Autonomii własnoręcznie pogrzebał izraelską skrajną lewicę, odrzucając historyczny kompromis z odrodzonym państwem żydowskim. Na stare lata Jaser Arafat okazał się twórcą megaterroru. Był jego reżyserem, scenografem i producentem na politycznej scenie. Własnoręcznie sprzedawał nawet bilety na nieustanny pokaz samobójczych wyczynów w scenerii ognia, smoły i siarki.
Dziewiąte wrota
Minie zapewne wiele lat, nim Palestyńczycy otrząsną się z czterdziestoletnich rządów Abu Amara. We współczesnej historii Żydów wpisze się on na długą listę zaciekłych wrogów Izraela. Jeszcze niedawno, gdy tylko zaczął chorować "na grypę", przyjął w Ramalli delegację francuskich lewicowców. Rozkładając przed nimi wielką mapę Dużej Jerozolimy, zaczął tłumaczyć: "To Stare Miasto - wskazał palcem zakreślony teren z napisem >>Palestyna<<. - Cztery dzielnice, siedem otwartych bram. Ósma zamknięta, czeka na nadejście Mesjasza. I dziewiąta, wyśniona przez naród palestyński. Zapewniam was, że właśnie przez nią wkroczę do Jerozolimy".
Istnieje kilka autoryzowanych biografii Jasera Arafata, a mimo to nie jest jasne, gdzie się urodził. Czasami mówił, że w Jerozolimie, później pisał, że w Gazie, ale najprawdopodobniej urodził się w Kairze, stolicy Egiptu. Został pochowany ostatniego dnia ramadanu w Mukacie w Ramalli, zaledwie kilkanaście kilometrów od wyśnionego Starego Miasta. Nie wszedł do raju przez dziewiątą bramę, ale w oczach Palestyńczyków stał się szahidem. Świat arabski szedł za trumną Jasera Arafata przybrany w żałobę i powagę. Ale nie tylko Izraelczycy odetchnęli z ulgą. "Teraz przyjdą lepsze czasy - mówił ostatnio w rozmowie telefonicznej z Szaronem pewien emir z Zatoki Perskiej. - My, Arabowie, mamy na zawołanie łzy, ale wierzymy, że bez Arafata będzie dużo lepiej".
Henryk Szafir
z Tel Awiwu