Zły dom świętej Faustyny. Zamiatanie sprawy pod dywan
Pięć lat temu prokuratura oskarżyła Marka W., dyrektora sierocińca prowadzonego przez Caritas, o znęcanie się nad wychowankami. Bił ich, straszył więzieniem, ubliżał. Sąd uznał, że przestępstwa się przedawniły, więc nie ukarał dyrektora. - Ten temat jest dla mnie zamknięty - mówi dziś Marek W. A dla jego ofiar?
06.11.2015 | aktual.: 12.06.2018 14:28
Proces Marka W., oskarżonego o znęcanie się nad wychowankami domu świętej Faustyny, rozpoczął się w marcu 2011 roku. Oskarżony nie przyznał się do winy. Twierdził, że cały akt oskarżenia to pomówienia i niesłuszne oskarżenia. Zaprzeczył, żeby kiedykolwiek kogoś uderzył, poniżył, straszył biciem, wywiezieniem do poprawczaka, uraził wulgarnym słowem, gestem czy krzykiem.
- Głos mam donośny i to jest powszechnie znane - wyjaśnił sądowi. Podkreślał z jakimi "wykolejeńcami" musiał pracować w świętej Faustynie. Mówił, że dzieci używały alkoholu, narkotyków, dokonywały rozbojów, kradzieży, leniły się, przeklinały, źle zachowywały się wobec wychowawców, obrażały ich i stosowały przemoc.
Zupełnie co innego zeznawały wychowawczynie ze świętej Faustyny. Mówiły o poniżaniu dzieci przez dyrektora, braku pieniędzy i ogólnych zaniedbaniach.
Pedagog Sz. opowiadała, że napisana przez nią opinia o dzieciach trafiała zawsze na biurko dyrektora. Ten nanosił swoje poprawki, wykreślając wszystko to, co było dobrego napisane o wychowankach. Z opinii o Dawidzie W. dyrektor wykreślił informacje, że jest schludnym, czystym, porządnym chłopcem, który systematycznie uczęszcza do szkoły. Dopisał natomiast, że dzieci czują się przez W. zastraszane.
Zeznania wychowawczyni Danuty B.: - Kiedyś Tomek M. i Paweł S. pobili dotkliwie w łazience Daniela S. Poszłam z nimi do dyrektora, by ich ukarał. Pan dyrektor powiedział chłopcom, że dobrze zrobili i żadnej kary nie było.
Danuta B. potwierdziła w sądzie fakt kopania przez Marka W. wychowanka Damiana G. Pytany o ten incydent Damian G. początkowo zaprzeczał i dopiero, gdy doszło do konfrontacji, przyznał, że tak jednak było. - Nie mówiłem o tym, bo chciałem wcześniej skończyć - odpowiedział G.
Dzieci przed sądem łagodzą zeznania ze śledztwa, zasłaniają się niepamięcią albo ich nie potwierdzają. Nie potrafią wskazać dokładnej daty bicia, dodatkowych okoliczności i świadków. Powtarzają tylko, że bicie odbywało się na osobności.
Z dwunastu zarzutów bezsporne dla sądu pozostają tylko trzy przypadki: lżenie Krystiana W., kopanie Damiana G.oraz bicie po głowie Daniela S. Wyrok zapada w listopadzie 2012. Sąd odstępuje od ukarania Marka W. Dlaczego? Bo w trakcie procesu zmienia się kwalifikacja czynu.
Prokuratura domagała się kary za znęcanie się psychiczne i fizyczne nad wychowankami (grozi za to do 5 lat więzienia). Sąd uznaje czyny dyrektora za przestępstwa przeciwko czci i nietykalności cielesnej. Są to przestępstwa lżejsze, zagrożone karą grzywny i ewentualnie ograniczeniem wolności do roku. A na dodatek z chwilą ogłaszania wyroku wszystkie się już przedawniły. Dzięki temu Marek W. uniknął kary.
- Bardzo dziwna sprawa - mówi prokurator, której pokazałem wyrok. - Prokurator powinien się od tego odwołać. Sąd przyjął błędną kwalifikację czynu. To powinna być podstawa apelacji - mówi prokurator.
Ale giżycka prokuratura od wyroku się nie odwołała. - Uznaliśmy, że szanse powodzenia skutecznej apelacji są znikome - mówi prokurator Maciej Prokop.
Trzeba było siedzieć cicho
- Dlaczego nie wszystkie dzieci potwierdziły w sądzie, co je spotkało w świętej Faustynie? - pytam byłą wychowawczynię D. - Słyszałam o jakichś pieniądzach i nowych butach, które dzieci dostawały, za to, że wszystkiego nie będą mówiły - opowiada D. - Nie mam pojęcia, jak to się stało, że ta sprawa rozeszła się po kościach. Widać, że w tym kraju wszystko jest możliwe. Po tym procesie przestałam wierzyć w sprawiedliwość - dodaje.
Zanim jeszcze skończył się proces, Caritas rozprawił się z niepokornymi wychowawczyniami. D. i jej koleżanki, które zeznawały w sądzie o nieludzkim traktowaniu wychowanków w świętej Faustynie zostały zwolnione z pracy albo przymuszone do odejścia.
- Teraz wiem, że to nie miało sensu i trzeba było siedzieć cicho - mówi dziś D. - Po tym wszystkim nie mogłam znaleźć pracy i zdałam sobie sprawę, że jestem na jakiejś czarnej liście. Gdzie się tylko pojawiłam już o mnie wiedzieli: "To ta, która wystąpiła przeciwko diecezji i Caritasowi".
Pierwsza jednak wyleciała z sierocińca uwielbiana przez dzieci pani P. A pisząc precyzyjniej, została do odejścia przymuszona. - Odchodziłam stamtąd bez żalu, bo i tak dłużej tam bym nie wytrzymała. Po tych kłamstwach, kręceniu, wciskaniu głupot, mataczeniu, mówiłyśmy sobie: to nie dzieje się naprawdę.
Plotka głosiła, że nieprawidłowościami w sierocińcu zainteresował się nawet biskup ełcki. - Jeśli nawet tak było, to żadnej interwencji z jego strony nie było - mówi P. - Tę sprawę zamieciono pod dywan i nikt nie próbował jej wyjaśnić - dodaje.
Kwestię głodowych racji żywnościowych i nieprawidłowego wykorzystywania powiatowych dotacji badała jeszcze prokuratura okręgowa z Olsztyna. Pod koniec 2012 roku umorzyła jednak śledztwo. Nie dopatrzyła się przestępstwa. "W toku prowadzonego śledztwa zebrane dowody nie pozwalają na kategoryczne stwierdzenie, iż władze oraz pracownicy Caritas Diecezji Ełckiej i domu św. Faustyny celowo i w sposób przemyślany podejmowali nieuczciwe praktyki zmierzające do uzyskania i zatrzymania przyznanej dotacji" - napisał prokurator Cezary Fiertek z prokuratury okręgowej.
Pani P. próbowała złożyć zażalenie na tę decyzję, ale została poinformowana, że nie jest stroną w sprawie. Takie działania mógłby podjąć pokrzywdzony, czyli Starostwo Powiatowe, które przekazywało pieniądze na działalność sierocińca. Ale stamtąd żadnych zastrzeżeń nie zgłaszano.
W prokuraturze w Giżycku jest jeszcze jedno niezakończone śledztwo, dotyczące domu świętej Faustyny. Chodzi o fizyczne i psychiczne znęcanie się wychowawcy Krzysztofa G. nad dwojgiem małoletnich wychowanków. Jedną z nich jest Martyna W., które została doprowadzona przez Krzysztofa G. do takiego stanu, że targnęła się na własne życie.
Od czterech lat śledztwo w tej sprawie jest zawieszone. Matka zabrała Martynę W. z sierocińca i wywiozła za granicę, dlatego prokurator nie mógł dziewczynki przesłuchać. Oficjalnie dlatego, że nie wiedział, gdzie ona jest. Znalazłem numer telefonu do matki Martyny W. Obie mieszkają dziś w Anglii.
- Tam było jak w obozie koncentracyjnym - mówi do słuchawki Martyna. - Jak wybuchła epidemia świerzbu, to nas wszystkich zapędzili do jednego pokoju, kazali się rozebrać do naga, dali maść i musieliśmy się nią nawzajem smarować. Żadnej intymności. A kto się sprzeciwił, były kary.
Najgorszy był pan G. - dodaje dziewczynka. - Robił nam musztrę jakby to było wojsko. On dzieci doprowadzał do takich nerwów, że schodziły na złą drogę, a potem karnie odsyłali ich do poprawczaków.
Tam też, zdaniem dziewczynki, wylądowali wszyscy wychowankowie, którzy odważyli się zeznawać w sądzie przeciwko dyrektorowi W.
Czy to prawda, próbowałem się dowiedzieć w sekretariacie domu świętej Faustyny. Powiedziano mi, że sierociniec takimi danymi nie dysponuje.
Wychowawczyni P. poradziła, bym poszedł do mieszkań socjalnych przy ulicy Wilanowskiej i próbował odszukać dawnych wychowanków świętej Faustyny.
Bił, bo nie lubił irokezów
Bloki przy Wilanowskiej miejscowi nazywają slumsami. Zakratowane okna, połamane poręcze, schody, liszaje odpadającego tynku, niemalowane od pół wieku klatki schodowe. Mieszkają tu ci, którym w życiu się nie udało, bezrobotni, alkoholicy, byli więźniowie. Stąd właśnie pochodzi gros dzieci, trafiających do giżyckiego sierocińca. Państwo odbiera je rodzicom, by je zresocjalizować. Bezsens ten operacji polega na tym, że gdy osiągają pełnoletność wracają w to samo środowisko.
Tak jak Paweł S., były pensjonariusz świętej Faustyny, który siedzi teraz w kucki przed klatką schodową, paląc papierosa za papierosem. Pamięta, że na niego nigdy dyrektor W. nie podniósł ręki. - Wyzywał tylko od idiotów - wspomina. - Bił za to mojego brata. Nie raz widziałem siniaki na jego ciele - dodaje.
- Dlaczego bił? - zastanawia się S. - Bo nie lubił irokezów na głowach. On się na to nie zgadzał. Po prostu, tak sobie wymyślił, że źle wyglądamy. I za to bił - mówi.
S. prowadzi mnie klatkę dalej do Rafała Z.,osiemnastolatka z wadą wymowy. Spędza on popołudnie, bujając się na drewnianych poręczach klatki schodowej. Z. opowiada o głodowych racjach żywnościowych. - Zakupy robili jak Sanepid miał przyjechać na kontrolę - wspomina. - Pakowali wtedy jedzenie do lodówek, że niby są u nas pełne szafki, a jak odjeżdżali, to wszystko chowali przed nami. Niby, że jest pełno i bogato, a naprawdę jedzenie nam wydzielali - dodaje.
Rafał Z. mówi, że dość łatwo było poznać, kiedy pan dyrektor szykował się do bicia. Kazał wtedy księgowym opuścić sąsiedni gabinet, by w ten sposób pozbyć się świadków. Bo bicie było zawsze w miejscach ustronnych. - Zamykał drzwi i bił otwartą ręką, tak, by nie pozostawiać śladów. A jak płakaliśmy albo byliśmy czerwoni na twarzy, to kazał nam tak długo siedzieć w swoim gabinecie, aż nic nie będzie już widać.
- Nie mogliście się komuś poskarżyć? - pytam.
- To był przecież nasz dyrektor - dziwi się Z. - Kto by mu co udowodnił?
W niewłaściwym kontekście
Jak to możliwe, że dyrekcja ełckiego Caritasu przez lata nie wiedziała, co dzieje się w sierocińcu? Czy po wszczęciu śledztwa próbowała na własną rękę wyjaśniać, co się tam działo? I co zmieniło się po zakończeniu sprawy? Czy wprowadzono jakieś mechanizmy ochrony dzieci przed przemocą dorosłych?
Te pytania wysłałem do ełckiego Caritasu.
"Wobec treści zadanych przez Pana pytań i próby nadania im niewłaściwego kontekstu, czuję się zwolniony z obowiązku prowadzenia z Panem jakiejkolwiek korespondencji i objaśniania Panu rzeczywistego obrazu spraw" - odpisał Szymon Owedyk, wicedyrektor ełckiego Caritasu. "Gdyby zdawał Pan sobie sprawę z trudów wychowania dzieci, przebywających w placówce - podopiecznych, tak bardzo już doświadczonych przez los, los zgotowany przez ich najbliższych, to wiedziałby Pan doskonale, że do tematów już zamkniętych i wyprostowanych nie warto powracać, choćby z pedagogicznych powodów" - dodał.
"Sugerowanie jakoby w przeszłości lub w chwili obecnej dochodziło w sierocińcu do bicia lub poniżania dzieci jest pomówieniem" - pisze dyrektor Owedyk. "Jeśli będzie Pan w dalszym ciągu rozpowszechniał tę nieprawdę, sprawa zostanie skierowana na drogę prawną" - postraszył.
W sprawiedliwość nie wierzę
W lokalnych gazetach o 46-letnim Marku W. można przeczytać, że jest społecznikiem. Był pełnomocnikiem Caritasu do spraw budowy hospicjum w Giżycku, radnym, wiceprzewodniczącym rady miejskiej. Dziś jest głównie nauczycielem. Odnalazłem go w jednej z giżyckich szkół. Przez telefon powiedział, że chętnie się ze mną spotka, gdy tylko będę w Giżycku, bo chciałby wszystko na spokojnie wyjaśnić. Sugeruje, że był to jakiś spisek przeciwko niemu. Mówi, że prokuratura wymuszała obciążające go zeznania, strasząc wychowanków torturami. Twierdzi, że z pracy w sierocińcu sam zrezygnował, bo miał wszystkiego dość.
Gdy kilka dni później przyjeżdżam do Giżycka, Marek W. zmienia zdanie. Mówi, że skonsultował się z prawnikiem, który odradził mu spotkanie ze mną.
Przez telefon zapewnia, że jest niewinny. - Sąd zmienił kwalifikację czynu i od razu postępowanie przeciwko mnie umorzył - mówi. - Ponieważ nie mógł procedować ani w zakresie kary, ani w zakresie winy, z powodu upływu czasu. Ten temat dla mnie jest zamknięty - dodaje.
Po umorzeniu sprawy przez sąd, W. zażądał, by Skarb Państwa zwrócił mu koszty wynajęcia adwokata. Dwa lata temu sąd okręgowy przyznał mu rację, zasądzając prawie 27 tys. zł tytułem zwrotu kosztów zastępstwa prawnego.
Pytam Pawła S., siedzącego w kucki przed klatką schodową przy Wilanowskiej, czy słyszał o wypłaconym dyrektorowi W. odszkodowaniu. Wzrusza ramionami. - Ja tam w sprawiedliwość nie wierzę - odpowiada.
Przeczytaj również: Zły dom św. Faustyny. "Mieliśmy nadzieję, że Caritas straci ten sierociniec"