"Zero refleksji" części polityków i liderów opinii [OPINIA]
Tak jak palenie zabija, tak dziennikarstwu śmiertelnie szkodzi plemienność i zaangażowanie partyjne. Wiarygodności polityków i śledczych niewątpliwie nie pomaga "łykanie fejków". Kompromitacja części dziennikarzy i liderów opinii w kwestii "taśm Stanowskiego" jest tego smutnym dowodem - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Zero sprawdzenia, zero konfrontacji faktów. Nawet - jak się zdaje - zero refleksji. Tak zachowała się część, i to nie ma co ukrywać znaczących, dziennikarzy i liderów opinii, a także polityków, gdy Zbigniew Stonoga wrzucił do internetu taśmę dotyczącą Kanału Zero.
Oburzeniu i przekonywaniu, że oto mamy ostateczny dowód na "pisowskość" Stanowskiego, opowieściom o tym, jaka to łachudra, łobuz i "pisowska szmata" nie było końca. Wreszcie był "dowód" na to, o czym wielu z nich - niekiedy wprost, a niekiedy półgębkiem - opowiadało od miesięcy. Pogrążenie nielubianego Stanowskiego miało stać się faktem.
"Szczerze mówiąc (mimo że nie lubię Stanowskiego) to wolałbym, żeby to była jakaś prowokacja, żart, AI lub błąd Stonogi niż autentyczny zapis kolegium redakcyjnego. Ten cynizm po prostu poraża. Naprawdę chciałbym móc uwierzyć, że to fejk" - pisał Roman Giertych.
A prokurator Ewa Wrzosek skomentowała materiał wrzucony przez Zbigniewa Stonogę krótkim: "Ziobry nie ruszamy".
A wszystko to w sytuacji, gdy od początku widać było, że sprawa nie wygląda wiarygodnie, a sprawdzenie faktów - za pomocą Google'a - zajęłoby kilka minut.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Naruszona wiarygodność śledczych
Mediami i dziennikarzami zajmę się za moment, bo choć niewątpliwie część z nich nie zdała tego egzaminu z rzetelności, to o wiele groźniejszy dla polskiej polityki jest fakt, że nie zdali go także śledczy i politycy, których przedstawia się jako głównych ekspertów od praworządności i gwarantów rozliczeń.
To, że polityk Koalicji Obywatelskiej, którego jej lider przedstawia jako specjalistę od rozliczeń i prokurator, która ma ścigać przestępców, przesyłali dalej materiał szemranego biznesmena, który na pierwszy rzut oka powinien wzbudzić ich wątpliwości, już na starcie pozwala podać w wątpliwości ich wiarygodność jako śledczych. Fakt zaś, że przynajmniej mecenas Giertych nie wycofał się z niego, a dalej brnął w przekonywanie, że nic się nie stało, pozwala postawić tezę, że nie gwarantuje on rzetelności w badaniu lat rządów PiS.
Sprawa Stanowskiego po raz kolejny pokazała, że jego niechęć do tej formacji, osobiste urazy, ale i polityczne zlecenie, jakie realizuje, są tak mocne, że każdą z informacji przekazywaną przez Giertycha jako pewnik trzeba niezwykle uważnie weryfikować.
To oczywiście zawsze było zadaniem dziennikarzy, ale jeśli weryfikacja świadków i nagrań przekazywanych opinii publicznej, jeżeli sprawdzanie wiarygodności informacji, które Giertych sufluje mediom w sprawie PiS, jest podobna jak w przypadku sprawy Kanału Zero, to można zadać sensowne pytanie, czy przypadkiem część z zarzutów nie jest dęta, czy część ze świadków nie jest podkręcanych i czy rzeczywiście Giertychowi można wierzyć?
To są poważne pytania, które trzeba zadawać w debacie publicznej, szczególnie że nikt obecnie nie ukrywa, premier mówi to niemal wprost, a anonimowi politycy KO całkiem wprost, że celem Giertycha jest ostateczne "dorżnięcie PiS". Jeśli zaś ma się to dokonać na podobnych zasadach jak "dorżnięcie Kanału Zero", jest to zwyczajnie niebezpieczne dla demokracji i państwa prawa. Zaangażowanie Ewy Wrzosek w tę sprawę stawia zaś pytanie o to, na ile osoba "łykająca fejki" może i powinna wypełniać funkcję prokuratora.
Nie, nie jestem naiwny i mam pełną świadomość, ze ani Wrzosek, ani Giertychowi ta wpadka nie zaszkodzi. Obawiam się nawet, że w pewnych środowiskach im ona pomoże, bo dowiedzie, że od faktów, od ustalenia czegokolwiek ważniejsze jest dla nich pogrążenie przeciwników. To zaś w obecnej polityce liczy się o wiele bardziej, niż cierpliwe ustalanie, jak wygląda rzeczywistość. I tylko Polski w tej sprawie żal.
Dziennikarstwo ma być rzetelne, a nie zaangażowane
Ale ta sprawa dotyka nie tylko polityków, ale i dziennikarzy. Stanowski pokazał, że część polskich mediów, a także część polskich dziennikarzy trapi śmiertelna choroba plemienności i zaangażowania. I bynajmniej nie chodzi o to, że dziennikarze mają poglądy (to dość oczywiste, sam je mam) czy sympatie polityczne (to też dość oczywiste), ale o to, że od faktów i rzetelnego sprawdzania informacji bardziej liczy się dla nich pogrążenie przeciwników politycznych czy przysłużenie się właściwej partii.
Fakty, ustalanie przebiegu wydarzeń, dotarcie do drugiego źródła, które mogłoby zweryfikować informacje, to już przeszłość. Jeśli w "nagraniu", "informacji", przekazie jest coś, co może pogrążyć przeciwnika, albo coś, co jest zgodne z naszą opinią o nim, to weryfikacja nie jest już potrzebna, można zacząć komentować, krytykować, atakować. A gdy ktoś udowodni, że jest inaczej, to albo po cichu skasuje się tweety, albo zacznie się przekonywać, że nawet jeśli tym razem to nie była prawda, to przecież "wszyscy wiemy, jak jest naprawdę".
Zawsze można też zarzucić krytykującemu, że jego myślenie i działanie służy "tamtym", "onym", tym "złym". Prawda już nie jest ciekawa, a - by posłużyć się cytatem, jak się zdaje fałszywie przypisywanym Heglowi - "jeśli fakty przeczą teorii, to tym gorzej dla faktów".
I żeby nie było wątpliwości, celowo nie używam określeń partyjnych czy plemiennych, bo tak się składa, że choć akurat w tej sprawie skompromitowała się jedna ze stron, identycznie takie same podejście ma także druga. Fakty w sprawie algierskiej bokserki czy wcześniej meksykańskiej judoczki nie miały znaczenia, liczyły się emocje i fakt, że produkowane materiały były zgodne z tym, co myśleli nadawcy, i co chcieli usłyszeć ich odbiorcy. Fakty nie mogą przecież zaszkodzić narracji politycznej i kulturowej. Na wojnie - a że taka się toczy wciąż słyszymy - pierwszą ofiarą jest prawda.
Dziennikarstwo w świecie postprawdy
Odpowiedzią na ten kryzys mediów (powtórzę, że ostatnia historia jest tylko jednym z jego, bardzo widowiskowych, bo świetnie "rozegranych" przez Krzysztofa Stanowskiego, przejawów) może być tylko powrót do korzeni naszego zawodu. Jeśli ktoś do niego wchodził, to zazwyczaj dlatego, że chciał opisywać rzeczywistość, kontrolować władzę, a nie dlatego, że chciał ją kształtować i sprawować władzę.
Polityk - nawet jeśli i od niego można wymagać prawdy - działa, posługując się niedomówieniem, czasem półprawdą, narracją i propagandą. Dziennikarz, jeśli ma się czymś od niego różnić, i jeśli nie ma zostać propagandzistą (czy ujmując rzecz kulturalniej: partyjnym pr-owcem) musi weryfikować źródła, sprawdzać i dążyć do rzetelnej informacji. Jego zadaniem jest weryfikacja tego, co mówią politycy, sprawdzenie źródeł, które przekazali mu jego informatorzy i próba dotarcia (niekoniecznie prosta) do sedna.
Istnieją też sytuacje (wiem, że to trudne do przyjęcia w sytuacji, gdy nieustannie ścigamy się ze sobą, bo ten kto pierwszy poda informacje, wygrywa), gdy od ujawnienia tego, co wiemy (lub wydaje nam się, że wiemy), trzeba odstąpić, bo nie ma pewności, że nie jesteśmy "wpuszczani" przez służby, albo że nie ma możliwości weryfikacji źródeł.
Sprawdzanie, analiza, podawanie w wątpliwość tego, co politycy przedstawiają jako oczywiste, to alfabet dziennikarstwa. Jeśli ktoś go nie akceptuje, to powinien zmienić zawód. Nie ma nic złego w byciu marketingowcem jednej partii, albo w polityce, ale to inne zaangażowanie niż dziennikarstwo. I nie jest wyjaśnieniem, że ktoś jest publicystą, a nie dziennikarzem newsowym, bo od publicystów też wymaga się komentowania rzeczywistości, a nie ich wyobrażeń o niej.
Komentowania, a nie powtarzania przekazów dnia partii politycznych.
Powrót do korzeni dziennikarstwa jest szczególnie ważny w kulturze postprawdy, w której żyjemy. Sztuczna inteligencja, możliwość inteligentnego montażu i preparowania nagrań, ale także pogoń za newsem, która często wyklucza szczegółowe dziennikarskie śledztwa, sprawiają, że media stają się bardzo łatwym przedmiotem ataku fake newsami.
Plemienność właściwa nie tylko w Polsce sprawia zaś, że jeśli te fake newsy zgodne są z poglądami danego dziennikarza, to chętnie są przyjmowane i kolportowane. Problem polega tylko na tym, że im więcej takiego działania, tym mniej dziennikarstwa i tym większa kompromitacja mediów. A im większa kompromitacja tych ostatnich, tym mniejsza ich potrzeba. Jeśli dziennikarz ma być po prostu propagandzistą, to przestaje być potrzebny.
I dotyczy to wszystkich stron debaty.
Tomasz P. Terlikowski dla Wirtualnej Polski
Tomasz P. Terlikowski, doktor filozofii, publicysta RMF FM, felietonista "Plusa Minusa", autor podkastu "Wciąż tak myślę". Autor kilkudziesięciu książek, w tym "Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła", "To ja Judasz. Biografia Apostoła", "Arcybiskup. Kim jest Marek Jędraszewski".