HistoriaZdrada generała Juliusza Rómmla

Zdrada generała Juliusza Rómmla

• Rómmel zasłynął pokonaniem 1 Armii Konnej Budionnego w wojnie polsko-bolszewickiej
• Podczas kampanii wrześniowej gen. Rómmel porzucił swoich żołnierzy na polu bitwy
• W 1945 r. dowódca przyłączył się do komunistów

Zdrada generała Juliusza Rómmla
Źródło zdjęć: © NAC | gen. Juliusz Rómmel (na piewszym planie z prawej)

05.08.2016 17:46

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

• Rómmel zasłynął pokonaniem 1 Armii Konnej Budionnego w wojnie polsko-bolszewickiej
• Podczas kampanii wrześniowej gen. Rómmel porzucił swoich żołnierzy na polu bitwy
• W 1945 r. dowódca przyłączył się do komunistów

Kiedy w 1934 r. marszałek Józef Piłsudski zadał kilkunastu wyższym dowódcom Wojska Polskiego pytanie, który z dwóch wielkich sąsiadów Rzeczypospolitej w najbliższych latach zagrozi jej niepodległości, opinie były podzielone. Część wojskowych wskazywała na Niemcy, mniejsza grupa - na Rosję, jak w Polsce nadal nazywano Związek Sowiecki. Tylko jedna wypowiedź różniła się od pozostałych. Tylko jeden z generałów mówił wprost, że "Rosja nie jest naszym wrogiem naturalnym, a jest w razie zmiany koniunktury i wojny niezbyt groźna". Opinia ta świadczyła o jakże częstym złudzeniu co do postawy wschodniego sąsiada wobec Polski.

W tym przypadku o tyle zaskakująca, że jej autorem był jeden z najwyższych stopniem polskich wojskowych - gen. Juliusz Rómmel. Niekwestionowany bohater nie tak dawnej wojny z bolszewikami, która omal nie pozbawiła Polski niepodległości, a we wrześniu 1939 r. dowódca broniącej stolicy Armii "Warszawa", nie zmienił zdania wbrew wszystkim późniejszym wydarzeniom, w 1945 r. zaś był jednym z niewielu przedwojennych generałów, którzy swoim autorytetem starali się uwiarygodnić komunistyczny reżim w Polsce.

Z armii carskiej...

Bohater tego artykułu wywodził się ze szlachty kurlandzkiej. Jego ojciec był wyższym oficerem armii rosyjskiej i było naturalne, że najstarszy syn pójdzie w jego ślady. Po ukończeniu Korpusu Kadetów w Pskowie, już w stopniu oficerskim, Juliusz Rómmel wziął udział w wojnie z Japonią, a później w I wojnie światowej. Walczył na ziemiach dawnego Królestwa Polskiego, był dwukrotnie ranny, awansował do stopnia pułkownika. Czuł się niewątpliwie Polakiem, o czym świadczy wybranie go na delegata Zjazdu Wojskowych Polaków w Piotrogrodzie, a następnie jego akces do I Korpusu Polskiego gen. Józefa Dowbora-Muśnickiego. Wkrótce widzimy Rómmla na południu - w Kijowie i Żytomierzu, gdzie odpowiadał za formowanie oddziałów z żołnierzy Polaków służących w armii rosyjskiej, a następnie jako inspektora artylerii nielicznego III Korpusu Polskiego. Po rozbrojeniu przez Austriaków Rómmel został internowany, ale zbiegł i przedostał się do Warszawy.

W odrodzonym Wojsku Polskim Rómmel służył początkowo w artylerii, bijąc się z bolszewikami na Łotwie, a potem w czasie ofensywy na Ukrainie. Wkrótce w budzący podziw sposób przekwalifikował się z artylerzysty na kawalerzystę. Zainicjował i zorganizował 1. Dywizję Jazdy, na której czele walczył z Armią Konną Budionnego pod Lwowem i Zamościem, a wreszcie 31 sierpnia 1920 r. pod Komarowem - w ostatniej wielkiej bitwie kawaleryjskiej w dziejach świata. Polacy ustępowali liczebnie bolszewikom, walczyli jednak tak mężnie, że chociaż Budionny wyrwał się z okrążenia, to jego armia poniosła zbyt duże straty, by odegrać znaczącą rolę w dalszej fazie kampanii. Rómmel ścigał ją energicznie daleko za Bug, kilka dni przed zawieszeniem broni docierając aż do Korostenia. Kilkanaście lat później we wspomnieniach "Moje walki z Budiennym" z dumą opisywał pogrom bolszewików.

Po zakończeniu wojny Rómmel szybko uzyskał awans generalski. Marszałek cenił go, mianując generałem dywizji, a w 1929 r. jednym z inspektorów armii. Dziesięć lat później, kilka miesięcy przed wybuchem wojny, Rómmel został dowódcą Armii "Łódź".

Jako pierwsza odczuła ona skutki potężnego uderzenia niemieckiego 1 września 1939 r., w wyniku którego poniosła ciężkie straty i zaczęła się cofać. Dużą winę za ten stan ponosił Rómmel, który wbrew rozkazom naczelnego wodza kazał opuścić umocnione pozycje i wyjść do otwartego boju z oddziałami pancernymi wroga. "Prowadzona w ten sposób armia Łódź zostaje po prostu rozjechana przez dywizje pancerne, zmotoryzowane i lotnictwo nieprzyjaciela już na przedpolach swoich pozycji obronnych" - pisał dowódca Grupy Operacyjnej "Piotrków" tej armii gen. Wiktor Thommée.

Armii "Łódź" groziło całkowite zniszczenie, lecz to nie Rómmlowi przypadła zasługa wyprowadzenia jej z matni niemieckiego osaczenia. 6 września sztab generała, który od początku wojny znajdował się w pałacyku w Julianowie pod Łodzią, został obrzucony bombami przez niemieckie samoloty. Odłamek jednej z nich, jak po latach wspominał Rómmel, poszarpał mu nawet rękaw munduru. Wstrząśnięty nalotem dowódca Armii "Łódź" natychmiast rozkazał opuścić Julianów i w ciągu kilku godzin znalazł się w odległym o 100 km Mszczonowie. Tam okazało się, że kontakt z powierzoną mu armią został stracony.

W tej sytuacji generał uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie udanie się do Warszawy, co później tłumaczył wezwaniem go przez marsz. Edwarda Rydza-Śmigłego. Zdecydowanie zaprzeczył temu szef sztabu naczelnego wodza gen. Wacław Stachiewicz, zresztą odwoływanie z frontu dowódcy walczącej armii bez wyznaczania jego zastępcy było nieprawdopodobne i nie było takich sytuacji we wrześniu 1939 r. "Dopiero naocznie stwierdziłem, jakim żywiołem jest nieuregulowana ewakuacja" - ubolewał po wojnie, zgodnie z tezami komunistycznej propagandy gen. Rómmel, chociaż istotniejsze byłoby wyjaśnienie, dlaczego poruszał się w kierunku odwrotnym niż linia frontu.

Gen. Juliusz Rómmel w 1928 r. fot. NAC

Zachowanie generała podziałało zaraźliwie na dowódców dwóch z trzech dywizji piechoty Armii "Łódź", którzy podążyli śladem Rómmla, porzucając powierzone im jednostki. Resztki Armii "Łódź" zdołał wyprowadzić spod niemieckiego młota do twierdzy Modlin gen. Wiktor Thommée, broniąc jej następnie mężnie do ostatniego dnia września 1939 r.

Powitanie Sowietów

Tymczasem Rómmel rankiem 8 września dotarł do Warszawy. W przygotowującej się do walki stolicy, która właśnie odparła pierwszy szturm niemieckich oddziałów pancernych, spotkał się z gen. Stachiewiczem. Ten uwierzył w jego wyjaśnienia dotyczące powodów opuszczenia Armii "Łódź", po latach tłumacząc to niezbyt przekonująco panującym wówczas ogólnym zamieszaniem, i powierzył mu dowództwo formowanej Armii "Warszawa", mającej bronić stolicy. Dziewięć dni później od wschodu Polskę zaatakowali Sowieci.

Wiadomość o agresji szybko dotarła do Warszawy, wywołując ogromne przygnębienie wśród broniących jej oficerów. Nie podzielał go jednak ich dowódca. Bezzwłocznie polecił ogłosić komunikat radiowy nakazujący traktowanie wojsk sowieckich jako sprzymierzonych. "Przez swoją deklarację o treści ściśle politycznej, wykraczającą poza zakres kompetencji dowódcy obrony Warszawy, gen. Juliusz Rómmel dopuścił się ogromnego występku przeciwko swoim obowiązkom żołnierza i obywatela RP, zasługując na stanięcie przed sądem wojskowym i najsurowszy wymiar kary" - oceniał postępowanie generała wybitny polski historyk Jerzy Łojek. A jeszcze siedem lat wcześniej Rómmel wspominał swoje refleksje w przededniu walki z konnicą Budionnego: "Co stanie się z temi ślicznymi, o czerwonych, ładnych dachach domkami, jeżeli hordy dzikusów ze Wschodu zdołają tu dotrzeć?".

Depesza gen. Rómmla najpewniej nie została jednak wysłana. Wstrzymał ją szef propagandy Dowództwa Obrony Warszawy, ppłk Wacław Lipiński, który następnie zadzwonił do sztabu Rómmla, pytając: "Co to ma znaczyć? Od kiedy to dowódca armii decyduje o sprawach wojny i pokoju państwa polskiego? Dostaję na to odpowiedź, że ponieważ nie ma rządu, bo uciekł z kraju, a Moskale zajmują Wschód, trzeba stworzyć rząd, który by Polskę reprezentował i prowadził wojnę z jednym tylko przeciwnikiem". Rząd taki miał tworzyć m.in. Zdzisław Lubomirski, były członek Rady Regencyjnej z 1918 r. W porozumieniu z nim Rómmel zamierzał wydać wspomnianą deklarację. W tej sytuacji Lipiński, w towarzystwie prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego, podobnie jak on legionisty i piłsudczyka, natychmiast udał się do Rómmla. Po godz. 19 dotarli na ulicę Rakowiecką, gdzie mieścił się sztab Armii "Warszawa", i zostali przyjęci przez generała w obecności płk. Stanisława Roli-Arciszewskiego. Starzyński przedstawił "generałowi niemożność decydowania
przez niego spraw polityki zagranicznej państwa bez porozumienia z rządem, który mógł tymczasem inną podjąć decyzję", gdyż "powstanie anarchia".

Wsparł go Lipiński, który stwierdził, że ewentualne opuszczenie kraju przez rząd nie przesądza o prawomocności działania, zaś najważniejsze "jest utrzymanie formalnego stanu rzeczy, ciągłości państwowej, czego wyrazem jest rząd [...]. Obowiązkiem jest bić się z każdym wrogiem, który na nas idzie, nie zaś decydować, kto jest sojusznikiem, a kto wrogiem". Na słowa płk. Arciszewskiego, że honor nakazuje nam bić się z Niemcami, z dwoma zaś przeciwnikami bić się nie można i jednego należy uznać za sprzymierzeńca, ppłk Lipiński odparował, że "honor to nie kiełbasa, nie jest podzielny, honor jest tylko jeden". Piłsudczycy zablokowali w ten sposób pomysł tworzenia prosowieckiego rządu w Warszawie.

Po latach, w komunistycznej Polsce, Rómmel z przekonaniem pisał o swoich ówczesnych nadziejach, że armia polska wycofa się na terytorium sowieckie, tam zreorganizuje i będzie kontynuować walkę. Generał zapomniał najwyraźniej, że było to nierealne, gdyż Sowieci dopiero co zawarli układ o nieagresji z Niemcami. Agresję sowiecką, która realizację tego pomysłu uniemożliwiła, usprawiedliwiał: "Teraz jeszcze staram się nie wierzyć i nie widzieć w tym kroku wojsk radzieckich aktu wrogiego, raczej widzę w nim zamaskowany manewr przyszłego sprzymierzeńca, który swoim wystąpieniem chce ubezpieczyć przed Niemcami duże połacie naszego kraju, leżące na północy".

Słowa te napisał jeden z najwyższych stopniem oficerów niepodległej Rzeczypospolitej, doskonale wiedząc, że sowieckie "ubezpieczanie przed Niemcami naszego kraju" polegało na wymordowaniu wziętych do niewoli kilkunastu tysięcy oficerów, deportacji dziesiątków tysięcy obywateli polskich, rozstrzelaniu kolejnych tysięcy w chwili ataku III Rzeszy na ZSRS. Nawet płk Aleksander Pragłowski nie mógł zrozumieć swojego dowódcy, któremu był tak bardzo oddany: "Rómmel idealizował bolszewików. Kiedy weszli do Polski, łudził się, że przybywają jako półprzyjaciele, i dopuszczał nadzieję, że gdy dojdą do Wisły, wypuszczą nas z bronią w ręku na Węgry albo do Rumunii [...]. Nie podzielałem tej nieco dziecinnej opinii generała".

Gorliwość w witaniu Sowietów nie szła niestety w parze z aktywnością przeciw Niemcom. Wbrew licznym głosom oficerów ze swojego sztabu Rómmel nie podjął na poważnie działań zaczepnych w celu wsparcia bijących się nad Bzurą wojsk gen. Tadeusza Kutrzeby. "Czynne wystąpienie wojsk zgrupowanych w Warszawie byłoby dodało do wieńca sławy bohaterskiej obrony o wiele wspanialszy wawrzyn bohaterskiego ducha ofensywnego. Niestety! Tego już nie było i byliśmy zdolni tylko do bierności [...]. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ciężar odpowiedzialności za tę bezczynność, a trwa ona na naszym froncie od 12 do 25 września [...], nie licząc drobnych lokalnych natarć, spada głównie na generała Rómmla [...]. Dowództwo armii nie było już zdolne do tego i mimo teatralnego, jak się okazało, nieprzyjęcia przez generała Rómmla parlamentariusza niemieckiego w dniu 16 września, on sam, jak i jego doradcy, psychicznie biorąc, byli już kapitulantami" - oceniał szef sztabu DOW płk Tadeusz Tomaszewski, a płk Stefan Koeb, szef
oddziału operacyjnego DOW, powtarzał w tych wrześniowych dniach przy każdej sposobności: "Historia nam tego nie zapomni, żeśmy nie poszli na huk dział".

U Bieruta

Po kapitulacji Warszawy Rómmel poszedł do niewoli i do końca wojny przebywał w obozie jenieckim w Murnau. Oswobodzony w 1945 r., szybko zdecydował się na powrót do kraju. W sierpniu zatelefonował do sekretariatu Bolesława Bieruta, pytając uprzejmie, czy możliwa byłaby rozmowa z "panem prezydentem". Ten powiadomiony o prośbie stwierdził: "Raczej się spodziewałem, że do nas przybędzie". Wkrótce też witał generała w Belwederze, na tę okazję rozwijając czerwony dywan i ściągając parunastu generałów ludowego wojska, na czele z Karolem Świerczewskim, którzy na komendę zaczęli wrzeszczeć: "Niech żyje generał Rómmel, bohaterski obrońca Warszawy!". Generał zaczął płakać, po czym, ujęty przez Bieruta pod ramię, ruszył na belwederskie salony, gdzie zaczęła się uczta.

Rychło za tym gorącym przyjęciem przyszło mianowanie na doradcę naczelnego dowódcy ludowego WP do spraw szkolenia. 1 września 1945 r. zaś na Zjeździe Uczestników Zbrojnej Walki z Najeźdźcą "stary, godnie wyglądający Rómmel, w pełnym mundurze generała, z tęczą orderów na piersi, zająwszy miejsce na mównicy, w uniżonych słowach zwrócił się do Bieruta, witając w nim imieniem wojska polskiego poza granicami kraju i własnym prezydenta nowej, odrodzonej Rzeczypospolitej Polskiej. Niesmak, jaki ogarnął całą salę, wyraził się w skąpych, lekceważących oklaskach" - pisał świadek tego zdarzenia Stefan Korboński. Nie wspomniał niestety, czy wśród tych odznaczeń było też Virtuti Militari za wojnę z bolszewikami. Nie minęły jednak dwa lata, kiedy generał, odegrawszy przeznaczoną mu rolę uwiarygodnienia komunistycznego wojska, został przeniesiony w stan spoczynku.

Przez dziewięć lat Rómmel pędził cichy żywot wojskowego emeryta. W 1956 r. włączył się gorliwie do działalności ZBoWiD, w którym działał 11 lat, aż do swojej śmierci. Przede wszystkim jednak zasłynął z opublikowania wspomnień z września 1939 r., które pretensjonalnie zatytułował "Za honor i Ojczyznę". W pełni odpowiadały one zapotrzebowaniu komunistów, którzy w swojej wizji polskiego Września dowodzili rzekomo powszechnej nieudolności, a nawet tchórzostwa wyższych oficerów WP, zwłaszcza tych z rodowodem legionowym.

Oskarżenia te miała uwiarygodniać książka generała, który naraził swoją armię na klęskę, by następnie porzucić ją, co nie przeszkodziło mu napisać we wstępie: "Jest faktem bezspornym, że armia nasza nie zmobilizowana, nie skoncentrowana, jakby umyślnie podstawiona na uderzenie wroga...". Zdumiewające były zarówno te słowa, jak i następne, że przegrana w kompromitujący sposób kampania "rzuca cień na wszystkich wyższych dowódców ówczesnej armii polskiej". I on jako jeden z wyższych dowódców musi zająć bezkompromisowe stanowisko, by nie postawiono go "w jednym szeregu z ludźmi, którzy ponoszą pełną odpowiedzialność za błędy popełnione w 1939 r.".

Jednak mało kto dał się nabrać na wynurzenia gen. Rómmla. Władysław Bortnowski [nie był tożsamy z generałem WP o tych samych personaliach - przyp. M.G.] pisał: "Niestety gen. Rómmel postawił sobie za cel nie tyle odtworzenie wypadków i wyjaśnienie warunków, w jakich one przebiegały, ile rehabilitację postępowania własnego i podkomendnych, szafując równocześnie oskarżeniami pod adresem Naczelnego Dowództwa oraz dowódców armii 'Poznań' i armii 'Prusy'". Najlepiej jednak podsumował to dzieło Bohdan Skaradziński, pisząc, że książka wskutek "tendencji autora do wystawiania sobie pomnika" daje spaczony obraz polskiego Września. "Jest dziełem raczej niefortunnym, a tytuł chyba nieporozumieniem".

Nie był Rómmel tym spośród przedwojennych oficerów WP, którzy gorliwie wspierali komunistów w budowie totalitarnego aparatu władzy, uczestnicząc chociażby w walce z podziemiem niepodległościowym. Niemniej po generale, który w 1920 r. gromił bolszewików, można by oczekiwać więcej aniżeli książki, w której usprawiedliwiał najazd sowiecki na Polskę w 1939 r. i potępiał dowództwo polskiej armii za rzekome nieprzygotowanie kraju do wojny czy też odnotowanej przez sekretarza Bieruta deklaracji: "Niech sobie inni mówią o prezydencie Bierucie, co tylko chcą, ja po dzisiejszym dniu jestem mu oddany całą duszą".

Marek Gałęzowski, Historia do Rzeczy

Źródło artykułu:Historia Do Rzeczy
Komentarze (0)