Z mieszkania Olgi i Wołodymyra po rosyjskim ostrzale zostały tylko kuchnia i salon. W sypialniach posypały się ściany, wyleciały okna. Noce spędzają w małym garażu. Walerij stracił wszystko. Zamieszkał w piwnicy. W południe na cegłach ustawił ruszt, a pod nim rozpalił ogień. Na obiad będą grillowane skrzydełka przyrządzone pod gołym niebem.
Nikt przy ulicy Sadowej w Hostomelu jeszcze nie wie, czy ostrzelany czteropiętrowy blok uda się kiedykolwiek odbudować. Część mieszkań spłonęła, środek budynku runął, prawie wszystkie okna wypadły. Babuszka patrzyła na osmolone cegły, zwałowisko gruzu z trzeciej klatki i dziury po oknach. Kilkadziesiąt minut siedziała niemal w bezruchu na kolorowej ławce przy podwórkowym placu zabaw.
Walerij niemal całe życie spędził pod numerem 42, na czwartym piętrze. Od ponad miesiąca mieszka w narożnej piwnicy. Będzie musiał zostać tam dłużej.
- Pocisk trafił w kuchnię i zaczepił o ścianę salonu. Na szczęście byłem w sypialni. Zerwałem się i wybiegłem z domu w bokserkach, koszulce i skarpetkach – opowiada 56-latek.
Nie chciał opuszczać swojego miejsca. Z miasta zdążył wywieźć córkę.
– Wojna zaczęła się niespodziewanie. Chciałem iść na ryby, ale zamiast tego o świcie rozpętało się prawdziwe piekło. Wszystko na moim piętrze spłonęło. Z dawnego życia pozostały mi tylko koszulka i para skarpetek. Nie mam nawet dokumentów – opowiada.
Nie myśli, co będzie dalej. Cieszy się, że słońce mocniej zaświeciło, a na obiad są skrzydełka. Na cegłach rozstawił ruszt, rozpalił ogień i sam wszystko przygotował. Pod trwającą 35 dni okupacją o takim jedzeniu można było tylko pomarzyć.
Niepokój na twarzy Walerija widać tylko wtedy, kiedy opowiada, że w pobliżu "na pewno wciąż są ruscy dywersanci". Policja nie potwierdza i nie zaprzecza. Walerij wie swoje.
URATOWAĆ KAŻDY TALERZYK
Olga dokładnie zamiotła kuchnię i umyła lodówkę. Wołodymyr mówił, że to bez sensu, ale ona się upierała. Na małym stole ułożyła niepotłuczone naczynia. Oboje są po sześćdziesiątce i przez całe życie ciężko pracowali na to, co mają. Właściwie na to, co mieli, bo w dwóch sypialniach posypały się ściany i wyleciały okna. Została kuchnia z nową lodówką, ogrzewaną podłogą, meblami i zmywarką.
- Zarobione pieniądze wkładaliśmy w dom. Na wszystko musieliśmy brać kredyt. Kiedy spłaciliśmy jedną pożyczkę, braliśmy kolejną. Szkoda tego wszystkiego – opowiada z żalem. Olga i Wołodymyr cieszyli się z każdego zakupu, bo widzieli, jak zmienia się ich mieszkanie, w którym spędzili trzydzieści z czterdziestu pięciu lat wspólnego życia. - Właśnie dlatego chciałabym uratować każdy talerzyk i każdą filiżankę. Tak dobrze nam się tu żyło. Teraz nie ma ani wody, ani prądu, ani gazu.
Kobieta stała w tym samym miejscu 24 lutego. Przez okno w kuchni widziała, jak zaczyna się inwazja. Rosyjskie helikoptery leciały w kierunku lotniska w Hostomelu. Wybuchy, eksplozje, strzały. - Od razu zeszliśmy z mężem do piwnicy. Sześć dni tam spędziliśmy. Baliśmy się wychodzić.
Bali się też wyjeżdżać. Odwlekali to najdłużej, jak się dało. Dopiero na początku marca córka ubłagała rodziców, by wyjechali. Nie mieli innego wyjścia, bo dziewczyna wsiadła w samochód, ryzykując własne życie, żeby zabrać rodziców do Kijowa. Przez wszystkie te dni miała przeczucie, że przy Sadowej wydarzy się coś złego.
Miała rację. Kilkanaście godzin po wyjeździe część bloku przy ulicy Sadowej zamieniła się w gruz.
Olga i Wołodymyr nie mogli jednak wysiedzieć w Kijowie. Natychmiast po wycofaniu Rosjan chcieli wrócić do domu. Musieli poczekać jeszcze kilka dni, bo z ulic zbierano ciała zabitych, a saperzy przeczesywali miasto w poszukiwaniu niebezpiecznych materiałów. Poszukiwania wciąż trwają. Nawet na Sadowej nie sprawdzono jeszcze wszystkich budynków. Nikt nie ma pewności, czy miny nie zalegają pod gruzami, a nawet w mieszkaniach.
Nie dali rady jednak dłużej czekać. 12 kwietnia stanęli przed swoim domem.
- Widok rozbił nam serce. Mieszkania z sąsiedniej klatki zawaliły się. Wszędzie dookoła walały się odłamki, zbite szkło i rzeczy, które fala uderzeniowa wyrzuciła z mieszkań. Saperzy podejrzewają, że pod gruzowiskiem wciąż może być pocisk – mówi Olga, której chwilami łamie się głos. - Nie mam sił już płakać. Nie mam więcej łez. Nie wiemy, co będzie dalej, czy budynek pójdzie do rozbiórki.
Razem z mężem wzajemnie próbują utwierdzać się w tym, że mogło być gorzej.
- Pół mieszkania nie ma, ale przynajmniej nie było pożaru. U niektórych sąsiadów wszystko spłonęło – dodaje Wołodymyr.
Małżeństwo noce spędza w garażu.
- Nie ma tam okien, ale jest kanapa. Trochę zimno i wilgotno, ale przynajmniej na swoim. Źle się czuliśmy, obciążając córkę. Nie potrafimy siedzieć w miejscu. Przywykliśmy do ciężkiej pracy. Poznaliśmy się w pracy, w okolicznej fabryce cegieł. Ja miałam osiemnaście lat, a on dwadzieścia jeden. Mieszkanie dostaliśmy z przydziału – wspomina.
- Było ciężko, ale ciągnęliśmy życie naprzód. Wykształciliśmy dwoje dzieci. Teraz córka, kiedy tylko słyszy, że znowu ostrzelali przedmieścia Kijowa, dzwoni do mnie zapłakana w środku nocy, żebyśmy znowu uciekali. Uspokajam ją. Rosjanie już tu nie wrócą. Nie wrócą, prawda? – dopytuje Olga, szukając potwierdzenia.
Kobieta chciałaby zapomnieć o języku wroga, który przez dotychczasowe życie był również jej językiem.
– Kiedyś nie uczyli nas mówić po ukraińsku, ale teraz sama chcę się uczyć. Nie chcę nigdy już słyszeć rosyjskiego. Zniszczyli nam całe życie. To nie są ludzie. Nie wiem, jak ich nazwać. Mordercy, orki, naziści! – cedzi z obrzydzeniem. - Od lat oglądam rosyjskich blogerów-ogrodników. Oni teraz pielęgnują swoje ogródki, cieszą się z życia, jakby nic się nie stało. A my tu płaczemy. Staliśmy się bezdomni, z pustymi rękami. Kto nam pomoże? Nie wiem, jak przezimujemy w garażu – załamuje ręce.
SUFIT MOŻE SPAŚĆ NA GŁOWĘ
Takich ulic, jak Sadowa, jest w Hostomelu więcej. Wzdłuż Rzecznej zniszczenia widać prawie w każdym domu. Jedni zasłaniają wybite okna deskami, by w środku nie hulał wiatr, inni zabezpieczają dachy.
Wśród gruzów połowy swojego domu krzątają się Maryna z mężem.
Przyjechali kilka godzin wcześniej, żeby zacząć porządki. Na turystycznej kuchence, obok studni, gotują obiad.
- Wiedzieliśmy, co możemy zastać w domu. Oglądaliśmy nagrania w internecie. Wydawało się, że jesteśmy przygotowani na to, co możemy zobaczyć, ale i tak przeżyliśmy szok – mówi Maryna.
- Dom można odbudować, chociaż nikt jeszcze nie wie, za co. Kuchnia i przedpokój zostały zniszczone, sufit może się zawalić, ale sypialnie na szczęście nadają się do mieszkania. Okupanci przeszukali wszystko. Zniszczyli to, co przetrwało po ostrzale. Zabrali garnki i nawet koszulki. Szukali cennych rzeczy, ale nic nie znaleźli. Te najważniejsze dla nas zabraliśmy – dodaje mąż Maryny, który właśnie zabrał się za prowizoryczną naprawę ogrodzenia. Kawałki metalowej blachy, od siły uderzenia, odskakiwały jeden po drugim.
Małżeństwo zamierza zostać na Rzecznej. Pewnie w ogóle by się stąd nie ruszali, gdyby nie strach o dzieci.
- Wyjechaliśmy piątego dnia wojny, kiedy usłyszałam, że w pobliżu są kadyrowcy. Panicznie zaczęłam się bać o córki. Mają 11 i 13 lat – mówi Maryna. Wiedziała, że obecność specjalnych jednostek czeczeńskiego tyrana może oznaczać szczególnie brutalny terror i gwałty. Nie pomyliła się. Wśród bestialsko zamordowanych mieszkańców pobliskiej Buczy było wiele osób, które znała. – Słyszałam, że ruscy żołnierze wybili zęby czteroletniemu synowi mojej znajomej, a później go zgwałcili.
BOMBA POD DOMEM
Niedaleko domu Maryny, po drugiej stronie ulicy, mieszka Siergiej. To jeden z niewielu mieszkańców Hostomela, który nie wyjechał przez całą okupację. Nie mógł. Ma córkę chorą na raka i sparaliżowaną żonę Ałłę.
Starsza kobieta nie wstaje z łóżka. Czasami siada na jego skraju, słucha ukraińskiego radia i zanosi się od płaczu. Wszystko jej się przypomina. Pokazuje wyrwę w ścianie i popękane szyby. Boi się, że pewnego dnia wszystko się na nią zawali.
Ma jednak w sobie siłę, by krzyknąć na córkę, która o okupacji opowiada po rosyjsku. – Przestań mówić w tym języku. Mów żesz po ukraińsku! – denerwuje się.
– Ale jak ja całe życie mówiłam po rosyjsku, to teraz nie jest łatwo się przestawić. Nie potrafię swobodnie mówić po ukraińsku, ale będę próbowała – obiecuje dziewczyna matce.
W tym czasie Siergiej dokłada drewna do ogniska i gotuje wodę na herbatę. Ma siwą brodę i czarną czapkę na głowie. Mówi, że wszystkich, którzy wracają, prowadzi w to samo miejsce.
Na tyłach domu został ogromny lej. Nikt nie wie, co tu dokładnie spadło. Bomby i pociski trafiały wokół regularnie. Ten jednak zostawił wyrwę większą niż inne.
- Baliśmy się wyjrzeć z piwnicy. Bombardowali całymi dniami. Przecież nawet zrzucali w okolicy bomby fosforowe. Takie piękne białe ślady pozostawiały na niebie. Strasznie po tym kaszleliśmy.
Z opowieści rodziny przebija się żal, że nikt ich nie odwiedził tuż przed wojną, nie ogłosił ewakuacji, nie dał im choć kilku dni, żeby zorganizować wyjazd, lepiej się przygotować.
- Nikt nas nie uprzedził. Syreny nie działały. Zobaczyliśmy wszystko po fakcie. Kiedy 2 kwietnia, po wyzwoleniu, weszli tu wojskowi, byli mocno zdziwieni, skąd się wzięliśmy – dodaje jego córka.
Siergiej najbardziej się cieszy, że zdążył odesłać do Polski wnuki: 20-letnią Nastię i 14-letniego Kolę. – Wydałem na ten wyjazd wszystkie pieniądze odkładane na swój pogrzeb. Dzięki Bogu mamy herbatę, jest jedzenie. Jeszcze jakoś żyjemy.
Według lokalnej administracji wojskowej ponad 400 osób zaginęło w Hostomelu podczas 35 dni rosyjskiej okupacji.