Zastój w różowym interesie?
Na całym świecie porno-przemysł to żyła złota. Nasz rodzimy koncern pornograficzny przypomina PGR przed upadkiem. A może to tylko kamuflaż?
24.06.2004 | aktual.: 24.06.2004 11:55
Że w Pink Pressie dzieje się źle, reżyser John Holywood wiedział już dwa lata temu, gdy kręcił "Rejs - ściśle prywatne". Aktorzy po zdjęciach zgłodnieli, więc Holywood upomniał się u prezesa spółki o kanapki. - Przecież możecie sobie zupy ugotować, będzie taniej - oznajmił Jarosław Ender. Wiadomo, że Polska to nie Węgry i na budżet filmowy w wysokości 60 tysięcy euro liczyć nie można. Dlatego rodzime porno gwiazdy nie mogą zarabiać 100 tysięcy euro miesięcznie jak Włoch Rocco Siffredi ani nawet 1400 euro za dzień zdjęciowy jak Węgierka Michelle Wild. Ale nie może być też tak, że seksualna rekordzistka świata z roku 2002 Klaudia Figura zarabia mniej niż ekspedientka w mięsnym i musi pożyczać 50 złotych na dentystę, gdy ząb ją boli.
- A w Pink Pressie oszczędza się na wszystkim - żali się Holywood. Gwiazdy mieszkają w hotelach robotniczych i do pracy muszą dojeżdżać autobusem. Na planie brakuje wizażystek. Oszczędza się na modelach, więc na zdjęciach widać obwisłe brzuchy, piersi, cellulit i pryszcze. Czasem brakuje nawet krochmalu - podstawowego rekwizytu na planie. Nie przestrzega się przepisów bhp - aktorzy grają "bez gumy" i nie pokazują aktualnych badań lekarskich. W trakcie kręcenia "Nigdy nie mów mojemu mężowi" Marianna Rokita dowiedziała się nawet od charakteryzatorki, która pudrowała brzuch jednego z aktorów, że ten roznosi wszy łonowe, ale było już za późno.
TERAZ POLSKA
Pornograficzny koncern stworzyli w 1995 roku dwaj działacze ruchu gejowskiego - Jarosław Ender i Sławomir Starosta. 39-letni Starosta był współzałożycielem zespołu Balkan Electrique i redaktorem gejowskiego "Mena". Nie rozmawia z dziennikarzami.
Z Jarosławem Enderem, prezesem spółki, umówić się trudniej niż z premierem. W ciągu trzech tygodni nie udało mu się wykroić nawet kwadransa, by przyjąć mnie w blaszanym magazynie przy Okęciu, gdzie urzęduje. Jego numer komórkowy to najpilniej strzeżona tajemnica w firmie.
O prezesie wiadomo niewiele. Ma 42 lata, zaczynał od wydawania gazetki o disco polo, a gdy koniunktura się skończyła, przerzucił się na porno. Raz w roku wręcza politykom i artystom z pierwszych stron gazet Tęczowe Laury za tolerancję.
Kapitał Pink Press wynosi zaledwie 50 tysięcy złotych. Zaczynali od gejowskiego "Nowego Mena" i heteryckiego "Nowego Wampa". Teraz mają co najmniej połowę rynku.
Ci, którzy przychodzą tu pierwszy raz, spodziewają się, że zobaczą kopulujące po kątach pary. Nic z tego. - To jest normalna praca - mówi matematyk Krzysztof Garwatowski, który do biura przychodzi na ósmą. - Jesteśmy takim samym wydawnictwem jak magazyn mody - dodaje. Różnicę można dostrzec podczas sesji zdjęciowej. W zwykłych żurnalach modelki zakładają wtedy sukienki, a w Pink Pressie wręcz przeciwnie - ściągają majtki.
- Chcieliśmy mieć polską gazetę, a nie tylko przedruki niemieckie - tłumaczy Garwatowski. Pink Press to 30 tytułów prasowych, portal internetowy, sex-telefony 0-700, dom wysyłkowy Erotica, dziewięć Pink Shopów, największe w kraju targi erotyczne Erotikon, produkcja filmów wideo i na DVD.
Okrętem flagowym wydawnictwa jest "Nowy Wamper", który co miesiąc sprzedaje się nawet w 110 tysiącach egzemplarzy. Nie trzeba oglądać zdjęć, by zorientować się, że nie jest to zwykła gazeta. Wystarczy przeczytać nagłówki: "Poczwórna orgia", "Szkolne perwersje", "Analne doświadczenia maturzystek".
Jak wygląda przeciętny czytelnik Pink Pressu? Ma od 18 do 35 lat, w 90 przypadkach na 100 jest mężczyzną, raczej z miasta niż ze wsi. Nie jest zboczeńcem, raczej samotnikiem. Tak go sobie wyobrażają w Pink Pressie.
Ukochanym dzieckiem Krzysztofa Gawarowskiego jest "Eroticon" z dołączonym filmem i "Sextra+", pierwsza polska gazeta, która podbija Hiszpanię i Włochy. Strzałem w dziesiątkę był "Polski Wamper" i "Ściśle prywatne", gdzie prezentują się wyłącznie Polacy. - Okazało się, że wolimy rodzime produkty - mówi Garwatowski. - Aktorzy mówią po polsku, na stole polska oranżada, polskie gazety i od razu jest bardziej swojsko.
MARIANNA IDZIE NA REKORD
Marianna Rokita słyszała, że podczas jednej z podróży zagranicznych prezydenta Kwaśniewskiego gratulowano mu rekordu świata, który pobiła. Prezydent był zdziwiony, bo jedyną znaną mu rekordzistką była pływaczka Otylia Jędrzejczak.
- Jestem znana i sławna za granicą, a w Polsce mówi się o mnie co najwyżej półgębkiem - żali się Marianna, o której świat dowiedział się 14 listopada 2003 r. o godzinie trzeciej w nocy. Wtedy to, w dawnym kinie Skarpa w Warszawie, ustanowiła seksualny rekord świata, zapoznając się bliżej z 759 panami. O takim wyniku mogły tylko pomarzyć jej poprzedniczki: Annabel Chong (251 panów), Jasmin St. Claire (300), Huston (620), a nawet Klaudia Figura (646).
Marianna z tych ośmiu godzin spędzonych w kinie Skarpa zapamiętała tylko 70-letniego Leszka z objawami łuszczycy, bo jako jedyny jej się przedstawił, a po wszystkim wręczył pąsową różę. Inni nic nie mówili albo zakładali foliowe torby na głowę, by ich nikt nie rozpoznał. Już podczas zawodów okazało się, że imprezie brak światowego rozmachu. Zawodniczki nie miały szatni, nie miały się gdzie umyć, a choć jedna z nich została ranna, na sali nie było ani pielęgniarki, ani ginekologa.
Potem Marianna Rokita dowiedziała się najgorszego: wydawnictwo Pink Press nie zapłaciło jej 15 tysięcy złotych za rekord. W listopadzie zaczęła słać monity. W lutym firma obiecała, że uiści wszystko w ratach, ale nie uiściła, więc w kwietniu sprawa trafiła do sądu. Marianna miała początkowo nosić nazwisko Lepper.
- Zrezygnowałam, bo ten kiep i tak by nie zrozumiał kpiny, a jego niewykształcony elektorat mogłoby to zachęcić do oddania na niego głosu - mówi.
Każdy, kto się rozbiera w Pink Pressie, musi mieć pseudonim. Zasada jest taka, że dziewczyny mają tylko imiona i dopiero jak stają się gwiazdami, dostają nazwiska - tak jak Kasia Laska czy Magda Polak. Pseudonimy wymyśla Sławomir Starosta, ale Marianna zrobiła to sama, bo oglądała posiedzenia komisji śledczej w telewizorze. - Rokita to takie diabelskie - tłumaczy. - Chciałam też, żeby bufoniastego posła Rokitę ludzie pytali, czy jestem jego krewną.
Gdy pytają o to Mariannę, ona nie zaprzecza, choć przecież nazywa się zupełnie inaczej. Pochodzi ze Śląska, ale mieszka na warszawskim Mokotowie z dwoma kotami. Była działaczką Unii Wolności i dobrze zapowiadającą się dziennikarką (pod własnym nazwiskiem publikuje do dziś). Ma 22 lata. Więcej mieć nie może, bo górna granica wieku w porno-biznesie to 25 lat. Starszy produkt się źle sprzedaje. Do Pink Pressu trafiła przypadkiem. Znajomy wysłał jej zdjęcie do wydawnictwa latem 2003 roku. Na rozmowę kwalifikacyjną przyprowadzili fotografa, a jej kazali się rozebrać za 500 złotych. Potem był pierwszy film. Kręcony w wynajętym mieszkaniu z wielkiej płyty pełnym kotów. O czym był film?
- Po prostu seks. Nic wymyślnego - mówi. Przed debiutem miała tremę i lekkie wątpliwości, czy wypada. 600 złotych je rozwiało. Film nie miał tytułu, ale był dołączany do gazety "Ściśle prywatne" dostępnej w każdym kiosku. Posypały się oferty. Zagrała ważne role w filmach "Nie mów mojemu mężowi" czy "Igraszki maturzystek".
Po rekordzie Pink Press zaproponował Rokicie stały kontrakt: 500 złotych postojowego i 800 za każdy nakręcony film oraz wyłączność na wykorzystanie wizerunku.
- Nie dałam się im wykorzystać i swoją sławę przekułam na sukces finansowy własnej firmy - mówi rekordzistka, która dziś prowadzi programy autorskie w dwóch stacjach telewizyjnych. Ma swoją linię telefoniczną 0-700, gdzie może rozmawiać z 49 adoratorami naraz. Gra w filmach duńskich, niemieckich i francuskich. Kończy swoją pierwszą książkę "Wolny zawód" o kulisach porno-biznesu. Przyznaje, że zarabia nawet na włosach łonowych, które wysyła swoim wielbicielom za zaliczeniem pocztowym.
Marianna Rokita jako jedyna z poszkodowanych przez Pink Press zdecydowała się działać. Wystąpiła do sądu o ogłoszenie upadłości spółki. Chce przejąć logo, archiwa, zagraniczne licencje spółki.
COŚ AMBITNIEJSZEGO NIŻ TARTAK
Na Zachodzie branża porno przynosi miliony euro zysku, więc nikt nie wie, dlaczego w siedzibie Pink Pressu nie ma złotych klamek, a ludzie muszą żebrać o pieniądze.
Kiedyś fotograf za pięciogodzinną sesję w Pink Pressie dostawał 300 złotych, potem 200, a teraz 100.
Fotografowi Andrzejowi Sz. wydawnictwo jest winne trzy tysiące złotych. Na swoje pieniądze czekają też operatorzy kamer, dźwiękowcy, szefowie produkcji, aktorzy, a nawet erotyczna wicemistrzyni świata Paulina.
- Nie znam nikogo, kto by dostawał pieniądze w terminie - mówi K., który otrzymywał wypłatę z trzymiesięcznym opóźnieniem. G. odszedł z firmy po pięciu latach pracy, gdy dowiedział się, że ani jedna składka ZUS-owska nie została odprowadzona na jego konto. Oficjalnie firma nie płaci składek do ZUS od lipca 2002 roku i rozpoczęło się już postępowanie egzekucyjne.
Krzysztof Garwatowski z Pink Pressu twierdzi, że pieniądze nie są najważniejsze. - Aktorzy grają dla przyjemności, by zaspokoić swoje fantazje erotyczne.
Ale to nie do końca prawda.
- Na Zachodzie trud wkładany w tę pracę jest sowicie wynagradzany, a u nas traktuje się aktorki i reżyserów jak hobbystów - skarży się Holywood, który też jest ofiarą pinkpressowego wyzysku.
Zanim Jacek stał się Holywoodem, był psychologiem, mężem znanej wokalistki i otarł się nawet o telewizję. W Pink Pressie zadebiutował jako scenarzysta superprodukcji "Big Sister" z udziałem amerykańskiej gwiazdy Midori. Za scenariusz dostał 200 złotych. Zrobił jeszcze "Wakacje prezydenta", "Wieczór panieński", "Jeden dzień z życia Anny Walewskiej".
Za scenariusz, scenopis, przygotowanie listy montażowej, reżyserię i pięć dni zdjęciowych dostawał 1200 złotych. Potem było coraz gorzej. - Rzuciłem to, bo nie mogłem realizować tam swoich koncepcji artystycznych. Chciałem robić coś ambitniejszego niż tartak - mówi Holywood. - Płacili grosze, mieli półroczne obsuwy i zawsze się trzeba było prosić.
GWIAZDY PROWINCJI
- To jest biznes krwiopijczy - mówi P., były pracownik spółki. - Ludzi kupuje się za bezcen, i to na wyłączność. Niewyczerpanym źródłem dla Pink Pressu jest prowincja: małe miasteczka z dużym bezrobociem. Stamtąd zgłaszają się małżeństwa, które przed kamerą zrobią wszystko, by zarobić na czynsz albo zimowe buty dla dzieci. Stamtąd przyjeżdżają dziewczyny marzące o karierze i sławie.
- Zaprasza się taką na sesję zdjęciową - opowiada Holywood - na której się musi rozebrać. Przynosi się wibrator, przyprowadza chłopaka, potem dwóch i już wiadomo, że ona wszystko zrobi. Kręci się film. Film wyda się na płycie, zdjęcia pójdą w "Polskim Wamperze", później w "Ściśle prywatne", a dziewczynie płaci się raz - tylko 300 złotych.
- Gdy firma zaproponuje jej pracę redaktorki, już myśli, że to pierwszy krok do Hollywood - mówi Johny. Tak swoją karierę zaczynała Kasia Laska spod Chełma i Klaudia Figura z podkrakowskiej wsi. Redaktorki w Pink Pressie, inaczej niż w innych gazetach, ani nie piszą, ani nie redagują. Rozbierają się tylko, a teksty pisze za nie kontraktowy dziennikarz.
Holywood nie zna żadnej dziewczyny związanej z Pink Pressem, która by odniosła sukces. Jedynie Magda Polak jest na Zachodzie i bierze 700 euro za każdy dzień zdjęciowy. - Ale to tylko dlatego, że z Pink Pressem nie chce mieć nic wspólnego - mówi Holywood.
W Pink Pressie trudno się czegoś dowiedzieć. Jakichkolwiek informacji udziela jedynie Krzysztof Garwatowski, ale i on po pierwszej kurtuazyjnej rozmowie przestał odpowiadać na maile i telefony. W Polsce nawet różowy interes wygląda jak szara strefa.
STEFAN MAKUŁA