Zamachowiec na zlecenie. Czy przyszłość terroryzmu to małe grupy zwerbowane na Zachodzie?

Coraz większa rzesza ekspertów twierdzi, że przyszłością terroryzmu są akcje przeprowadzane w małych grupach przez "wolnych strzelców" do wynajęcia. Na naszych oczach zbrojny dżihad przestaje być zajęciem na pełen "etat", wykonywanym gdzieś w dalekich górach Afganistanu i przeradza się w działalność, w której prócz wiary w świętą wojnę, kluczową rolę odgrywają nowoczesne formy komunikacji i odpowiednie obywatelstwo. Najlepiej jednego z zachodnich, "zepsutych" państw.

Zamachowiec na zlecenie. Czy przyszłość terroryzmu to małe grupy zwerbowane na Zachodzie?
Źródło zdjęć: © AFP | Miguel Medina

Poranek w wielkim europejskim mieście. Nagle na zatłoczonej stacji metra rozlega się huk. Krzyki, krew, panika. Karetki kursują w tę i we w tę, strażacy przeszukują gruzy w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak życia i wynoszą rannych, policja ciasnym kordonem otacza miejsce wypadku, nie dopuszczając do niego rosnącego tłumu gapiów. Na paskach informacyjnych w telewizji i internecie pojawiają się kolejne strzępki informacji. Politycy i eksperci snują przypuszczenia, co mogło spowodować tragedię. Aż w końcu wyrokują: zamach terrorystyczny.

Wtedy pojawiają się kolejne pytania: jak terroryści zdołali sforsować systemy zabezpieczeń? która organizacja przygotowała atak? gdzie znajduje się jej siedziba? kim są jej przywódcy? czy uderzą ponownie?

Rzecz w tym, że coraz częściej stawianie powyższych pytań mija się z celem. Do tego hipotetycznego zamachu mogłoby bowiem dojść wszędzie. I mógłby go przeprowadzić niemal każdy, kto ma dostęp do internetu w komputerze, dokument obywatelstwa któregoś z zachodnich krajów w portfelu i wiarę w świętą wojnę w sercu.

Choć świat o terrorystach-wolnych strzelcach usłyszał już niemal dekadę temu, analitycy ds. bezpieczeństwa z trwogą przyglądają się ich rosnącej "popularności". - W przyszłości, jeśli będzie dochodziło do zamachów terrorystycznych, będą one przeprowadzane głównie przez dobrze wyszkolonych freelancerów - uważa Chacko Philip, publicysta prowadzący stronę Strategic Briefings, poświęconą zagadnieniom bezpieczeństwa, stosunków międzynarodowych i praw człowieka.

Zachód zapleczem terrorystów

Zapotrzebowanie na wolnych strzelców gwałtownie wzrosło po zamachach 11 września. Wtedy to Stany Zjednoczone niczym zranione zwierzę najeżyły kolce w obawie przed następnym atakiem. Skrupulatne kontrole graniczne, bezlitosne procedury, drobiazgowe sprawdzanie każdego podejrzanego sygnału miały uniemożliwić potencjalnym terrorystom wtargnięcie na terytorium USA i zadanie kolejnego ciosu. Ci musieli więc znaleźć sposób, by kontynuować dżihad i unicestwić "wielkiego szatana". Z ich punktu widzenia "terroryści na zlecenie" stali się idealnym rozwiązaniem, bo nie są związani z żadną konkretną organizacją, nie wzbudzają podejrzeń, a w związku z tym - z łatwością mogą mieszać się w tłum i przeprowadzić zamach.

Dżihadyści działający pod egidą różnych ugrupowań terrorystycznych, przede wszystkim Al-Kaidy zaczęli werbować potencjalnych zamachowców spośród grona muzułmanów zadomowionych w zachodnich krajach - studiujących lub pracujących w nich, posiadających już nie tylko paszport umożliwiający swobodny wjazd do nich, ale coś znacznie cenniejszego - obywatelstwo. W nowej rzeczywistości, nakreślonej grubą krechą lęku przywódców i społeczeństw państw zachodnich i rosnącej determinacji architektów terroryzmu, okazało się, że znacznie bardziej opłacalne i łatwiejsze jest ściągnięcie wyznających islam naturalizowanych Amerykanów czy Europejczyków do obozów szkoleniowych na Bliskim Wschodzie i, przede wszystkim, w Pakistanie, przeprowadzenie szybkiego przeszkolenia i odesłanie z powrotem. - W Pakistanie ich mentorzy przekonują ich, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli (po treningu) powrócą do USA czy innych zachodnich krajów i rozpoczną dżihad na własną rękę - wyjaśnia Bahukutumbi Raman, emerytowany sekretarz rządu
Indii i szef antyterrorystycznej komórki indyjskiego wywiadu RAW (Skrzydła Badań i Analiz).

- Zamachu nie musi wykonać Malijczyk czy Jemeńczyk, czy ktoś z Somalii. Al-Kaida może kupić takie usługi na wolnym rynku. Jest przecież wolny rynek usług terrorystycznych na całym świecie. Tam jest dobra kasa - mówi z kolei as polskiego wywiadu, płk Aleksander Makowski, w wywiadzie dla serwisu film.wp.pl (czytaj więcej).

Wolny rynek usług

Już w 2005 roku amerykański Departament Stanu w corocznym raporcie przestrzegał przed rosnącym niebezpieczeństwem ze strony "terrorystów na zlecenie", a pod koniec 2008 roku profesor Azeem Ibrahim, pracownik naukowy International Security Program na Harvardzie oraz członek Dean's International Council na Uniwersytecie w Chicago przekonywał na łamach "Chicago Tribune", że "służby wywiadowcze w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Holandii, Danii i Szwecji są zgodne co do tego, że obecnie największe zagrożenie stanowią komórki freelancerskie". Według ekspertów to właśnie "wolni strzelcy", działający na zlecenie Al-Kaidy i pomniejszych organizacji terrorystycznych, przeprowadzili ataki m.in. w Casablance (2003), Madrycie (2004), Londynie (2005) i Bombaju (2008).

Zamachy te zdają się potwierdzać opinie ekspertów, którzy biją na alarm: dżihadyści coraz rzadziej działają jako etatowi "pracownicy" przedsiębiorstwa terroryzm, a coraz częściej atakują jako zewnętrzni "zleceniobiorcy". - Musimy przestać myśleć o sprawcach jako o jednolitych firmach i zacząć myśleć o nich jako o działających ad hoc grupach wolnych strzelców z globalnej puli islamskich radykałów - uważa profesor Azeem Ibrahim.

Jak wyglądają negocjacje, wyjaśnia z kolei płk Makowski. - Siada zleceniobiorca, siada usługodawca i negocjują stawkę. Na czym to ma polegać. Czy ma być wybuch? Ile ma osób zginąć? Czy to ma być hotel? Budynek amerykański? Czy supermarket? Może galeria? To jest biznes. Jeżeli zleca coś takiego Al-Kaida, to rozmawia się o milionach dolarów.

W ostatnich latach jednym z najbardziej spektakularnych przykładem tej restrukturyzacji był zamach na Sąd Najwyższy w Delhi we wrześniu 2011 roku. W eksplozji, spowodowanej bombą umieszczoną w walizce i podrzuconą pod jedno z wejść do budynku, zginęło 12 osób, a 76 zostało rannych. Indyjska Narodowa Agencja Śledcza (NIA), która przeprowadziła dochodzenie w tej sprawie, stwierdziła, że atak był dziełem "dżihadystów bez przywódcy". Ich przywódcą był Wasim Akram Malik, 25-latek z Bangladeszu. Nie wyróżniał się niczym szczególnym z tłumu studentów: miał dziewczynę, którą poznał przez internet, trochę wagarował, zaczytywał się w "Dziennikach motocyklowych" Ernesto Che Guevary i regularnie uczęszczał do meczetu. Jednak po skazaniu na śmierć Afzala Guru, przywódcy kaszmirskiej organizacji terrorystycznej Chillar Dżihad, zmienił się. Według NIA zaplanował zamach na Sąd Najwyższy po obejrzeniu w telewizji relacji z procesu kaszmirskiego terrorysty. Miał dać w ten sposób nauczkę wymiarowi sprawiedliwości i być może
uchronić Guru przed wykonaniem wyroku. Śledczy ostrzegli również: Malik jest tylko jednym z wielu samotnych strzelców, którzy na własną rękę prowadzą dżihad.

Co gorsza, są bardziej niebezpieczni niż "etatowi" terroryści. Działając niezależnie, mogą się łączyć w grupy, zorganizowane celem wykonania konkretnego "dzieła", a później rozproszyć. Służby bezpieczeństwa mają przez to utrudnione zadanie, bo nie mogą już dojść po nitce do kłębka. Warunki wykonania zlecenia są często ustalane przez internet, a zleceniobiorcy mogą nigdy się nawet nie widzieć na oczy. Nie są też niezastąpieni - na miejsce jednego wolnego strzelca czekają kolejni nawróceni dżihadyści z dokumentami umożliwiającymi im swobodne przemieszczanie się po strefie Schengen czy Stanach Zjednoczonych.

Ucierpią zwykli ludzie

Im bardziej agencje bezpieczeństwa i wywiadu państw zachodnich będą starać się ochronić obywateli przed zagrożeniem, tym większą cenę będą płacić ci ostatni. Złożą się na nią m.in. coraz bardziej powszechna inwigilacja, skomplikowane procedury wjazdowe, utrudniające swobodne przemieszczenie się w celach edukacyjnych, zarobkowych lub chociażby turystycznych, a także drastycznie kurcząca się sfera prywatna.

Przykład? Znajomy w Libanie opowiedział mi historię maronickiego duchownego, który został powołany do przewodzenia diasporze libańskich chrześcijan w Nowym Jorku. Bez większych problemów uzyskał wizę i udał się w podróż. Jednak na nowojorskim lotnisku został zatrzymany przez oficerów wywiadu. Z jego walizki wyciągnęli portret brodatego mężczyzny. - Kto to jest? - dopytywali. - Święty Szarbel Makhlouf, maronicki duchowny, święty Kościoła katolickiego - odpowiedział ksiądz. - Nie, to Osama bin Laden, a ty jesteś terrorystą i przyjechałeś do Stanów, by przeprowadzić zamach terrorystyczny - stwierdzili i odesłali duchownego do Bejrutu. Wpisany na "czarną listę", już nigdy nie będzie mógł spełnić swojej misji wobec rodaków mieszających w USA.

Błędne koło wciąż się kręci. Czy kiedykolwiek uda się je zatrzymać?

Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)