Zajechać nawet najtwardszych. Tak rekrutuje się ratowników na misje

Chcą zmęczyć ich tak, żeby złamać nawet najtwardszych. Dopiero wtedy mogą zobaczyć, kim są naprawdę. Bo potem, gdy otoczą ich uzbrojeni po zęby żołnierze, nie ma już miejsca na błędy. Tak rekrutuje się ratowników na zagraniczne misje.

Zajechać nawet najtwardszych. Tak rekrutuje się ratowników na misje
Źródło zdjęć: © WP.PL
Piotr Barejka

18.05.2018 | aktual.: 18.05.2018 15:40

Rekruci podchodzą w rzędzie pod blaszany barak. Zrzucają wypakowane plecaki i wchodzą do oświetlonego bladym światłem wnętrza. Zajmują miejsca w długich, drewnianych ławach.

Są wśród nich: lekarze, ratownicy i pielęgniarki. Niektórzy dopiero co skończyli studia. Inni mają już kilkanaście lat doświadczenia. Wszyscy pewni są jednego: w ciągu doby rzucą wszystko, żeby ratować ludzi na drugim końcu świata.

Marzą o dołączeniu do ratowniczej elity: zespołu Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. - Nie jesteśmy turystami. Nasz cel to wsparcie systemu medycznego danego kraju. Działamy na zupełnie zniszczonych terenach - przemawia Wojtek Wilk, prezes organizacji.

Obraz
© WP.PL

Rekruci patrzą w skupieniu. Słuchają, że zespół jeździ tam, gdzie lokalne władze nie dają już rady. Jest w samym środku największych humanitarnych klęsk i katastrof. W Nepalu, gdy trzęsienie ziemi zmiotło pół kraju, pojechał tam jako jedna z pierwszych ekip ratunkowych. Podobnie było w Peru, gdy całe tamtejsze miasta niszczyły lawiny błotne. I w Iraku. Plecak najlepiej zawsze mieć spakowany.

- Chcemy być samowystarczalnym szpitalem polowym. Ta rekrutacja to nie jest koniec, to dopiero początek - oznajmia stanowczo prezes. - Czy są pytania? - rzuca na koniec.

Na sali cisza.

Trzeba wiedzieć, komu ufać

Dochodzi północ. Rekruci dzielą się na grupy: alfa, beta, delta… Łącznie pięć ekip. Włączają czołówki i zarzucają plecaki. Spakowani są tak, aby przetrwać dwa dni. Mają karimaty, śpiwory i zapas jedzenia. Z ekwipunkiem ruszają w ciemny las.

- To jest prawdziwa medycyna ratunkowa - mówi pewnie jeden z rekrutów, gdy stawiamy kolejne kroki w grząskiej ziemi. - Raz, że pomagasz, a dwa, że się uczysz. Ani epidemii, ani masowych urazów u nas nie doświadczysz.

Ciszę co chwilę przerywają odgłosy wybuchów. W końcu pomiędzy drzewami dostrzegamy dwa samochody. Stoją na polanie z zapalonymi światłami. To pierwszy punkt rekrutacji: psycholog.

Obraz
© WP.PL

Rekruci wchodzą pojedynczo do samochodów. Tam psychologowie starają się ich przejrzeć. Jaką osobą jest kandydat? Jaki poziom ryzyka jest w stanie podjąć? Jak zachowuje się w sytuacjach stresujących? Jak radzi sobie z trudnymi decyzjami? Na wszystkie te pytania muszą znaleźć odpowiedź.

- Trzeba wiedzieć, komu można ufać, gdy ISIS jest niedaleko. Nie mamy czołgów, tylko samych siebie. Nikt nas nie obroni - mówi szeptem Paweł, członek zespołu, który przygląda się rekrutacji.

Drzwi zatrzaskują się za ostatnią osobą. Możemy ruszać dalej. Kierunek wyznacza nam światło latarki w oddali.

Układanka, która mówi wiele

Docieramy do punktu zbudowanego z plandeki i dwóch plastikowych krzeseł. Na trawie leżą rozsypane kolorowe klocki. - To może wyglądać trywialnie, ale wyczytujemy dużo w ten sposób - oznajmia jedna z ratowniczek.

Rekruci siadają do kolorowych klocków. Jedni tworzą konstrukcję. Drudzy odtwarzają ten układ. Członkowie zespołu przyglądają się uważnie.

Obraz
© WP.PL

Zapisują: jeden z rekrutów uspokaja innych, jest wyciszony. Widać pozytywne myślenie. Kolejny jest nerwowy, pokrzykuje i dyryguje, lecz robi to w sposób zbyt ostry. Wprowadza nerwową atmosferę. Ktoś nieustannie ziewa. To świadczy, że odcina się od sytuacji, nie jest skoncentrowany.

Wypatrzeć trzeba wszystkie szczegóły, które mogłyby narazić zespół na niebezpieczeństwo.

Zapisują dalej: ktoś nie bierze odpowiedzialności za to, co robi grupa. Stoi z boku. Inny ubrał się źle i nie zabezpieczył cennych rzeczy. Pogubienie dokumentów w kraju ogarniętym wojną może kosztować życie.

W międzyczasie rekruci otrzymują pilną wiadomość. - Starsza kobieta zaginęła w niedalekiej okolicy - słyszą i rzucają się do poszukiwań. Przeczesują pogrążony w ciemnościach las. Pod jednym z drzew odnajdują przysypanego liśćmi pacjenta.

- Brak oddechu! - pada hasło i zaczyna się reanimacja.

Rozbij obóz, gdy wokół wybuchy

Ruszamy do kolejnego punktu. Wychodzimy z lasu na wąską szosę. Musimy odnaleźć most, którym przeprawimy się przez rzekę. Grupa rozdziela się, aby przeszukać szuwary po obu stronach. W końcu przedzieramy się do blaszanej kładki i wołamy resztę.

Tutaj już praktyczne zadanie: rozbijamy obóz. Tylko wokół nas wybuchają pociski. Nie pomaga też zmęczenie, bo to już szósta godzina w terenie. Minęła właśnie 4 rano.

Obraz
© WP.PL

Słońce zaczyna wschodzić, a przez drzewa wciąż migają latarki. Rekruci znów siadają pod metalowym dachem hangaru. Na poobijanych, zniszczonych stołach lądują kartki z pisemnym testem. Trzeba wiedzieć, jak po angielsku jest: ssak, cewnik, ból promieniujący… I mnóstwo innych, bo cała dokumentacja, sporządzana podczas wyjazdów, jest po angielsku.

Rekruci patrzą na zadania podkrążonymi oczami. Niektórzy, zanim przerzucą stronę, już przysypiają. A czeka ich jeszcze kolejne zadanie: całe rzędy liczb do dodania. Wypełniają kilka stron, a każdy rząd trzeba na samym dole zsumować. Tylko po to, aby zmęczyć jeszcze bardziej. I przecież największy wysiłek jest wciąż przed nimi.

Tylko drzemka i paprykarz

Ostatnie grupy z lasu docierają do hangaru. Wyczerpani rekruci opadają na podłogę i drewniane ławy. W ruch idą zapuszkowane konserwy. Unosi się zapach tuńczyków i paprykarzy.

Niektórzy chcą wykorzystać na sen każdą minutę. Ktoś rozwiesza hamak, aby choć chwilę się zdrzemnąć. Inny układa pod stołem karimatę i chowa się w śpiworze.

Czasu jest niewiele: niecała godzina przerwy. Starczy co najwyżej na krótką drzemkę. Chodzi o to, aby rekrutów zmęczyć i zajechać. Sprawić, żeby wyszli ze strefy komfortu. - Wtedy można naprawdę poznać daną osobę - tłumaczy mi Wojtek.

Obraz
© WP.PL

Brak snu z życia wzięty

Rozdzwaniają się budziki. Kolejne postaci podnoszą się z drewnianych ław i wyglądają ze śpiworów. - Grupa alfa, beta, delta… - wykrzykuje Michał, koordynator zespołu.

Grupy ruszają na szlak, którym przemierzą ponad dwadzieścia kilometrów. Nawigować muszą sami, na podstawie mapy, którą dostają przed wyjściem. Trasa prowadzi przez sześć punktów terenowych, gdzie na rekrutów czekają zadania sprawdzające ich umiejętności.

- Jaki czas dotarcia? - naciska trzeszczący głos w radiu.
- Jeszcze chwilę - odpowiada grupa, która od kilkudziesięciu minut przemierza piaszczysty szlak.
- A w znanych mi jednostkach? - ucina głos.
- Nie wiadomo.

W końcu docierają na szczyt jednego ze wzgórz. Tam muszą rozpocząć poszukiwania zaginionych turystów. Rozchodzą się więc po skalnych wzniesieniach i czołgają w wąskich jaskiniach.

Obraz
© WP.PL

- Ten brak snu to z życia wzięty - opowiada Marcin, ratownik z zespołu, który przygląda się akcji rekrutów. - Pamiętam, jak w Nepalu spaliśmy po dwie czy trzy godziny na dobę.
- Choć zwykle staramy się pilnować siebie nawzajem - dodaje Monika, również ratowniczka zespołu.

Tymczasem rekruci dają znak, że udało się odnaleźć wychłodzonego pacjenta. Udzielają mu pomocy, transportują i ruszają z powrotem na szlak.

- Czasami, jak ktoś jest w ferworze walki, to się go wykopuje z pracy. Niektórym trzeba wciskać jedzenie i picie. Jak działasz, to możesz zapomnieć nawet o takich rzeczach - rzuca jeszcze Monika.

Nie kłócić się z gościem, który ma gnata

Rześki poranek zmienia się powoli w upalny dzień. Piaszczysta ścieżka opada się i wznosi. Buty grzęzną w niej po kostki. Niektórym nogi uginają się już ze zmęczenia, a do przejścia pozostało kilkanaście kilometrów.

Rekruci zmierzają jeszcze do muzułmańskiej rodziny, w której czeka ich kolejne wyzwanie: różnice kulturowe. Muszą wiedzieć, jak powinni się zachować. Przejdą przez punkt kontrolny, gdzie żołnierze rzucą się na nich z bronią. Będą musieli też zjechać po linie do rannej kobiety.

Obraz
© WP.PL

- Wszystko to jest z życia wzięte - opowiada Paweł, gdy przemierzamy kolejne kilometry. - Trzeba znać obcą kulturę. Są zasady, jak zachowywać się na punkcie kontrolnym.

- Jak? - dopytuję.

- Mamy dokumenty przygotowane wcześniej, aby ich nie szukać. Wyczerpany i zmęczony żołnierz może to zinterpretować jako próbę sięgnięcia po broń. Trzymamy odległość, mamy otwarte szyby.

- Ogólna zasada: nie kłócić się z gościem, który ma gnata. Dziewięć milimetrów jest zawsze szybsze od pięści - śmieje się Michał. Tłumaczy, że żołnierze na punktach boją się o własne życie, bo często wysadzają się tam zamachowcy samobójcy. Dlatego każdego traktują jak potencjalnego zamachowca.

Kolejne zagrożenie, które czyha na ratowników, to porwania. - Chodzi im o to, żeby zniechęcić międzynarodową społeczność do wyjazdów - mówi Paweł. - Raz się baliśmy, że za chwilę będziemy musieli przejąć kontrolę nad samochodem i wypchnąć kierowcę. To było w Kurdystanie, gdy kierowca taksówki zaczął wywozić nas poza miasto. Na szczeście okazało się, że tylko pomylił szpitale.

Obraz
© WP.PL

Sytuacji, których przewidzieć się nie da, jest więcej: raz dziecko chwyciło w szpitalu naładowany karabin maszynowy. Innym razem ratowników otoczyli uzbrojeni żołnierze, gdy ci udzielali pomocy ich rannemu koledze.

Mimo wszystko do zespołu ratowników PCPM każdego roku chce dołączyć ponad setka medyków. Spośród nich wybierani są ci, którzy przyjeżdżają na etap praktyczny. Zwykle to około trzydziestu osób, z których ostatecznie wybranych zostaje kilkanaście. Żeby ruszyć na misję, muszą w pracy brać bezpłatne urlopy. I jadą pomagać tam, gdzie nikt inny ich nie zastąpi.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (46)