"Zabierali matce posiłek". Wstrząsające, przez co przechodzą niektórzy seniorzy
- Nasi podopieczni żyją nieraz w tak uwłaczających warunkach, że zaczynają myśleć o samobójstwie. Nie mają wody, prądu czy toalety. Ale najgorsza jest dla nich samotność - mówi Aleksandra Czarna, założycielka fundacji "Senior w Koronie".
Oto #HIT2024. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
***
Dariusz Faron, Wirtualna Polska: Trudno się z nimi żegnać?
Aleksandra Czarna, założycielka fundacji "Senior w Koronie": Bardzo. Zżywamy się z naszymi podopiecznymi. Odwiedzamy starszych ludzi w szpitalu, wykupujemy leki, organizujemy wspólne spotkania, dostarczamy im obiady. Żyjemy ich życiem. Zwykle pod naszą opieką przebywa do stu osób. Obecnie jest ich 78. Latem mieliśmy czarną serię. Odeszło kilkunastu naszych podopiecznych.
Konrad Szermanowicz, wiceprezes zarządu fundacji: Przyjmujemy osoby powyżej 75. roku życia, więc często zderzamy się ze śmiercią. Staramy się brać udział w pogrzebie, bo zwykle opiekujemy się ludźmi samotnymi. Ostatnio żegnaliśmy panią, która skłóciła się z bliskimi. Na pogrzeb nie przyszedł dosłownie nikt.
Niekiedy dalsza rodzina, która przez lata nie utrzymywała z seniorem relacji, przypomina sobie o nim właśnie na jego pogrzebie. W takich przypadkach często nie jesteśmy nawet informowani o dacie ostatniego pożegnania. To dla nas przykre, bo - tak jak powiedziała Ola - jesteśmy związani emocjonalnie z podopiecznymi.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Aleksandra Czarna: Rodzina, nawet jeśli jest blisko, nie zawsze pomaga seniorowi. Jedna pani na wózku inwalidzkim, nazwijmy ją panią Olą, brała od nas obiad i jadła go na klatce schodowej. Mieszkała z rodziną, która zabierała jej jedzenie. Inna pani mieszkała z dwoma synami. Wychodziła jeść obiad do parku. Żyli z jej emerytury. Oni też zabierali matce posiłek.
Samotność jest największym problemem tych osób na ostatnim etapie życia?
Aleksandra Czarna: Tak, to częsty scenariusz: Przypomina mi się pani Halina, 89 lat. Podczas pobytu w szpitalu została do nas zgłoszona przez panią, która leżała z nią na sali. Zwróciła nam uwagę, że pani Haliny nikt nie odwiedza. Okazało się, że nie ma własnych dzieci. Nie ma też środków do życia, a w dodatku zaciągnęła kredyt, by pomóc dalszej rodzinie.
Żeby przeżyć, jadła codziennie chleb z cukrem i kaszę. Usłyszeliśmy od niej, że chyba żyje już za długo. Ale nie miała pretensji do losu. Uznawała, że tak po prostu ułożyło się życie. Takich historii mamy bardzo wiele. Zaglądamy do kuchni, na blacie chleb z kawałkiem cebuli, a w lodówce tylko światło.
Ostatnio wchodzimy do domu na Mokotowie. Wszechobecny brud, na ścianie grzyb, nie ma bieżącej wody ani toalety. Starszy pan, 77 lat, leży po półrocznym pobycie w szpitalu w złym stanie zdrowia. Cierpi na chorobę demencyjną. Ubrany w kilka warstw, bo marznie. Początkowo myślałam, że to człowiek słusznej postury, a tymczasem rozbiera się do zmiany opatrunku i okazuje się, że jest chudziutki. Coś przerażającego.
W mediach społecznościowych opisaliście ostatnio historię 96-letniego mężczyzny, który "w bloku pełnym ludzi jęczał z bólu", a mimo to czekał na pomoc 12 godzin. Co się wydarzyło?
Aleksandra Czarna: To dłuższa historia. Obok fundacji mieszkało wiekowe małżeństwo. Mężczyzna z demencją i pani Ala, prawie 90-letnia. Słabo widziała, ale była bardzo dzielna. Brała od nas np. kilka ziemniaków i mówiła, że "sobie je zetrze na placki, to już będzie obiad". Zawsze prosiła o coś słodkiego dla męża, choć sama też lubiła słodycze. Maleńka, chudziutka, a potrafiła wtrąbić pół paczki ciastek. Dlatego nazywaliśmy ją "ciasteczkowym potworem". Opowiadamy jej kiedyś, że trudno nam opłacić czynsz, a ona wyciąga portfel i chce nam dawać 50 zł. Naprawdę kochana osoba.
Raz się u nas nie zjawiła, więc idziemy do niej z paczką. Patrzymy, a Ala leży pod łóżkiem. Dostała udaru. Leżała tak kilka dni, bo nie była w stanie się podnieść. Mąż, 96 lat, zaawansowana demencja, nie wiedział, że trzeba wezwać pogotowie. Nikt inny tego nie zrobił.
Historia ma smutny ciąg dalszy. Kobieta zmarła kilka miesięcy później. Po śmierci Ali nadal opiekowaliśmy się jej mężem. Na początku bardzo zamknięty, potem się rozruszał. Dosłownie. Sąsiadka, która mieszkała pod nim, opowiadała, że ciągle tupie, spacerując po mieszkaniu. Nabrał wigoru.
Pewnego wieczoru, koło 22:00, ta sąsiadka usłyszała jęk i dźwięk upadającego ciała. Pukała, ale nikt nie otwierał. Mimo że dziwne dźwięki nie ustawały, pani pomyślała, że przeczeka do rana. Skarżyła się nawet później, że nie mogła spać, bo pan tak jęczał. Dowiedzieliśmy się o zdarzeniu pocztą pantoflową. Zadzwoniliśmy na pogotowie. Tak jak pisaliśmy, pan czekał na pomoc dwanaście godzin. 19 października zmarł w szpitalu. Jako osoba nieupoważniona nie dostałam informacji o przyczynie śmierci.
Z czym, prócz samotności i problemów zdrowotnych, zmagają się wasi podopieczni?
Aleksandra Czarna: Ze skrajną biedą. Mamy kryterium dochodowe przyjęcia do fundacji. Dochód rozporządzalny musi wynosić poniżej 600 zł. Zwykle to emerytura lub zasiłek minus czynsz i koszty życia, np. leki. Mówimy więc nie tylko o najbardziej samotnych, ale też najuboższych ludziach. Mieliśmy panią, której po odliczeniu wszystkich kosztów zostawało dziennie dwa złote. To nie jest żadna metafora. Jej dochód miesięczny nie przekraczał kilkuset złotych.
Albo inna historia z początków działania fundacji: pan Włodek, któremu syn zabierał emeryturę. Został do nas zgłoszony, bo ktoś zauważył, jak szuka jedzenia w śmietniku. Był po operacji biodra.
Nie miał nawet laski, podpierał się miotłą. Mieszkanie o wymiarze kilkunastu metrów kwadratowych. Sąsiedzi zabrali klucz do wspólnej toalety na korytarzu, więc gdy weszliśmy, na podłodze leżała warstwa odchodów.
Mieszkanie było w takim stanie, że wezwaliśmy firmę, która dezynfekuje pomieszczenia po zmarłych osobach. Przyjeżdżają, patrzą i cofają się na półpiętro. Mówią, że się nie podejmą. Weszłyśmy z Martą, współzałożycielką fundacji, ubrane w folię od stop do głów. Zatkałyśmy nosy i zeskrobaliśmy zaschnięte odchody. Dopiero wtedy wkroczyła ekipa.
Pan nie był nawet zapisany do lekarza pierwszego kontaktu. Nie brał leków, nie przyjmował zastrzyków po operacji, choć powinien. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że uratowaliśmy mu wtedy życie. Zaczęła do niego przychodzić opiekunka z ośrodka pomocy społecznej. Przy zaangażowaniu wolontariuszy udało się też wyremontować mieszkanie. Wygodne łóżko ze szczebelkami, ładne firanki, na ścianie kalendarz w kwiaty i obrazy - śmialiśmy się, że pan Włodek leży teraz jak księżniczka. Żył jeszcze dwa lata.
W godnych warunkach, we własnym mieszkaniu, a nie np. domu pomocy społecznej. Widzieliśmy, że jest szczęśliwy. Dla tych osób to niezwykle ważne, by przeżyć końcówkę z godnością. Gdy żyją w uwłaczających warunkach, nieraz wprost mówią nam, że myślą o odebraniu sobie życia.
Kiedy ostatni raz usłyszeliście coś takiego od podopiecznego?
Konrad Szermanowicz: Wczoraj. Seniorka powiedziała mi, że ma dosyć życia w biedzie. "Wie pan, zastanawiałam się, czy nie oblać tego wszystkiego benzyną, ale przecież są jeszcze sąsiedzi".
Stara kamienica, nieogrzewane mieszkanie, ze ścian i sufitu sypie się tynk. I dosłownie wpada jej do talerza. Źle zrobiona elektryka. Prowizoryczna łazienka, a właściwie kotara, za którą pani wchodzi, żeby się załatwić. Do tego wszystkiego kobieta boryka się z poważnymi problemami zdrowotnymi, ma stomię w brzuchu.
Aleksandra Czarna: Ja pamiętam panią, która żyła przez bieżącej wody przez kilka lat tylko dlatego, że nikt nie wymienił jej baterii. Od niej też usłyszeliśmy, że chce popełnić samobójstwo. Ktoś powie, że wymiana baterii to błahostka. Może dla nas, ale nie dla starszej osoby, która nieraz nie wymieni sobie nawet żarówki. Jeśli obok nie ma kogoś, kto pomoże to zrobić, senior sobie nie poradzi.
Skoro zderzacie się z tym na dzień, mówiąc brutalnie, pewnie już przywykliście do przykrych widoków.
Aleksandra Czarna: Są historie, które mimo upływu czasu bolą do tej pory. W pandemii mieliśmy pana, dziewięćdziesiąt kilka lat, który mieszkał z niepełnosprawną umysłowo żoną i 60-letnią córką z zespołem Downa. Opiekował się nimi. Często wpadaliśmy do niego z obiadem. Zawsze zadbany, ubrany w kamizelkę.
Pewnego dnia usłyszałam w jego głosie, że coś jest nie tak. Zaczęła się niewydolność sercowa, pan był bardzo osłabiony. Wezwałam pogotowie, choć pan bardzo się bronił: "A kto się zajmie żoną i córką?".
Ostatecznie trafił do szpitala. Dalej chodziłam tam z obiadami. Jego żona mi nie otwierała, ale posiłki znikały spod drzwi. Finał jest taki, że po krótkim czasie córka zmarła. Najprawdopodobniej z głodu. Zaburzona matka brała obiad dla siebie, a córka nie była na tyle sprawna intelektualnie, by sama o siebie zadbać.
Co z opieką społeczną?
Aleksandra Czarna: Gdy pani nie otwierała, zgłosiłam sprawę do wszystkich możliwych instytucji. Inna sprawa, że aby instytucje pomogły, muszą wiedzieć o problemach danej osoby. A bardzo często nikt wokół nie reaguje.
Dlaczego?
Aleksandra Czarna: To już nie tak jak kiedyś, że na klatce schodowej wszyscy się znają. Kiedyś sąsiedzi żyli we wspólnocie, pomagali sobie. Teraz często nie wiemy, kto mieszka za ścianą. Kolejna rzecz to postrzeganie osób starszych w społeczeństwie, zwłaszcza przez młodych. Zrzędzą, trzeba im ustępować miejsce w autobusie, pchają się do kolejki u lekarza.
Konrad Szermanowicz: Nasi wolontariusze nie są z przedziału wiekowego 20-30, mają raczej koło pięćdziesiątki. Chyba dopiero po pewnym czasie dorastamy do świadomości, czym jest starość i z jakimi wiąże się problemami. Uświadamiamy sobie, że jest w społeczeństwie grupa osób, którym trzeba pomóc.
Starość jest brzydka, nieprzyjemna, nie chcemy na nią patrzeć, wolimy odwrócić oczy. I skupić się na czymś miłym.
Kolejna kwestia: jak pomagasz dzieciom, mówisz sobie, że walczysz o ich przyszłość. A senior nie ma tej przyszłości. W wielu historiach chodzi o to, by pomóc im godnie odejść. Nie ma dalszej perspektywy. I jeszcze jedna kwestia: obecnie sporo czasu spędzamy w świecie elektronicznym, w którym nie ma seniorów. Im zostaje w wielu przypadkach jedynie opieka instytucjonalna.
Sami seniorzy często zgłaszają się po pomoc, czy wstydzą się swojej sytuacji?
Aleksandra Czarna: Rzadko spotykam się ze wstydem. Mało tego, te osoby są często pozytywnie nastawione do życia. Choćby Krysia, która mieszkała w sąsiedztwie fundacji. Całkowicie samotna pani, nie miała rodziny. Były zdana na sąsiadów i na nas. Bardzo schorowana, od koniec życia nie chodziła, była podłączona pod tlen.
Z pomocą wolontariuszy udało nam się wyremontować jej mieszkanie. Wynajęliśmy jej pobyt w prywatnym domu opieki, a po jej powrocie lokum było już w dużo lepszym stanie. Jak transport sanitarny przywiózł ją z domu opieki, myślała, że pomyliła piętra. Była bardzo szczęśliwa. Zaczęła przyjmować sąsiadów.
Kupiliśmy jej przenośny koncentrator tlenu, żeby można ją było zabierać na spacery. Uczestniczyła we wszystkich spotkaniach fundacji. Nieraz pokazywała, jak tańczy na wózku inwalidzkim. Mimo swojego stanu zdrowia była niesamowicie pogodną osobą.
Konrad Szermanowicz: Jak jeszcze chodziła, śmiała się, że zaprosi mnie na randkę i pójdziemy na tańce.
Więcej jest w waszej pracy radości i satysfakcji czy smutku?
Konrad Szermanowicz: Oczywiście pomoc przynosi satysfakcję. Jak wspomnieliśmy, bywają też trudne momenty. Osobną kwestią jest kondycja fundacji. Utrzymujemy się głównie ze zbiórek, pieniędzy od osób prywatnych. Mamy niewielu darczyńców wśród firm.
Na stronie fundacji napisaliście ostatnio: "Bardzo boli, że taka fundacja jak nasza nie ma płynności finansowej".
Konrad Szermanowicz: Łatwiej pozyskać nam środki na pomoc bezpośrednią dla seniorów: obiady, leczenie itd. Dużo trudniej jest ze zgromadzeniem pieniędzy na opłacenie lokalu czy biura rachunkowego.
Nawet instytucje, które nam pomagają, mają oczekiwania, że pomoc zostanie przypisana konkretnej osobie. Nie biorą pod uwagę, że mamy koszty stałe związane z lokalem, biurem czy magazynem spożywczym, chemicznym oraz miejscem do przechowywania sprzętu rehabilitacyjnego.
Cały czas musimy myśleć, by mieć zabezpieczenie na działanie operacyjne - np. rozwożenie obiadów - na kilka miesięcy do przodu. Jeśli chodzi utrzymaniu lokalu i koszty administracyjne, zbieramy środki z miesiąca na miesiąc.
Aleksandra Czarna: To słodko-gorzka praca. Satysfakcji jest mniej więcej tyle samo, ile smutku i rozgoryczenia. Mamy swoje problemy, a gdy podopieczny odchodzi, to zawsze boli. Przyjmując go do fundacji, od razu wiemy, że kiedyś będziemy go żegnać. Ale ciągle przyjmujemy przecież nowe osoby. Dostajemy informacje o kolejnych potrzebujących. Więc nawet jeśli czasem boli, trzeba zacisnąć zęby. I pomagać tym, którzy ciągle z nami są.
Dariusz Faron, dziennikarz Wirtualnej Polski