"Za to Kaczyński w W. Brytanii zniknąłby ze sceny"
Opozycja to jedno z dobrodziejstw demokracji, kto wie, czy nie najważniejsze. Właściwie bez istnienia jakiejś przeciwwagi dla sił rządzących nie może być mowy o prawdziwym, demokratycznym ustroju. Tylko że opozycja opozycji nierówna. W krajach cywilizacji Zachodu nie do pomyślenia jest, żeby prezes największego opozycyjnego ugrupowania nie przybył na zaprzysiężenie głowy państwa i określił je w takich słowach, jakie wszyscy usłyszeliśmy. Taki polityk już mógłby szukać sobie innego zajęcia, zaś członkowie jego partii jako pierwsi żądaliby jego dymisji - pisze dla Wirtualnej Polski Michał Solanin, publicysta i pisarz.
W normalnym, racjonalnie zarządzanym państwie opozycja jest kontestatorem rządu, patrzącym na ręce i napominającym w razie potrzeby. Jej członkowie mają jednak świadomość, że kraj jest wspólnym dobrem. Owszem, można i trzeba wytykać rządzącym ich błędy, choćby po to, żeby zwykłym obywatelom żyło się lepiej. Nie ma jednak mowy o tym, żeby w imię partykularnych interesów własnego ugrupowania destabilizować pracę struktur władzy, czyli de facto działać na szkodę państwa. Tak nie działają nowoczesne partie polityczne, tylko watażkowie górskich klanów. Ostatnie wydarzenia, które miały miejsce w Polsce skłaniają do poważnej refleksji i dyskusji nad kondycją naszej demokracji.
W krajach cywilizacji Zachodu nie do pomyślenia jest, żeby prezes największego opozycyjnego ugrupowania nie przybył na zaprzysiężenie głowy państwa. Taki polityk już mógłby szukać sobie innego zajęcia, zaś członkowie jego partii jako pierwsi żądaliby jego dymisji. Można nie popierać Bronisława Komorowskiego, można go prywatnie nie lubić, nie zgadzać się z jego wypowiedziami, ale nie można zaprzeczyć, że jest Prezydentem RP, wybranym z woli narodu w demokratycznych wyborach. Na uroczystości zaprzysiężenia głowy państwa nie ma miejsca na prywatne animozje, lub wypominanie co, kto, kiedy i do kogo powiedział. Powszechnie znana jest wzajemna niechęć królowej Elżbiety II i premier Margaret Thatcher. Nigdy jednak nie zdarzyło się, aby któraś z nich przeniosła tę niechęć na grunt publiczny. Obydwie miały przeświadczenie, że pomimo dzielących je różnic grają w tej samej drużynie.
"To zaprzysiężenie było wynikiem śmierci mojego brata"
Prezes Jarosław Kaczyński powiedział: "To zaprzysiężenie było wynikiem śmierci mojego brata". Z tego powodu, oraz z powodu wcześniejszych wypowiedzi prezydenta Komorowskiego, dotyczących m.in. wyboru Lecha Kaczyńskiego czy zamachu w Gruzji, prezes PiS nie wziął udziału w zaprzysiężeniu. Wziął za to udział w wyborach prezydenckich, które były bezspornym i bezpośrednim wynikiem tragicznej śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. I gdzie tu sens? Dodatkowo Jarosław Kaczyński wypomniał zarówno prezydentowi jak i premierowi promowanie posła Janusza Palikota. Zastrzegł również, że zdania nie zmieni w ciągu całej kadencji prezydenckiej. Padło także stwierdzenie, że Bronisława Komorowskiego wybrano na urząd prezydenta przez "nieporozumienie".
Inny przykład to spór o krzyż, który ostatnio stał się punktem zapalnym w Polsce. Abstrahując od tego, czy ktoś jest za czy przeciw przeniesieniu krzyża, działania zarówno rządu jak i opozycji powinny prowadzić do złagodzenia i rozładowania napięć. Jak jest w rzeczywistości, wszyscy wiemy. Co prawda Jarosław Kaczyński stwierdził, że to nie PiS umieścił krzyż na Krakowskim Przedmieściu, jednak dla nikogo nie jest tajemnicą, że ogromna większość obrońców krzyża to właśnie sympatycy tej partii. Nie jest również tajemnicą, że obecność tego symbolu, ciągłe demonstracje jednej lub drugiej opcji destabilizują sytuację w stolicy, nie mówiąc już o tym, że zwyczajnie ośmieszają nasz kraj na arenie międzynarodowej. Zarówno królowa Elżbieta jak i premier Thatcher prędzej odsunęłyby się od polityki raz na zawsze, niż naraziły Wielką Brytanię na śmieszność. Wiadomo, że spór będzie trwał tak długo, jak długo krzyż będzie stał przed Pałacem Prezydenckim. Zastąpienie go tablicą lub pomnikiem upamiętniającym ofiary katastrofy
rozwiązałoby napiętą niepotrzebnie sytuację. Wystarczyłoby jedno wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego, jedno nawołanie do zgody i spokojnego rozejścia się. Prezes PiS wolał zamiast tego złożyć wieniec pod "krzyżem niezgody", jak już zdążyły to określić media.
W trakcie kampanii prezydenckiej wiele osób uwierzyło w słowa Jarosława Kaczyńskiego, o zakończeniu wojny polsko-polskiej. Wiele osób uwierzyło w zmianę wizerunku PiS, oraz w to, że stosunki na linii opozycja - rząd ulegną poprawie i ociepleniu. W to, że zbliżymy się do standardów zachodnich demokracji. W ustach prezesa Rosjanie stali się bratnim narodem, zaś Edward Gierek - komunistycznym, ale jednak patriotą. Już nie było "układu" stojącego tam, gdzie ZOMO, zaś lewica z "postkomunistów" awansowała na "socjaldemokratów". Uwierzono, że możliwe jest porozumienie ponad podziałami. Byli też sceptycy, którzy mówili otwarcie o przefarbowaniu czy pozorowanej przemianie na użytek kampanii wyborczej. Jak pokazuje nam rzeczywistość, mieli rację. Jarosław Kaczyński szybko wrócił do starej i sprawdzonej retoryki. PiS po staremu stawia się na pozycji jedynych sprawiedliwych, którzy sami przeciw wszystkim bronią Polski przed zapateryzmem. Przypłacili to zresztą utratą poparcia, które zbudowali w czasie kampanii, a naród
pamiętliwy. Na drugą taką przemianę może się nie nabrać.
Michał Solanin - pisarz i publicysta