Z głodu zjadają własne dzieci - te więzienia to horror
Głód tak potworny, że szczury stają się przysmakiem. Matki zjadające własne dzieci. Niewolnicza praca. Przypalanie, obcinanie palców, makabryczne tortury. I brak nadziei, że kiedykolwiek będzie się wolnym. Historię północnokoreańskich uchodźców, którzy uciekli z tamtejszych obozów koncentracyjnych, mrożą krew w żyłach. Niektórzy z nich nawet nie wiedzieli, za co spotkał ich taki los - bo urodzili się już w więzieniu.
23.01.2012 | aktual.: 26.01.2012 09:26
Kim Ir Sen, wieczny prezydent Korei Północnej, gdyby żył, kończyłby w tym roku 100 lat. Rocznica jego narodzin przypada 15 kwietnia i tradycyjnie jest świętowana z wielką pompą. Okrągłą rocznicę narodzin ojca północnokoreańskiego państwa w wyjątkowy sposób chciał uczcić Kim Dzong Il. Jeszcze za swego życia planował amnestię więźniów, którą uczciłby pamięć po swoim ojcu, przy okazji podkreślając swoje własne, 70. urodziny, przypadające 16 lutego.
Zobacz jak świętowano urodziny Kim Dzong Ila: Urodziny Wodza
Przedwczesne odejście "Ukochanego Przywódcy" nie zmieniło planów. Wraz z odziedziczeniem władzy Kim Dzong Un przejął pomysł ojca. Tym niecodziennym gestem planuje zaskarbić sympatię ludu i wzmocnić pozycję lidera. Tegoroczna amnestia będzie pierwszym takim aktem od prawie siedmiu lat. Poprzednią przeprowadzono w sierpniu 2005 roku, w celu uczczenia 60. rocznicy zakończenia panowania japońskiego imperium na Półwyspie Koreańskim. Reżim nie podał do publicznej wiadomości ilu więźniów odzyskało wolność z tej okazji.
Więzienie w więzieniu
Począwszy od listopada 2011 roku Ministerstwo Ludowego Bezpieczeństwa rozpoczęło gromadzenie informacji na temat skazańców typowanych do wyjścia na wolność. Część więźniów, która nie zazna łaski reżimu, ma szanse na zmniejszenie wyroku. Tajemnicą poliszynela jest, że wolność w dużej mierze zależy od widzimisię oficerów jednostek penitencjarnych - to oni wystawiają opinie swoim podopiecznym. Jak dowiedział się portal Daily NK, kierownicy jednostek reedukacyjnych za wystawienie laurki żądają kwot rzędu 20 tysięcy chińskich juanów (ponad 10 tys. złotych - przyp.). Partyjni urzędnicy z rzadka weryfikują przesłane opinie, toteż ocena stopnia "reedukacji" i tym samym szansa na odzyskanie wolności, są zależne od wysokości wręczonej łapówki.
Wywiad z uciekinierem z Korei Płn.: Raj zamienił się w koszmar - musiał uciec z tego kraju
W styczniu 2010 roku Narodowa Komisja Praw Człowieka Korei Południowej oszacowała, że na terenie Północy przebywa około 200 tysięcy politycznych więźniów. Dane rządu w Seulu mówią o 154 tysiącach. Satelitarne zdjęcia pozwoliły ustalić, że w kraju funkcjonuje sześć więziennych kompleksów, w których przetrzymywani są więźniowie polityczni. Obozy dzielą się na dwie kategorie: pierwszą są strefy ścisłej kontroli, drugą - strefy rewolucyjne. Ten, kto trafi do strefy ścisłej kontroli, nigdy już jej nie opuści. Jeśli chodzi o placówki "rewolucyjne", to istnieje niewielkie prawdopodobieństwo odzyskania wolności. To jedyna różnica, między typami jednostek, bo warunki osadzenia są równie ciężkie
Więźniowie przymierają głodem, dziennie otrzymują około 300 gram pożywienia pochodzenia roślinnego. Jedynym mięsem w jadłospisie są szczury, których z uwagi na szalejący głód nie ma zbyt wiele. Prócz tego więźniowie zjadają rośliny i podjadają paszę dla świń - w tajemnicy, bo można zostać za to rozstrzelanym. Wielu z osadzonych choruje na pelagrę.
W obrębie obozów istnieją specjalne areszty. Według broszury Network for North Korean Democracy and Human Rights, osadzeni klęczą w nich od piątej rano do północy. Mogą wstać tylko podczas wyjścia do toalety i posiłku. A racje żywnościowe w miejscach odosobnienia są jeszcze skromniejsze - 100 gram żywności dziennie. Jakby tego było mało, strażnicy odcinają osadzonych od światła słonecznego. Do więzienia w więzieniu osadzeni mogą trafić za kradzież żywności lub niewykonywanie poleceń strażników. Powody równie kuriozalne, jak te, za które trafili do obozu koncentracyjnego. Więzień polityczny
Pierwszego dnia pobytu, więźniowie słyszą jasny komunikat: "Jesteście tu, bo popełniliście straszliwe, reakcyjne zbrodnie". Jak straszliwe są zbrodnie, za które do więzienia nieraz trafiają całe rodziny? Świadkowie, którzy przeżyli obóz koncentracyjny w Yodok mówili o ludziach osadzonych za przypadkowe stłuczenie popiersia Kim Ir Sena lub położenie na podłodze gazety z jego podobizną. Całe rodziny, łącznie z kilkuletnimi dziećmi, trafiają do obozu za winy swoich przodków, których niejednokrotnie nawet nie pamiętają. W kraju pełnym szpicli sama rozmowa na temat rządu może sprawić, że polityczny dyskutant szybko zmieni się w politycznego więźnia. A ten szybko traci swój ludzki status.
Czytaj również: Najbardziej tajemniczy przywódca świata
- To było bydło, a nie ludzie. Mogliśmy ich zakatować na śmierć - opowiada w filmie "Kraj cichej śmierci" Kwon Hyok, były naczelnik jednego z obozów. An Myong Chol przez siedem lat był strażnikiem w obozach koncentracyjnych i dobrze wie, że zwierzchnicy nie wyciągają żadnych konsekwencji za zabicie więźnia. - Nakrzyczą, ale nie ukarzą - mówił w dokumencie "Historie z Yodok". Jednak w obozach unika się zabijania bez przyczyny. Śmierć ma być przykładem dla reszty osadzonych, dlatego kierownictwo obozów regularnie organizuje publiczne egzekucje, na które spędza więzienną publiczność. - Raz zabiłem 31 osób, wszystkich członków pięciu rodzin - wyznał naczelnik Hyok.
Historia An Myong Chola pokazuje jak cienka linia dzieli strażnika więziennego i więźnia politycznego. Ojciec Chola był partyjnym sekretarzem, pracował w urzędzie ds. żywienia. Pewnego dnia, rozochocony alkoholem zdobył się na stwierdzenie, że brak ryżu jest efektem polityki rządu, a nie tego, że ludzie źle pracują. Rano, gdy przypomniał sobie co powiedział, popełnił samobójstwo. Cała jego rodzina została wysłana do obozu koncentracyjnego, a syn zrozumiał, że stoi na straży straszliwego reżimu. Doskonale znał obozową rzeczywistość, sam kreował ją przez siedem lat pracy, dlatego uciekł z kraju, by uniknąć nieuchronnej odsiadki. Ucieczka z najlepiej strzeżonego państwa świata jest trudna, ale jest niczym wobec ucieczki z obozów koncentracyjnych, której podejmują się nieliczni więźniowie polityczni.
28 lat gehenny
Kim Hye-sook miała 13 lat gdy trafiła do obozu koncentracyjnego w Bukchang. Zbiegła z niego w 2003 roku, po 28 latach niewoli. Jest to prawdopodobnie najdłuższa odsiadka spośród osób, którym udało się odzyskać wolność. Nigdy nie zdradziła szczegółów ucieczki. Swoja historię opowiedziała w książce "A Concentration Camp Retold in Tears". Dziś 50-letnia kobieta przesłania swoją twarz olbrzymimi okularami, zmieniła również nazwisko. Wszystko dlatego, że jej siostry i brat wciąż przebywają w obozie koncentracyjnym. Siedmioro członków jej rodziny zmarło w niewoli. Wszyscy trafili do więzienia, bo dziadek Kim Hye-sook zbiegł na Południe podczas wojny koreańskiej. W kompleksie więziennym w Bukchang osadzeni zmuszani byli do niewolniczej pracy w kopalniach. Harowali po 16-18 godzin bez przerw i posiłków. Dzieci pracowały równie ciężko, pchały wózki wypełnione urobkiem, a część z nich, z uwagi na niewielki wzrost, kopała w najtrudniej dostępnych miejscach. Przez 28 lat Kim Hye-sook była świadkiem nieludzki scen.
Chronicznie niedożywieni więźniowie dopuszczali się okrucieństw, które trudno sobie wyobrazić. Koreanka opowiedziała wstrząsającą historię matki, która ugotowała własne, dziewięciomiesięczne dziecko po to, by samemu nie umrzeć z głodu. Chcąc zmieścić ciało w garnku, odrąbała niemowlęciu głowę i nogi. Matki zabijały nie tylko niemowlęta. Jedna z nich próbowała wymienić na kukurydzę poćwiartowane ciało 16-letniego syna. Więźniarka własnoręcznie zabiła i oprawiła swoje nastoletnie dziecko.
Czytaj również: Zakochani poszli na spacer - zaginęli bez śladu
Wygłodzeni zjadali wszystko. Za rarytas uchodziły dębowe liście, po których niestrawności były najmniej uciążliwe. Gdy w 1996 roku wybuchła klęska głodu, w obozie nie było nawet trawy. Osadzeni umierali, a ich ciała walały się po więziennych dziedzińcach. Kim Hye-sook wspomina, że po początkowym szoku szybko przestała czuć jakiekolwiek współczucie i nie reagowała na widok sponiewieranych zwłok.
Urodzony w obozie
Shin Kyong-sop miał 19 lat, gdy trafił do obozu koncentracyjnego. Los sprawił, że znalazł się w "strefie całkowitej kontroli" placówki Kaechon. Został przydzielony do pracy w ekipie mechaników. Naczelnik był zadowolony z jego poczynań i pewnego dnia udzielił mu zgody na ślub. Najlepsi pracownicy są starannie selekcjonowani przez więzienne służby, a następnie udziela się im ślubu. Procedura zwana "honorowym małżeństwem" ma na celu pokazanie łagodnej twarzy reżimu. Para mieszkała wspólnie jedynie przez pięć dni, ale to wystarczyło, by po dziewięciu miesiącach, w 1982 roku, na świat przyszedł Shin Dong-hyuk.
Obóz koncentracyjny stał się jego naturalnym środowiskiem. - Wcześnie zdałem sobie sprawę, że miejsce, w którym żyję to więzienie. Było dla mnie naturalnym, że przebywam w nim za grzechy popełnione przez moją matkę lub przodków - tłumaczy dla portalu Daily NK.
Za murem przeszedł pięcioletnią edukację. Nauczył się czytać i pisać. Urodził się w "strefie totalnej kontroli", w której miał też umrzeć. Reżim do tego stopnia uznaje za zbędne kształcenie w zakresie świata zewnętrznego, że najmłodsi więźniowie nie wiedzą, kto rządzi w Korei Północnej. - Nie miałem pojęcia kim jest Kim Dzong Il - przyznał Shin w rozmowie z "LA Times". Wszystko to dzieje się w kraju, w którym na każdym kroku można dostrzec portret "Ukochanego Przywódcy". Dorosłość przywitał jako przymusowy robotnik w fabryce ubrań. Pewnego dnia został oddelegowany do przenoszenia maszyn do szycia. Za upuszczenie jednej z nich klawisze wymierzyli Shinowi dotkliwą karę. Obcięli mu kawałek środkowego palca u prawej dłoni. Okaleczona dłoń to druga z pamiątek na całe życie, jaką zafundowali mu obozowi oprawcy. Pierwsza to rozległe blizny oparzeniowe na plecach.
Gdy miał 14 lat, jego matka i brat próbowali uciec z obozu. Zostali złapani, a Shin musiał wyśpiewać strażnikom, co wiedział o planach swoich bliskich. Na próżno przekonywał, że nie miał o niczym pojęcia. Oficerowie przekonali się, że nie kłamie, dopiero gdy podwiesili chłopaka pod sufitem za ręce i nogi, a pod spodem rozpalili ogień. Okaleczonego wtrącili do ciemnej celi, w której przesiedział siedem miesięcy. Po tym czasie został wypuszczony, a w ramach nauczki władze nakazały mu obejrzenie egzekucji niedoszłych uciekinierów. Gdy prowadzeni na szafot zbliżyli się do niego na tyle, że można było rozpoznać ich twarze, okazało się, że to jego matka i brat mają zostać straceni.
Praca w fabryce ubrań otworzyła Shinowi oczy na świat. Mężczyzna, z którym pracował, opowiadał mu o życiu na zewnątrz i kusił historiami o azjatyckich państwach, które odwiedził w przeszłości. Postanowili uciec przy pierwszej nadarzającej się okazji.
2 stycznia 2005 roku obaj byli w grupie osób, która miała za zadanie zebrać drewno na opał. Gdy podeszli do ogrodzenia pod napięciem postanowili je sforsować. Towarzysz Shina zginął rażony prądem, a 23-latek wspiął się po jego ciele - urodzony w obozie po raz pierwszy był wolny, przynajmniej na tyle, na ile można być wolnym w Korei Północnej. Jeszcze w tym samym miesiącu dostał się do Chin. Jest jedynym człowiekiem na świecie, który wyszedł żywy ze "strefy całkowitej kontroli".
Amnestia w cieniu Holokaustu
W kwietniu 2011 roku aktywiści z organizacji No Fence, zajmującej się problematyką koreańskich więzień, ostrzegli, że reżim przygotowuje się do przeprowadzenia ludobójstwa. - Budują tunele w obozach, chcą w nich zabić 200 tysięcy ludzi. By temu zapobiec, kraje sąsiednie muszą wywierać presję na reżim. Jeśli pozostawimy obozy samym sobie, Holokaust może doczekać się powtórki - ostrzegał Song Yun Bok podczas corocznego Tygodnia Wolności Korei Północnej.
Doniesienia o zwolnieniach więźniów z okazji nadchodzących urodzin Kim Dzong Ila, bledną wobec historii opowiadanych przez świadków zgłady i aktywistów. Mimo, że liczba obozów koncentracyjnych zmalała (niegdyś było ich kilkanaście, dziś sześć), to szacowana ilość osadzonych nie maleje, a nawet rośnie. Amnestia zarządzona przez Kim Dzong Una nie odwróci tych proporcji, nie może, jest w końcu obliczona na efekt propagandowy, a nie na realną zmianę.
Adam Parfieniuk, Wirtualna Polska