Wznowienie "gorącej" wojny na Ukrainie? Nie wstrzymujmy oddechu
Jak co roku i tym razem na Ukrainie krążą przepowiednie o wrześniowej ofensywie. Ale podobnie jak w innych wcześniejszych przypadkach, raczej okażą się chybione. Ani jedna, ani druga strona nie mają interesu w radykalnej eskalacji walk.
Nadchodzącą ofensywą nadciągającą ze strony Ukrainy, pragnącej odzyskać tereny nad Morzem Azowskim straszył Eduard Basurin, jeden z watażków i dowódców wojskowych tzw. Donieckiej Republiki Ludowej. Jego przepowiednie wzbudziły całkiem spore poruszenie. Według wszelkich znaków - niesłusznie.
Zapowiedzi wrześniowych ofensyw stały się małą tradycją ponad trzyletniej już wojny. Z jednej strony mówi się o rosyjskich ambicjach stworzenia lądowego korytarza łączącego Donbas z Krymem. Z drugiej, o ukraińskiej ofensywie na wzór chorwackiej operacji Burza z 1995 roku, kiedy chorwacka armia dzięki zmasowanemu ataku w ciągu trzech dni zmiotła siły serbskich separatystów z samozwańczej Republiki Serbskiej Krajiny. I zapewne obie strony mają takie plany w rezerwie. Ale nic nie wskazuje, by mogły być one realizowane w bliskiej przyszłości.
Gangsterskie porachunki
Bezpośrednią przyczyną nowych spekulacji był zamach na "głowę Donieckiej Republiki Ludowej", Ołeksandra Zacharczenkę, który zginął w wybuchu w centrum Doniecka. Według Basurina, za zamachem stała Służba Bezpieczeństwa Ukrainy. To niemal na pewno bzdura, choć z pewnością SBU chciałaby mieć możliwości dokonywania takich zamachów. Niemal wszystkie znaki wskazują na mniej sensacyjne teorie: wewnętrzne konflikty między lokalnymi watażkami, albo chęć pozbycia się przez Moskwę niepokornego pionka.
Niewykluczone, że zadziałały tu oba powody. Dość powiedzieć, że w piatek w DRL funkcję "głowy państwa" objął Denis Puszylin, były krupier i hochsztapler znany z prowadzenia piramidy finansowej,uważany za bardziej spolegliwego współpracownika Kremla. Jednocześnie były już "minister finansów", Aleksandr Timofiejew (pseudonim "Taszkient"), który przeżył zamach na Zacharczenkę, zbiegł do Rosji przed oskarżeniami o malwersacje finansowe. W ten sposób Taszkient powiększył stale rosnącą donbaską diasporę tych, którym udało się przeżyć odbywające cyklicznie się czystki kierownictwa separatystycznych republik (zazwyczaj kończą oni tak, jak Zacharczenko).
Ukrainie się nie śpieszy
Organizowanie bratobójczej czystki tuż przed spodziewaną rzekomo ofensywą z Ukrainy wydawałoby się dość oryginalnym pomysłem. Z kolei ze strony Ukrainy ruszanie z większym atakiem też nie miałoby większego sensu. Owszem, być może podreperowałoby słabnącą popularność przed przyszłorocznymi wyborami. Ale bardziej prawodpodobnie naraziłby się na klęskę, tysiące ofiar i dalszą destabilizację kraju. Nie mówiąc już o tym, że Kijów niekoniecznie śpieszy się do odzyskania zrujnowanego Donbasu, który stałby się ogromnym źródłem i społecznych problemów dla Ukrainy.
Także w Rosji nie widać oczywistego powodu do eskalacji. Owszem, w kraju trwają olbrzymie manewry wojskowe Wostok-18, które zawsze są dobrą przykrywką do przygotowywania ataków. Owszem, notowania Putina spadają, tak jak spadały przed aneksją Krymu. Jednak koszt kolejnej inwazji byłby dla Rosji ogromny. Ukraińska armia, wyposażona w amerykańskie javeliny, okopana i zahartowana przez ponad cztery lata walk, to już zupełnie inna instytucja niż w 2014. Dlatego znacznie wygodniej byłoby Putinowi utrzymywać stan tlącej się wojny (walki wciąż się toczą, a ludzie ciągle giną tam po obu stronach), destabilizować kraj działaniami "hybrydowymi" i liczyć, aż ta się wykrwawi. Jakby tego było mało, ofensywa zniszczyłaby mozolne ambicje Moskwy nastawione na normalizację stosunków z Zachodem.
Wszystko wskazuje więc na to, że tradycyjne przepowiednie wrześniowej ofensywy okażą się tradycyjnym kapiszonem.
Zobacz także:
Grzegorz Schetyna wycofuje się rakiem ze słów o Tusku
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl