"Wtedy dostaliśmy sygnał o możliwym zamachu"
To, by Jan Paweł II był bezpieczny w Polsce, było szczególnie ważne. Przygotowywaliśmy się tak, by zawsze móc zareagować, także na to, czego nie zdołaliśmy przewidzieć - wspomina funkcjonariusz BOR Stanisław Kędzierski. Zaskakiwał - dodał - przede wszystkim sam papież, wprowadzając zmiany w programach podróży. M.in. w 1991 r. w Lubaczowie BOR-owcy dostali sygnał o możliwym zamachu.
30.04.2011 | aktual.: 30.04.2011 13:33
Stanisław Kędzierski był jednym z funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu, który brał udział w zabezpieczaniu wszystkich pielgrzymek papieża Jana Pawła II do Polski. Razem z kolegami tworzył - jak sam mówi - "niewidzialny front", który miał m.in. zapobiegać ewentualnym zamachom terrorystycznym.
- Tak naprawdę żyliśmy od jednej wizyty papieża do kolejnej. Lubiliśmy wyzwania, atmosferę, która wówczas panowała - mówił. - Nam się wtedy spać nie chciało. Czy adrenalina? Raczej cel. Chyba dla większości była to satysfakcja i przyjemność. Nie przymus, ale obowiązek wynikający z tego, że chce się coś wielkiego dobrze zrobić - dodał.
Jak wyjaśnił, przygotowania do wizyt papieża trwały kilka, a nawet kilkanaście miesięcy. - Odpowiedzialni byliśmy za bezpieczeństwo, dosłownie za to, co się dzieje pod ziemią, na ziemi i nad ziemią. Czyli też za sprawy związane z infrastrukturą techniczną, z zagrożeniami, które mogły wystąpić. Zaangażowane w to były setki osób, funkcjonariusze, żołnierze i cywile - powiedział.
Przyznał, że podejmowane działania były przysłowiowym "dmuchaniem na zimne". Były jednak konieczne - by jak zaznaczył - mieć pewność, że dany rejon jest zabezpieczony w "99%.".
- Idiotą jest ten, który twierdzi, że zabezpieczył coś w 100%. Zawsze ten jeden procent zostawia się, bo może dojść do zamachu terrorystycznego. Tak się jednak przygotowywaliśmy, żeby zawsze móc zareagować i naprawić to, czego nie przewidzieliśmy - dodał. Podczas ostatnich wizyt papieża, musiano też - jak przyznał - brać pod uwagę - jego postępującą chorobę. "Wiedzieliśmy, że program nie będzie ściśle przestrzegany co do minuty, zawsze dawaliśmy sobie komfort czasowy, aby następny punkt był mniej więcej o czasie" - powiedział.
Zaskakiwał - dodał - przede wszystkim sam papież, wprowadzając zmiany w programach podróży. - Nie mogliśmy tego przewidzieć, ale byliśmy na to gotowi. Nigdy nie robiliśmy niczego "na sztywno". Zawsze dawaliśmy sobie trochę luzu na wypadek, gdyby coś się zdarzyło, np. gdyby papież chciał odwiedzić grób rodziców, mimo że nie było tego w programie wizyty - zaznaczył Stanisław Kędzierski.
Jak dodał, zazwyczaj zmiany programu następowały wzdłuż wyznaczonej i zabezpieczonej trasy. Zdarzało się jednak i takie, przy których - jak dodał - "trzeba było się nieźle napocić". Jednym z takich momentów było zwiedzanie przez papieża we Wrocławiu Panoramy Racławickiej (w 1983 r.).
- Panorama była odrestaurowywana. Na miejscu zgromadzono dużo niebezpiecznych materiałów. Tak naprawdę najczęściej zaskakuje nas nie to, co jest związane z terroryzmem, a przypadek - pożar, wydostanie się acetylenu z nieszczelnej butli. Musieliśmy więc wynieść wszystko, co stanowiło potencjalne zagrożenie; na bezpieczną odległość. Było nas ok. 10, mieliśmy 20 minut. Tempo było szalone, ale udało się - zaznaczył.
Szybka decyzja musiała też zapaść podczas wizyty papieża w Krakowie, gdy będąc w Collegium Maius, postanowił objechać krakowski rynek. - Teren ogromny. Trzeba było to jakoś zabezpieczyć. Zrobiliśmy szpaler po obu stronach kolumny i razem z kolumną biegliśmy wokół rynku - zaznaczył S. Kędzierski.
Przyznał, że w takich sytuacjach zagrożenie ewentualnymi zamachami nie jest duże. - Jeśli coś się dzieje nagle, to także ci, którzy chcieliby zrobić coś złego, nie wiedzą o tym. Jeśli ktoś planuje zamach, zrobi to raczej na trasie, która jest znana - dodał.
Trudne sytuacje były też wtedy, gdy Jan Paweł II podchodził do wiernych, podawał im rękę. - To jest to bezpośrednie, potencjalne zagrożenie. Tu nie ma bohaterów, tu jest tylko doświadczenie, umiejętności nabyte w służbie i nasi koledzy to posiadają. Wiedzą, jak zareagować, na które symptomy, świadczące, że za chwilę coś się stanie, zwrócić uwagę. W ostateczności muszą zasłonić własnym ciałem - dodał.
Kędzierski przyznał, że do funkcjonariuszy docierały sygnały o tym, że mogą być przygotowywane ewentualne zamachy. Tak było m.in. w 1991 r. w Lubaczowie.
- Dostaliśmy sygnał, że może dojść do próby zamachu i że będzie do tego wykorzystany wózek inwalidzki. Mieliśmy wyznaczony sektor dla osób niepełnosprawnych i ich opiekunów. Wezwaliśmy "tęgich chłopów" z GOPR, którzy pomagali przy podnoszeniu niepełnosprawnych osób. Sprawdziliśmy dokładnie każdy wózek - dodał.
- Nasza praca zaczynała się nocą ok. godz. 22, 23. Pamiętam, jak bodajże podczas pierwszej wizyty papieża, przed kurią w Krakowie robiliśmy odprawę prawie 300 ludzi, ze sprzętem. W pewnym momencie, któryś z kolegów powiedział, że papież patrzy przez okno, co się dzieje. Wyszedł kardynał Franciszek Macharski i pyta: "Co wy tu robicie?". Zażartowałem "Będziemy kurię zdobywać" - wspomina.
Jak mówi, zdarzały się też sytuacje, które ściskały za serce. - Gdy ładowaliśmy na samochody sprzęt po mszy w Lubaczowie, tuż po tym jak odleciały śmigłowce z papieżem, zobaczyliśmy, że polną drogą idzie tłum ludzi. Byli to nasi rodacy zza wschodniej granicy. Tak długo trzymano ich na granicy, że nie zdążyli. Proszę wyobrazić sobie, co się działo, jak ci ludzie podchodzili do ołtarza, całowali go. Wiedzieli, że papieża nie ma, ale doszli, setki osób. To było smutne - wspominał.
Podkreślił, że na kilka miesięcy przed pielgrzymką, w rejonie, gdzie papież miał przebywać, sprawdzano całą infrastrukturę techniczną. - Trzeba był skontrolować, czy nic nie zagraża życiu i zdrowiu nie tylko papieża, ale też ludzi, którzy gromadzili się w danym miejscu. Musiało to być zrobione z takim wyprzedzeniem, by można było usunąć ewentualne usterki. Musieliśmy brać pod uwagę np. wybuch gazu, katastrofę budowlaną i minimalizować ryzyko - dodał.
Wyjaśnił, że wszystkie miejsca, które "groziły niespodziankami" lub mogły być wykorzystane przez terrorystów - np. węzły ciepłownicze, instalacje gazowe, skrzynki energetyczne oplombowywano i oddawano pod nadzór policji. - Czasem po dwóch, trzech miesiącach od zakończenia pielgrzymki dzwoniono do mnie z pytaniem, czy daną plombę można zdjąć - wspominał.
Pod "specjalnym nadzorem" były też wszystkie budowle tymczasowe związane z pielgrzymkami: ołtarze, miejsca dla prasy, ekip telewizyjnych czy fotoreporterów. - Wszystko to musiało być budowane z obowiązującym w Polsce prawem budowlanym i za to też byliśmy odpowiedzialni. Od momentu wbicia pierwszej łopaty taka budowa była też pod nadzorem pirotechniczny - dodał.
Jak zaznaczył, po wybudowaniu np. ołtarza sprawdzano, czy wytrzyma napór tłumu ludzi. - Wiedzieliśmy, że jeśli coś się stanie, ludzie będą uciekać tam, gdzie jest wolna przestrzeń - w kierunku ołtarza. Po zakończeniu prac wpuszczało się więc na konstrukcję oddział prewencji lub żołnierzy i widać było, czy wytrzyma - dodał.
Ważne były też inne kwestie, np. rozmieszczenie głośników. - Podczas pierwszych wizyt papieża zdarzało się, że rozstawiano duże głośniki, ale w niewielkiej liczbie. Odradzaliśmy to, tłumacząc, że lepiej by głośniki były mniejsze, ale tak rozstawione, by wszędzie było dobrze słychać. Wiedzieliśmy, że te osoby, które nie będą słyszeć, będą chciały za wszelką cenę podejść bliżej - zaznaczył.
Ciężką pracą - jak dodał Stanisław Kędzierski - było też sprawdzanie osób wchodzących do sektorów znajdujących się najbliżej. - To było czasem po 5, po 7 tys. osób. Na pożegnanie papieża, na lotnisko w krakowskich Balicach wchodziło 25 tys. osób. Trzeba było sprawdzić każdą z nich, przy pomocy m.in. bramek elektromagnetycznych, urządzeń rentgenowskich. Nie zawsze osoby sprawdzane podchodziły do tego ze zrozumieniem - powiedział.