Wojna z Koreą Północną będzie koszmarem. Może wybuchnąć, nawet jeśli nikt jej nie chce
Przynajmniej 100 tys. zabitych w ciągu kilku pierwszych dni wojny. To wariant optymistyczny. Czarny scenariusz wymyka się wyobraźni. Co w takim razie świat może zrobić z północnokoreańskim reżimem i jego bombą atomową?
Reżim Kim Dzong Una dokonał przełomu i zbudował zminiaturyzowaną głowice nuklearną, którą może zamontować na rakiecie dalekiego zasięgu. Rozważania, czy wystrzelona głowica przetrwa powrót w atmosferę ziemską i czy trafi w wyznaczony, cel tracą sens. Nikt nie będzie sprawdzał w praktyce, czy bomba czterokrotnie większa od tej, która zniszczyła japońską Hiroszimę, zmiecie Los Angeles czy też przez pomyłkę zabije mieszkańców San Francisco. A może jednak obrona ją przechwyci? Groźba jest zbyt duża, żeby w ogóle podejmować ryzyko.
Wojna w kilku wariantach
Stratedzy od dawna planują i rozważają warianty militarne. Propagandowe przekazy z ostatnich wojen toczonych przez USA, a teraz też przez Rosję, oswoiły nas z pojęciami "uderzeń chirurgicznych" albo "dekapitacji", czyli usunięcia przywódcy. Wiara w technologię, która pozwala szybko i niemal bezboleśnie rozstrzygać wojny jest złudna.
Nie ma żadnej gwarancji, że precyzyjny atak rzeczywiście pozbawi życia liderów komunistycznego reżimu, a w Pjongjangu nie będzie już nikogo chętnego do dokonania uderzenia odwetowego. Także pomysł ograniczonej wojny precyzyjnej jest problematyczny, bo celów jest bardzo dużo i kampania bombowa musiałaby trwać kilka dni albo tygodni. Reżim mógłby nie zorientować się, że to jest "ograniczone" uderzenie i zareagować tak jak na przygotowania do inwazji.
Prezydent Trump już groził Korei Północnej strasznymi konswekwencjami. "Spotka ich ogień i gniew, jakich świat nigdy nie widział"
Rozważana jest także wojna konwencjonalna na wielką skalę. Naprzeciwko siebie stanęłyby wtedy gigantyczne armie. Siły północy szacowane są na milion ludzi. Południe wystawiłoby pół miliona. Do tego trzeba doliczyć rezerwistów, ale także Amerykanów, a może też Chińczyków.
Seul stanie w ogniu
Pjongjang świetnie rozumie swoje braki technologiczne, dlatego trzyma w ręku dwie silne karty. Po pierwsze liczące ponad 120 tys. żołnierzy siły specjalne. To doskonale wyszkoleni i zmotywowani ludzie, których pokonanie będzie dużym wyzwaniem. Nikt też nie wie, ilu dywersantów na stałe mieszkających w Korei Południowej zacznie siać chaos i zniszczenie.
Po drugie poraża sama liczba luf armatnich i wyrzutni rakietowych wymierzonych w południe. Korea Północna ma przynajmniej 8 tys. dział i dziesiątki tysięcy pocisków rakietowych rozmaitego zasięgu i siły rażenia. Trzeba też pamiętać, że centrum Seulu, 11 milionowej stolicy Korei Południowej, od pozycji wroga dzieli 50 km. Oznacza to, że ciężka artyleria i wyrzutnie rakietowe ze stałych, wybetonowanych pozycji bez trudu zdewastują gęsto zaludnione tereny.
Amerykanie szacują, że jeżeli wszystko będzie szło dobrze, a sojusznicy wykonywać będą po 4 tys. lotów bojowych dziennie – dla porównania Irak atakowano "tylko" 800 razy dziennie – to liczbę ofiar w Seulu może udać się ograniczyć do 100 tys. zabitych w pierwszych dniach konfliktu. Nikt przy tym nie zastanawia się nad tym, ilu ludzi w tym czasie straci życie na północy.
Koszmar ponad wszelkie wyobrażenia
A jeżeli nie wszystko pójdzie dobrze i zapędzony w kozi róg reżim postanowi użyć broń masowego rażenia? A jeżeli ktoś w akcie szaleństwa wyda rozkaz przeprowadzenia ataku nuklearnego? Czy ktokolwiek jest gotowy liczyć koszt takiego konfliktu w milionach zabitych?
Apokalipsa może jednak nie nadejść, a po wymianie ciosów konwencjonalnych wojska reżimu zaczną ustępować pola. W 1945 r. bitwa o Okinawę kosztowała życie ponad 90 tys. japońskich cywilów, którzy woleli śmierć od dostania się w ręce Amerykanów. To jedna czwarta ówczesnej populacji wyspy. Czy wiemy jak zachowa się 26 milionów Koreańczyków z północy, którzy od czterech pokoleń żyją w kulcie dynastii Kimów? Ilu z nich postanowi umrzeć jak mieszkańcy Okinawy?
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Okupacja też nie będzie łatwa. Doświadczenia z Iraku pokazują, że siły stabilizacyjne będą musiały liczyć przynajmniej pół miliona ludzi. To tylko aspekt wojskowy, ale przecież podbity, zubożały kraj trzeba będzie utrzymywać. Seul od dawna podkreśla, że Korei Południowej nie będzie stać na przekształcenie Północy, edukację mieszkańców i modernizację całego kraju.
Do tego wszystkiego upadek reżimu wywoła polityczne trzęsienie ziemi w jednym z najbardziej niebezpiecznych regionów świata. Wielu ekspertów porównuje sytuację na Dalekim Wschodzie do Europy w przeddzień wybuchu Pierwszej Wojny Światowej.
Sankcje niewiele zmienią
Reżim Kimów od dawna traktuje wysoki koszt wojny jako polisę ubezpieczeniową. Najprostszą odpowiedzią na próbę nuklearną i kolejne testy rakietowe jest dalsze zaostrzanie sankcji gospodarczych. Ich skuteczność jest jednak bardzo wątpliwa. Jak zmusić do uległości kraj, którego kilka lat temu nie złamał katastrofalny głód? Niepoważnie wygląda też wypowiedź Donalda Trumpa grożącego zerwaniem stosunków gospodarczych z każdym krajem, który handluje z Koreą Północą zwłaszcza, że na tej liście znajdują się Chiny, Niemcy czy Niemcy.
Restrykcje ograniczą możliwość zarabiania pieniędzy przez rządzącą elitę, ale skoro ci ludzie od zawsze funkcjonują w cieniu, w warunkach niemal mafijnych, to zapewne i tak sobie poradzą. – Rząd sam się wyżywi – w 1981 r. odpowiedział Jerzy Urban, rzecznik rządu gen. Jaruzelskiego, na obłożenie PRL sankcjami po wprowadzeniu stanu wojennego. To uniwersalny cynizm, który sprawdzi się też na Półwyspie Koreańskim.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Zbytnia presja gospodarcza może też zmusić Pjongjang do desperackiego poszukiwania gotówki. Przynajmniej teoretycznie jedną z możliwości jest spieniężenie głowicy nuklearnej. Z pewnością znaleźliby się kupcy chociażby wśród bogatych organizacji terrorystycznych. To też trzeba mieć na uwadze.
Dlatego najprawdopodobniej nic dramatycznego się nie wydarzy. Ogłoszone zostaną kolejne sankcje i przeprowadzone manewry. Może padnie kilka strzałów, a na pewno wiele buńczucznych wypowiedzi, jednak zmiana reżimu nie nastąpi. Kim, tak jak jego poprzednicy, będzie regularnie doprowadzał świat na krawędź konfliktu próbując wymusić jakieś ustępstwa. Kalkulacja jest prosta - ryzyko i koszt zmiany niebotycznie przewyższa cenę, którą świat płaci za tolerowanie trwania komunistycznej Korei Północnej.
Cały czas jednak istnieje niebezpieczeństwo, że ktoś popełni błąd. Opacznie odczyta zamiary przeciwnika. Posunie się o krok za daleko. Wtedy dojdzie do tragedii, której nikt tak naprawdę nie chce.
Jarosław Kociszewski dla WP Opinie