Wojciech Engelking: I ty zostaniesz detektywem
Na to, co dzieje się w mediach społecznościowych po śmierci Polki w Egipcie - domorosłych "detektywów", szukających coraz to nowych tropów - można patrzeć z niesmakiem i obrzydzeniem, ale powinno się patrzeć z uwagą. Na naszych oczach rodzą się nowe tabloidy.
15.05.2017 | aktual.: 15.05.2017 13:58
Mamie Madzi - wdzięczne media
Kiedy kilka lat temu, w epoce przed unoszącym się wszędzie WiFi, w Polsce wybuchła nowa afera Gorgonowej - sprawa Katarzyny W. - byłem poza krajem i zaglądałem do informacji raz na kilka dni. Robienie takiego przeglądu newsów było ciekawym doświadczeniem: oto bowiem na jednej stronie ukazywały się wiadomości z czwartku i poniedziałku, częstokroć sprzeczne, a każda z nich określana była jako przełomowa i epokowa: kolejna konferencja prasowa detektywa Rutkowskiego, wywiad z tą lub inną sąsiadką… Z perspektywy tygodnia widać było, że media znakomicie zdają swój egzamin (abstrahując od kwestii etycznych, które niewiele mnie w tym momencie obchodzą), co rusz to dostarczając odbiorcy nowych bodźców. Afera stała się dla nich wymianą krwi, co podsumował Andrzej Mleczko rysunkiem przedstawiającym dziękczynny kamień z napisem: "Mamie Madzi - wdzięczne media”.
Czy dzisiaj mógłbym zrobić podobny przegląd prasy i internetu? Mało prawdopodobne, że trafiłbym do miejsca, w którym mój telefon nie podłączyłby się do sieci, więc powiadomienia przychodziłyby na niego co chwila. Nie byłyby to jednak wyłącznie powiadomienia z tradycyjnych mediów, a do takich można już zaliczyć internetowe. One nie są bowiem w stanie wyprodukować liczby newsów, która by w pełni zaspokoiła głód nowości współczesnego internauty - bo ów w ostatnich latach urósł. Współczesny internauta dostarcza je sobie toteż - co pokazuje informacyjny szum po śmierci Polki w Egipcie - sam.
Jak zmieniły się nasze mózgi
Dekadę temu amerykański publicysta Nicolas Carr opublikował na łamach "The Atlantic" kultowy dziś tekst "Is Google Making us Stupid". Esej wziął się z prostego spostrzeżenia - Carr zauważył, że choć jeszcze kilka lat wcześniej mógł bez problemu zatopić się w lekturze długiego tekstu, teraz sprawia mu to trudność. Winą za taki stan rzeczy obarczył internet. Przyzwyczajony do szybkiego przeskakiwania między kartami przeglądarki, przyzwyczaił się do tego, że jego mózgowi wciąż są dostarczane nowe bodźce.
O ile tekst Carra był aktualny w roku 2008 - kiedy nowym bodźcem było wyskakujące parę razy na dzień w którejś z kart przeglądarki powiadomienie, że oto telewizyjny detektyw powiedział to lub owo - o tyle dzisiaj dobrze opisuje on strukturę problemu, ale nie jego intensywność. Dziś bowiem pożądanym bodźcem jest bodziec jak najczęstszy - przychodzące co sekunda powiadomienie, że w grupie na Facebooku, w której kilkadziesiąt tysięcy użytkowników postuje coraz to nowe (z braku lepszego słowa) informacje na temat śmierci Polki w Egipcie, właśnie pojawiła się nowa wiadomość.
Jaka to wiadomość? Ano, dla przykładu, taka, że winny jej śmierci jest rezydent biura turystycznego, bo na jednym albo drugim nagraniu go nie widać. Albo że przyczyną śmierci jest tak zwany "Egypt Hardcore", w którym grupa młodych mężczyzn ma rozładowywać swoją histerię na przypadkowych turystach. Albo że chłopak zmarłej Polki wysłał ją do Egiptu samą, ponieważ trudni się handlem ludźmi. Albo też taka, że w szpitalu podano zmarłej narkotyki, że została zgwałcona, że za całą sprawę odpowiada biuro turystyczne, które w istocie jest komórką terrorystyczną w Europie. Pojawiają się amatorskie tłumaczenia z arabskiego ze słuchu, natychmiast kontrowane innymi tłumaczeniami, pojawiają się także posty o dziewczynach, które zaginęły podczas wakacji w krajach arabskich…
Mózg, który potrzebuje bodźców, jest zaspokojony, chociaż większość tych wiadomości nie stała nie tyle obok prawdy, ile - obok prawdopodobieństwa.
Utracona cześć
Powie ktoś - zawsze to było. Od kiedy media - a przecież media społecznościowe, Facebook zwłaszcza, także są mediami - istnieją, tabloidy w takich pitawalowych historiach zwykły zalewać swoich odbiorców informacjami mniej lub bardziej niesprawdzonymi i niewiarygodnymi. Powie ktoś, że by zrozumieć to, co się dzieje, starczy sięgnąć do pewnej krótkiej powieści, która ukazała się w Niemczech w roku 1974, czyli "Utraconej czci Katarzyny Blum" Heinricha Bölla. Jej tytułowa bohaterka po tym, jak jej narzeczony zostaje aresztowany, zostaje osaczona przez brukową prasę w postaci gazety "Die Zeitung", na której łamach ukazuje się seria zmanipulowanych artykułów na jej temat. Nękanie anonimowymi telefonami przez czytelników, społeczny ostracyzm - wszystko to kończy się tragedią.
Niby było - ale informacyjny szum po śmierci Polki w Egipcie jest w pewien sposób inny. Dlaczego? Ano dlatego, że o ile łatwo zrozumieć działania takich fikcyjnych gazet, jak "Die Zeitung" (wzorowanej zresztą na autentycznym "Bildzie") - czyli chęć zwiększenia nakładu i zarobienia forsy, o tyle w przypadku wypisujących coraz to bardziej absurdalne teorie użytkowników Facebooka nie jest to już takie proste. Nie mamy przecież do czynienia z sytuacją, w której jeden albo drugi z postujących może skosić na takiej teorii pieniądze; trudno to też porównywać do zalewu fake news podczas kampanii wyborczej Trumpa, celem umieszczania których było zdyskredytowanie jego przeciwniczki. Działalność domorosłych detektywów z Facebooka, ich chęć dostarczenia swojemu mózgowi coraz to nowych bodźców musi wynikać z innej potrzeby.
Jakiej? Powiedziałbym, że z potrzeby uczestniczenia. Ci, którzy dawniej byli targetowym odbiorcą bodźców w postaci tabloidowych newsów, przesunęli się na inną pozycję. Już nie są wygłodniałymi czytelnikami i widzami, czekającymi, aż TVN24 przerwie program, by transmitować konferencję prasową detektywa Rutkowskiego; są tymi, którzy sami dla siebie tworzą newsa, by być następnie jego odbiorcą, krytykiem albo apologetą. Tradycyjne, nawet najbardziej wulgarne tabloidy nie mają w starciu z nimi szans.
I w tym momencie, być może, należy tradycyjne tabloidy docenić.
Puszczeni samopas
O ile bowiem niewiarygodność zawsze była w tabloidy w jakiś sposób wpisana (niewielu wszak traktowało poważnie informacje o jeziorze wódki), dzisiaj mamy do czynienia z sytuacją, w której każda informacja jest traktowana jako prawdziwa, ponieważ została zamieszczona w facebookowej grupie i spotkała się z jakąś odpowiedzią. O ile tabloidy takim a nie innym sposobem przedstawiania danej sprawy, pisał w 2004 roku George Lakoff, mogły kogoś zniszczyć lub postawić na piedestale - zawsze było to działanie nieprzypadkowe, zaplanowane, podejmowane z myślą o celu. Tabloidy odpowiadały na zapotrzebowania swoich odbiorców - nienawistnie prezentowały tych, przeciw którym zwracała się nienawiść społeczeństwa, z miłością traktowały tych, których społeczeństwo kochało - ale i potrafiły te zapotrzebowania kształtować. Tabloid nowy, rozlewający się po facebookowej grupie na kilkadziesiąt tysięcy użytkowników, jest inny. Jest samochodem bez kierowcy, puszczonym samopas, niech jedzie, może akurat nie będzie na jego drodze latarni.
Sceptycy porównają pewnie tę grupę do imienin u dawno niewidzianej ciotki, na których towarzystwo przerzuca się swoimi domysłami na temat aktualnie najbardziej znanej pitawalowej sprawy oraz dzieli na sceptyków i apologetów którejś z jej wyjaśnień - tylko że imienin nieco większych, bo na kilkadziesiąt tysięcy osób. Nie powinni, bo jeśli domorośli detektywi kogoś przypominają, to może internetową koalicję antyszczepionkowców, którzy z potrzeby pokarmienia swoich mózgów teoriami spiskowymi (równie bezinteresownej, co potrzeba uczestnictwa) jęli organizować rozmaite imprezy dla niezaszczepionych dzieci, co skończyło się śmiercią paru z nich. Nowy tabloid to nie francuski salon z czasów afery Dreyfussa, w którym można rzucić mniej lub bardziej niewiarygodną hipotezę, która zostanie w czterech ścianach mieszkania. To miejsce, do którego może zajrzeć każdy.
Co będzie dalej? No cóż, w przeciągu paru lat internautom przestały wystarczać bodźce, które tradycyjne tabloidy i portale plotkarskie pieczołowicie dla nich przygotowywały. Okazały się w rzeczywistości wirtualnej za słabe, za mało intensywne, trzeba więc było podkręcić ostrość, stając uczestnikiem danej sprawy. W Virtual Reality użytkownicy weszli na poziom, od którego wyższego już nie ma. Teraz jedyne, co się może stać, to przeniesienie sprawy do świata jak najbardziej realnego, w którym można być odbiorcą i twórcą tabloidu, detektywem i sędzią w jednej osobie.
Wojciech Engelking dla WP Opinie