PublicystykaWładzy nic nie grozi. Jacek Żakowski: wkręceni w bezpieczeństwo

Władzy nic nie grozi. Jacek Żakowski: wkręceni w bezpieczeństwo

Politycznym VIP-om nikt w Polsce fizycznie nie zagraża. Poza nimi samymi, ich bizantyjską ochroną i fantazjami.

Władzy nic nie grozi. Jacek Żakowski: wkręceni w bezpieczeństwo
Źródło zdjęć: © East News | Wojciech Strozyk/REPORTER
Jacek Żakowski

14.02.2017 | aktual.: 14.02.2017 16:30

Jako dziennikarz pamiętam te sceny z bardzo różnych okresów, kiedy w Polsce rządziły bardzo różne formacje. Najpierw przychodzi dwóch lub trzech dużych, starannie ubranych i ostrzyżonych mężczyzn. W klapach mają rozpoznawcze znaczki. Pod marynarkami broń. Kręcą się po telewizyjnym lub radiowym studiu. Zerkają po kątach. Zadają parę rutynowych pytań. Potem pojawia się człowiek z psem. Pies merda i wącha. Oni kręcą się i nudzą. Zanim wejdzie ON (albo ONA), tajemniczych gości często jeszcze przybywa. Aż wreszcie zawyje syrena, na podjeździe pojawiają się czarne limuzyny. Wysiadają z nich kolejni uzbrojeni ludzie, rozglądają się. Po iluś sekundach jeden z nich otwiera drzwi pasażera, by wypuścić OSOBĘ. Następuje "wejście", orszaczek rusza do charakteryzatorni lub do saloniku. Wreszcie OSOBA może już usiąść w studiu, by odbyć rozmowę.

Jako warszawiak mieszkający między lotniskiem a polskim Trójkątem Bermudzkim (Kancelaria Premiera-Sejm-Pałac Prezydencki), pamiętam też niejeden przypadek, kiedy w lusterku pojawiała mi się pędząca na specjalnych światłach kolumna przyciężkich limuzyn, która nagle zawyła, będąc już niemal na czyimś lub moim zderzaku. Skok adrenaliny, kombinowanie jak by się tu usunąć, żeby zrobić przejazd, potem kłopotliwy powrót wszystkich samochodów do szyku w kilku pasach ruchu. Jakoś nigdy przy takiej okazji nie czułem gwałtownego przyrostu sympatii dla władzy. Nawet gdy ją ogólnie lubiłem.

W obu sytuacjach kilkadziesiąt lub kilkaset osób musiało doznać jakiegoś rodzaju utrudnień, a kilkunastu lub kilkudziesięciu różnych funkcjonariuszy musiało te utrudnienia stwarzać, żeby… No właśnie: żeby właściwie co? Żeby w pierwszym przypadku ktoś nie wysadził studia wraz z OSOBĄ w powietrze? Żeby w drugim przypadku ktoś nie porwał OSOBY ze stojącego na światłach samochodu lub by się OSOBA dokądś nie spóźniła?

Przepraszam, powiem wprost: to jest kompletnie chore. Cały ten kłopotliwy i niezwykle kosztowny bezpieczniacki sztafaż to piramidalny absurd, który państwu i władzy przynosi zdecydowanie więcej szkód, niż pożytku.

Czy w Polsce trwa wojna domowa? Czy mamy tu jakiś zbrojny ruch oporu? Czy działa tu jakaś partyzantka miejska? Czy po lasach kryją się bandy zbójców - jakieś Świetliste Szlaki, Robin Hoody albo Janosiki? Czy ktoś do polskiego prezydenta, premiera, szefa MON, MSW albo MSZ przez ostatnie ćwierć wieku strzelał, by musieli jeździć pancerną limuzyną? Albo czy są wiarygodne przesłanki, by sądzić, że ktoś realnie chciał strzelać, przygotowywał się, gromadził w takim celu broń albo budował bomby, żeby psy pirotechników musiały obwąchiwać miejsca, w których się pojawią? Nie, nie, nie! Żaden poważny wróg na polskich polityków nie dybie. Nie są bardziej zagrożeni niż inne znane - a często też nieznane - osoby.

W normalnych kategoriach nasi politycy są kompletnie bezpieczni, dopóki ich ochrona nie stworzy zagrożenia. Jeżeli ktoś może ich zaatakować, to pojedynczy piromański świr (jak "sejmbomber" z Krakowa), albo zwykły szaleniec, który coś nagada, czymś rzuci, albo wtargnie do biura pozbawionego jakiejkolwiek ochrony (jak w łódzkim biurze PiS), gdzie zaatakuje raczej niewinny personel. Tu może się przydać ABW lub sprawny ochroniarz, ale na to cały sztafaż BOR-u nie działa.

Podobne zagrożenia dotyczą wielu znanych osób - od aktorów po sportowców i dziennikarzy. Ale to nie jest powód, by jeździć pancerną limuzyną eskortowaną przez dwie inne pancerne limuzyny pełne uzbrojonych po zęby i wyposażonych w specjalne prawa kosztujących krocie ochroniarzy z oficerskimi stopniami. Kogo by było na to stać poza rządem, który stać na wszystko, bo wydaje nie cudze pieniądze. Nawet najbogatsi Polacy, którzy nie tylko w Polsce mają realnych i potężnych wrogów walczących o bardzo duże stawki, a nie zawsze przejmujących się prawem, nie ulegają tak kosztownej, ostentacyjnej i per saldo groźnej dla samych zainteresowanych paranoi na punkcie swojego bezpieczeństwa.

Fakt, że bezpieczniacka obsesja jest groźna dla tych, których miała chronić, wydaje się paradoksem, ale jest to - przywołując klasyka - oczywistość całkiem oczywista. Dlatego wcale mnie nie zdziwiło, kiedy min. Błaszczak powiedział, że w ostatnich latach BOR, z którego stałej ochrony korzysta ok. 20 osób, miał rocznie ponad dwadzieścia kolizji z udziałem osób chronionych. To daje więcej niż jedną kolizję rocznie na chronioną osobę. Czyli wielokrotnie więcej niż statystycznie przypada na polskiego kierowcę. Nie znamy szczegółów, ale jest statystycznie jasne, że osoba chroniona jest bardziej zagrożona ryzykiem wypadku drogowego niż przeciętny polski kierowca lub pasażer taksówki czy Ubera, nie mówiąc o pociągu i nawet autobusie lub metrze.

To brzmi szokująco, ale premier Szydło byłaby dużo bardziej bezpieczna, gdyby zamiast pod ochroną BOR z domu do Warszawy jechała BlaBlaCarem. I oczywiście byłoby ze sto razy taniej. A zapewne też bardziej pożytecznie, bo mogłaby prywatnie pogadać z tzw. zwykłym człowiekiem.

BlaBlaCar w przypadku premiera w grę oczywiście nie wchodzi ze względów prestiżowych. Autorytetowi państwa pewnie to by się nie przysłużyło. Chociaż może sympatia do rządu by wzrosła. Ale czy nie byłoby bardziej bezpiecznie dla samej OSOBY chronionej i dla wszystkich dokoła (w tym dla kierowców seicento)
, gdyby OSOBA była wieziona zgodnie z przepisami, nieco wolniej, z jednym kierowcą i jednym ochroniarzem, jedną limuzyną bardziej przypominającą Rollce Royce’a, Bentleya, amerykańskie jamniki lub londyńską taksówkę, bez opancerzenia, ale za to z komfortowymi warunkami do podróżowania i pracy - z wygodnym fotelem, biureczkiem, porządnym komputerem, sprawnym systemem łączności, miejscem dla gościa lub gości, lodówką, ekspresem do kawy, możliwością ucięcia sobie w miarę wygodnej drzemki, zobaczenia czegoś w telewizji itp. Jest masa takich limuzyn na świecie robionych przez znane powszechnie firmy i tańszych od pancernych czołgów, które teraz na swoją własną zgubę kupuje sobie władza.

W Londynie czy Nowym Jorku często widywałem takie limuzyny w korkach. W środku ważni lub bardzo ważni ludzie normalnie pracują, jak w biurze, lub odpoczywają jak w domowym salonie. Nie tracą czasu, nie ryzykują pędząc w normalnym ruchu i nie narażają innych na ryzyko wynikające ze swoich niestandardowych zachowań. Może taka podróż trwałaby trochę dłużej, więc trzeba by nieco wcześniej wyjechać, ale strata czasu byłaby dużo mniejsza, a w razie gwałtownej potrzeby, parę razy do roku można by uruchomić koguta i syrenę, żeby się przedrzeć przez wyjątkowo uporczywy korek.

Dla prezydenta, premiera, marszałków, ministra obrony itp. takie rozwiązanie byłoby dużo bezpieczniejsze, mniej stresujące i per saldo dużo mniej czasochłonne. A koszty i frustracje społeczne byłyby nieporównanie mniejsze. Ale w całej tej sprawie z wciąż puchnącym, więcej kosztującym i coraz bardziej groźnym systemem ochrony politycznych VIP-ów nie chodzi o bezpieczeństwo, ani o oszczędność czasu i pieniędzy. Osoby chronione są tu ofiarami, a nie beneficjentami. Po pierwsze chodzi tu o interesy służb, które - jak każda biurokracja - zawsze chcą więcej kasy, władzy i prestiżu, więc polityków wkręcają w różne paranoje, robiąc tajemnicze miny i pokazując, jak chronione są polityczne VIP-y w USA albo Izraelu, gdzie istnieją realne zagrożenia. Po drugie chodzi o próżność samych polityków, którym wianuszek ochroniarzy, pędzenie przez Polskę na sygnale itp., rekompensuje ich kiepskie płace i niski społeczny prestiż.

Połączenie paranoi z pychą jest groźne politycznie, a może być śmiertelnie groźne. Na szczęście tym razem wszyscy przeżyli. Ani pod Toruniem (gdzie pędził Antoni Macierewicz)
, ani w Oświęcimiu (gdzie pędziła Beata Szydło) nikt na szczęście nie zginął. Ale parę osób całkiem niepotrzebnie wylądowało w szpitali. A następnym razem może być gorzej. Jeśli min. Błaszczak zrealizuje swój plan, przyjmując do BOR 300 nowych (bez doświadczenia i wyszkolenia) funkcjonariuszy, będziemy mieli trzysta nowych powodów, by polityczne VIP-y były jeszcze bardziej zagrożone i by matki powtarzały dzieciom: "tylko uważaj, czy jakiś rząd nie jedzie".

Wniosek z tego wszystkiego jest prosty. Jeżeli polskie polityczne VIP-y chcą być tak bezpieczne jak przeciętny Polak, powinny uwolnić się od paranoi i pychy. Zwiększenie ochrony paradoksalnie tylko zwiększy liczbę tworzonych przez nią zagrożeń. Minister Macierewicz ma trzy limuzyny, porusza się z tabunem żandarmów i już ledwie uszedł z życiem, bo staranowała go własna ochrona. Minister Siemoniak sam chodził po mieście, a po Polsce jeździł jednym samochodem z jednym ochroniarzem i przez pięć lat nigdy nie miał żadnej złej przygody.

W dzisiejszych polskich warunkach nawet najwyższym polskim politycznym VIP-om nie potrzeba niczego poza sprawnym kierowcą, dobrym adiutantem i ich zmiennikami. Im BOR będzie mniejszy i skromniejszy, tym dla władzy bezpieczniej. To wciąż nie jest dziki kraj. Tylko władza jakby trochę zdziczała i dla samej siebie stała się zagrożeniem. Poza tym nic jej nie grozi.

Jacek Żakowski dla WP Opinii

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)