Wizja Bidena a konflikt na Bliskim Wschodzie [OPINIA]
Biden chce odegrać na Bliskim Wschodzie podobną rolę, jak w konflikcie w Ukrainie. Będzie to jednak o wiele trudniejsze - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
21.10.2023 | aktual.: 21.10.2023 19:59
- Hamas i Putin reprezentują różne zagrożenia, ale jedno mają wspólnego. Obie siły pragną całkowitego zniszczenia sąsiadujących z nimi demokracji - całkowitego zniszczenia. Hamas otwarcie przyznaje, że jego celem jest zniszczenie państwa Izrael i mordowanie Żydów. Hamas nie reprezentuje Palestyńczyków - powiedział w czwartek prezydent Stanów Zjednoczonych.
Biden wypowiedział te słowa w trakcie telewizyjnego orędzia do narodu wygłoszonego z Gabinetu Owalnego. Zapowiedział w nim, że zwróci się do Kongresu z prośbą o uchwalenie wartego 100 miliardów dolarów pakietu środków, które mają trafić jako pomoc między innymi do Ukrainy, Izraela i Tajwanu.
Mowa Bidena z czwartku wyraźnie pokazuje, że amerykański prezydent chciałby, by Stany w nowej odsłonie konfliktu na Bliskim Wschodnie - zapoczątkowanej 7 października przez terrorystyczny atak Hamasu na Izrael - odegrały podobną rolę, jak w Europie Wschodniej po ataku Putina na Ukrainę.
Ameryka w wizji Bidena ma nie tylko udzielić bezwarunkowego wsparcia swoim sojusznikom - Kijowowi i Tel Awiwowi - ale też dostarczyć globalnego przywództwa, opowiedzieć się po stronie demokracji i międzynarodowego porządku opartego na regułach, przeciw autokracjom i terrorystycznej przemocy. Wszystko to bez bezpośredniego zaangażowania wojskowego.
Problem w tym, że w przypadku Bliskiego Wschodu ta wizja stwarza cały szereg problemów.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kłopotliwy sojusznik
Po pierwsze dlatego, że Izrael pod wodzą współtworzonego przez skrajną prawicę gabinetu Netanjahu jest o wiele bardziej kłopotliwym sojusznikiem dla Stanów niż Ukraina Zełenskiego. Zwłaszcza w sytuacji, gdy publiczna pamięć o zbrodniczym ataku Hamasu pomału zanika, a globalna publiczność codziennie ogląda nowe przerażające materiały z atakowanej przez Izrael Gazy, których ofiarą także pada ludność cywilna.
Symboliczne jest pod tym względem wydarzenie z wizyty Bidena na Bliskim Wschodzie w tym tygodniu. Po spotkaniu z rządem Netanjahu amerykański prezydent miał się spotkać w stolicy Jordanii, Ammanie z jordańskim monarchą oraz przywódcami Egiptu i Autonomii Palestyńskiej – czy ściślej mówiąc kontrolowanych przez skonfliktowany z Hamasem, bardziej umiarkowany Fatah, terytoriów położonych na Zachodnim Brzegu Jordanu. Spotkanie zostało jednak odwołane przez arabskich partnerów, którzy zgodzili się tylko na telefoniczną rozmowę z prezydentem.
Powodem odwołania spotkania był wtorkowy incydent w palestyńskim szpitalu Al-ahli, gdzie doszło do eksplozji. Według strony palestyńskiej, miało w niej zginąć 471 osób. Siły Obronne Izraela twierdzą, że ta liczba jest "przesadzona" – choć nie podały swoich szacunków. Na tym nie kończą się różnice w tym, jak obie strony przedstawiają incydent. Według kontrolowanych przez Hamas władz Gazy, szpital został zbombardowany przez SOI. Strona izraelska twierdzi, że spadła na niego rakieta wystrzelona z terytorium Gazy w stronę Izraela przez grupę Islamski Dżihad. Niezależni eksperci analizujący nagrania i dostępne dane nie są w stanie dojść do jednoznacznych wniosków kto ma rację, choć bardziej prawdopodobna wydaje się wersja izraelska.
Czytaj też: Atak na Gazę uruchomił lawinę [OPINIA]
Dla dużej części światowej opinii publicznej – zwłaszcza muzułmańskiej – Izrael nie jest jednak wiarygodnym źródłem informacji. Zwłaszcza w sytuacji, gdy prowadzi wojnę w Gazie w sposób wątpliwy z humanitarnego punktu widzenia, a ministrowie Netanjahu wypowiadają się o Palestyńczykach językiem, którego trudno nie uznać za ekstremistyczny.
Także w amerykańskiej społeczności kształtującej, analizującej i komentującej politykę zagraniczną w ostatnich dwóch tygodniach coraz częściej pojawiały się głosy przestrzegające amerykańskiego prezydenta przed bezwarunkowym poparciem dla rządu Netanjahu i wzywające go, by powstrzymał inwazję na Gazę – także dla dobra Tel Awiwu.
Na łamach "Foreign Affairs" Richard Haas – doświadczony dyplomata, szef wewnętrznego think tanku w Departamencie Stanu w czasach Busha juniora – przestrzegał, że "Stany Zjednoczone mają swoje długoterminowe interesy na Bliskim Wschodzie i poza nim, które mogą zostaną podkopane przez izraelską inwazję na Gazę i okupację tego obszaru". Komentator konkurencyjnego "Foreign Policy" Howard W. French ostrzega, że w zasadzie bezwarunkowe wsparcie dla Izraela w konflikcie z Hamasem może okazać się równie dużym obciążeniem dla Bidena jakim wsparcie dla Putina okazało się dla Xi Jinpinga.
Polityka Bidena do pewnego stopnia uwzględnia podobne zastrzeżenia. W czwartkowym przemówieniu prezydent wezwał rząd Izraela by nie "dał się zaślepić wściekłości". W środę w Izraelu prezydent wynegocjował odblokowanie pomocy humanitarnej dla Gazy, wziął też udział w posiedzeniu gabinetu wojennego. Izraelska prasa interpretowała to jako brak zaufania do Netanjahu, prezydent miał w ten sposób deklarować: "wspieram, ale sprawdzam, czy nie posuwacie się za daleko". W ostatnich dniach praktycznie co dzień w Izraelu gościł bliski Bidenowi polityk: jego sekretarze stanu i obrony Anthony Blinken i Lloyd Austin III oraz brytyjski premier Rishi Sunak. "The New York Times" spekuluje, że w imieniu amerykańskiego prezydenta mieli oni mitygować działania rządu Netanjahu.
Zdaniem krytyków izraelskiej polityki prezydenta to jednak zbyt mało. Niezadowoleni mają być doświadczeni pracownicy departamentu stanu. W środę rezygnację złożył Josh Paul, przez długie lata koordynujący amerykańską pomoc dla Izraela. Jak tłumaczył przyczyny swojej rezygnacji: "Nie kwestionuję tego, że Izrael ma prawo do obrony. Kwestionuję to, ile palestyńskich dzieci ma przy okazji zginąć".
Jaka jest strategia?
Druga różnica z zaangażowaniem USA na rzecz Ukrainy dotyczy nie poziomu wizerunkowego, ale strategicznego. W przypadku Ukrainy wiemy o co toczy się walka: powrót Ukrainy do międzynarodowo uznanych granic, tak duże osłabienie Rosji, by nie była na jakiś czas zdolna do zagrożenia bezpieczeństwu naszego regionu, wreszcie integracja Ukrainy z wojskowymi i gospodarczymi strukturami Zachodu.
O co toczy się walka w Gazie? Załóżmy, że powiedzie się militarny scenariusz. Izrael zajmie Gazę, wyprze z niej Hamas i zniszczy jego wojenną infrastrukturę. Obecność amerykańskiej marynarki wojennej u wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego zapobiegnie wojnie na dwa fronty, do konfliktu nie przystąpi Iran ani żaden inny państwowy aktor, konflikt nie rozleje się na region. Ten scenariusz - i tak bardzo optymistyczny - nie przybliża nas do rozwiązania gwarantującemu długoterminowy pokój.
Czytaj też: Czego właściwie chce Hamas? [OPINIA]
Długotrwała okupacja Gazy będzie potężnym kosztem dla Izraela – moralnym, politycznym, wojskowym, finansowym – który nie przybliży Tel Awiwu do jego kluczowych w regionie celów – przede wszystkim normalizacji relacji z arabskim otoczeniem. Izrael nie ma dobrej odpowiedzi co dalej, po wygranej militarnej części konfliktu.
Atak z 7 października pokazał jakie ryzyka niesie strategia przyjęta przez Netanjahu – oparta na założeniu, że trzeba porozumieć się z arabskimi sąsiadami, maksymalnie odizolować Palestyńczyków od wsparcia z ich strony, a następnie zmusić ich do przyjęcia rozwiązań narzuconych przez Izrael – najlepiej nie obejmujących powstanie niezawisłej palestyńskiej państwowości. Wspierając Izrael przeciw Hamasowi, nierozsądne byłoby danie przyzwolenia na powrót do tej polityki.
Co mogłoby dla niej być alternatywą? Strategia, która pozwoliłaby na konsolidację Palestyńczyków wokół umiarkowanego przywództwa, z którym można by zawrzeć trwały pokój. Bo za trwały pokój Izraelowi opłacałoby się nawet zapłacić cenę w postaci wycofania się z terenów okupowanych po 1967 roku. Problem w tym, że być może dziś znajdujemy się już w punkcie, gdy po żadnej ze stron konfliktu nie ma partnerów zainteresowanych taką polityką.
Rosja "wywraca stolik"
Całą tę sytuację próbuje wykorzystać Rosja. Moskwa, podobnie jak Pekin, odmówiła potępienia ataku Hamasu jako aktu terroru. Wzywa do zawieszenia broni, potępia Izrael za odcięcie cywilom w Gazie dostaw wody i prądu.
Jak w swojej analizie pisze francuski dziennik "Le Monde", Rosja w wojnie w Gazie widzi okazję do tego, by "wywrócić stolik" i skierować wobec "kolektywnego Zachodu" oskarżenia, jakim poddawano Moskwę w związku z inwazją na Ukrainę.
Od lutego 2022 roku Rosja była niemal powszechnie krytykowana w zachodnich mediach jako agresor, państwo łamiące prawo międzynarodowe i prawo wojny, sprawca zbrodni wojennych wymierzonych w ludność cywilną. Teraz rosyjskie sieci komunikacji maksymalnie będą nagłaśniać kolejne podobne przypadki ze strony Izraela i pytać "czemu nikt tego nie potępia?". "Czemu Rosja nie mogła tak robić, a Izrael może?".
Czytaj też: Ostatnia walka Netanjahu [OPINIA]
W czwartek Biden podkreślał, że to amerykańskie przywództwo jest tym, co "trzyma świat razem". Gdy dzień wcześniej amerykański prezydent przebywał na Bliskim Wschodzie, Władimir Putin odwiedził przewodniczącego Xi w Chinach. Choć wizyta nie skończyła się tak, jak życzyliby sobie tego Rosjanie – nie podpisano umów gospodarczych, na którym Moskwie bardzo zależało – to była ona symboliczną demonstracją, że obok świata opartego na regułach, utrzymywanego dzięki amerykańskiemu przywództwu, istnieją mocarstwa pragnące jego głębokiej rewizji.
Taka rewizja w interesie putinowskiej Rosji oznaczałaby tragedię dla naszego regionu. Dlatego także w naszym interesie leży to, by Biden znalazł dobre odpowiedzi na wyzwania Bliskiego Wschodu, tak by nowa wojna, nie podkopała pozycji Stanów wobec innych mocarstw. Jak i to, by obecnego prezydenta nie zastąpił ktoś z trumpowskiego skrzydła Republikanów, przekonanego, że globalne przywództwo nie jest zadaniem USA, a z Rosją trzeba się porozumieć, by odwrócić jej sojusz z Chinami – jeśli to konieczne, kosztem Europy Środkowej i Wschodniej.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski