PublicystykaWiesław Łuka: czułem gulę w gardle, ale musiałem zachować zimną krew

Wiesław Łuka: czułem gulę w gardle, ale musiałem zachować zimną krew

- W czasie wizji lokalnej stałem bardzo blisko matki pomordowanych, pani Kalitowej, która na widok manekinów symulujących jej dzieci dostała spazmów. Widząc ból matki, która straciła dzieci, mogłem pomyśleć : „pier…ę, wracam do domu, nie bawię się dłużej w te klocki”. Czułem gulę w gardle, wewnętrznie łkałem. Ale musiałem zachować zimną krew – mówi Wiesław Łuka, autor wybitnego reportażu „Nie oświadczam się”, w drugiej części rozmowy dla Wirtualnej Polski. Reporter opowiada o tym, co wydarzyło się już po tragedii połanieckiej (wizja lokalna, powrót na miejsce zbrodni po latach) oraz o specyfice pracy reportera kryminalnego w czasach PRL-u (problemy z cenzurą, współpraca z organami ścigania, pozycja zawodowa dziennikarzy).

Wiesław Łuka: czułem gulę w gardle, ale musiałem zachować zimną krew
Źródło zdjęć: © Wizja lokalna, 1979 rok | Michał Sielewicz
Grzegorz Wysocki

16.09.2015 | aktual.: 25.07.2016 15:09

- W czasie wizji lokalnej stałem bardzo blisko matki pomordowanych, pani Kalitowej, która na widok manekinów symulujących jej dzieci dostała spazmów. Widząc ból matki, która straciła dzieci, mogłem pomyśleć : „pier…ę, wracam do domu, nie bawię się dłużej w te klocki”. Czułem gulę w gardle, wewnętrznie łkałem. Ale musiałem zachować zimną krew – mówi Wiesław Łuka, autor wybitnego reportażu „Nie oświadczam się”, w drugiej części rozmowy dla Wirtualnej Polski. Dziennikarz opowiada o tym, co wydarzyło się już po tragedii połanieckiej (wizja lokalna, powrót na miejsce zbrodni po 35 latach) i wspomina, jak wyglądała praca reportera kryminalnego w czasach PRL-u. Czy reporter piszący o zbrodniach musiał współpracować z milicją i ówczesnymi sądami ("Śmieszy mnie, że muszę się tłumaczyć z takich rzeczy")? Czy miał duże problemy z cenzurą?

WP: Grzegorz Wysocki: Pamięta pan jeszcze, w jakich okolicznościach dowiedział się pan o zbrodni połanieckiej?

Wiesław Łuka:Od 1974 roku pracowałem jako reporter w tygodniku „Prawo i Życie”, dzięki czemu zjeździłem Polskę wzdłuż, wszerz i po przekątnych. Byłem akurat gdzieś w dawnym województwie tarnobrzeskim jako reporter przy innej sprawie, zresztą także morderstwa. O tragedii połanieckiej dowiedziałem się od milicji.

WP: Od milicji?

Proszę się nie dziwić. „Prawo i Życie” cieszyło się dużym uznaniem w wymiarze sprawiedliwości i organach ścigania, do tego sam miałem już nazwisko, byłem po wydaniu paru książek w Iskrach. Usłyszałem w komendzie wojewódzkiej: „Redaktorze, mamy dla pana sprawę”. Opowiedzieli mi kilka faktów dotyczących zbrodni w wigilijną noc. Gdy jechało się w teren z powodu jednej sprawy, do normalnej praktyki reporterskiej należało pytać o wszystko inne. Dokumentując jedną sprawę, przy okazji bardzo często zdobywałem nowe tematy.

WP: Przypomnijmy, że do zbrodni doszło w wigilijną noc 1976 roku. Sąsiedzi zamordowali troje sąsiadów (kobietę w piątym miesiącu ciąży, jej męża i jej 12-letniego brata) na oczach ponad 30 świadków [więcej o zbrodni połanieckiej przeczytasz w pierwszej części rozmowy - przyp. GW]. Kiedy zaczął pan jeździć do Zrębina i okolicznych wiosek?

Jeśli dobrze pamiętam, zacząłem dokumentować temat na kilka miesięcy przed rozpoczęciem procesu sądowego. A ten zaczął się bodaj jesienią 1978 roku.

WP: Wracał pan na miejsce kilkanaście razy.

Możliwe, że nawet dwadzieścia. Na początku procesu siedziałem z Hanią Krall na sali sądowej przez jakieś trzy tygodnie, dzień w dzień. Na rozprawie w wojewódzkim sądzie w Tarnobrzegu z siedzibą w Sandomierzu. Pierwszy tekst napisałem w 1978 roku, na podstawie informacji milicji. Jeszcze wtedy z nikim nie rozmawiałem. Napisałem, że na razie ustalono to i to, że śledztwo jest w toku. Byłem „odkrywcą” tego tematu.

WP: Reporterzy nie musieli wtedy chyba narzekać na swoją pracę tak często jak dzisiaj?

To prawda, mieliśmy luksusową sytuację. Byłem już wtedy czytanym i nagradzanym autorem, więc kierownictwo redakcji o mnie dbało, dostawałem wielodniowe delegacje itd. Mieszkałem w sandomierskim hotelu PTTK, a w samym Połańcu w hotelu robotniczym powstającej wtedy elektrowni połanieckiej.

WP: Jak wyglądała w tamtych czasach współpraca z organami ścigania - z milicją, ze śledczymi? Wchodziliście sobie w drogę czy musieliście ze sobą współpracować? Był pan przecież kimś w rodzaju dziennikarza śledczego, a więc „prywatnego detektywa” wysłanego przez redakcję.

Młody redaktorze, nie zna pan tamtych realiów…

WP: I właśnie dlatego przyszedłem do pana, by je poznać.

Jak to wtedy wyglądało? Dziś dziennikarstwo śledcze rozkwita, wtedy właściwie nikt z nas o nim nie myślał. Jego namiastką były wtedy reportaże interwencyjne.

WP: Pytam o tę współpracę, bo dziennikarz, który, jak pan, zajmuje się sprawą kryminalną, siłą rzeczy zachowuje się trochę jak śledczy. Chodzi pan po domach, puka do drzwi, węszy, wypytuje. Zupełnie jak detektyw. I pańscy rozmówcy zapewne też tak pana odbierali.

Pewnie, ale ja się nie zajmowałem ustalaniem faktów. Nie pytałem o to, co się wydarzyło, jak przebiegało zabójstwa trojga ludzi, lecz raczej, jak mogło do tego dojść i co sprawcy, świadkowie oraz sąsiedzi, o tym sądzą. Dokumentowałem i opisywałem mentalność ludzi. Nie miałem podczas wielu pobytów w tych wsiach żadnych ograniczeń, żadnych zakazów – to mi wolno, o to nie wolno pytać.

Jednak musiałem trzymać się faktów, wykrytych i potwierdzonych w toku śledztwa, opisanych w akcie oskarżenia. To milicja i prokuratura odkryły prawdę materialną zbrodni. Nie chciałem współpracować z komunistycznymi organami ścigania i wymiarem sprawiedliwości, pomagać reżimowej władzy. Byłem dziennikarzem, a nie tajnym współpracownikiem. A prywatnie byłem antykomunistą, choć nie obnosiłem się ze sztandarem „anty”.

WP: Był pan antykomunistą?

Skąd to zdziwienie u młodego kolegi po fachu? Tak, byłem antykomunistą, choć nie pracowałem „w podziemiu”.

WP: Ci, którzy dzisiaj określają się tym mianem, uznaliby raczej, że pan, jako dziennikarz i reporter komunistycznych mediów i jako osoba, która współpracowała przy reporterskich śledztwach z organami ścigania, nie ma prawa nazywać się antykomunistą. Jak pan by na to odpowiedział?

Śmieszy mnie, że muszę się tłumaczyć z takich rzeczy. Uważa młody kolega, że dziesiątki tysięcy dziennikarzy tamtej epoki nie mają prawa czuć się przeciwnikami komunizmu?

WP: Nie uważam tak, ale wie pan doskonale, że nie brakuje osób, którzy tak – lub dużo ostrzej – o tym dzisiaj myślą.

Przecież stosunkowo niewielki procent naszego środowiska entuzjazmował się tym ustrojem! Nie byłem niczyim współpracownikiem, ani przy śledztwach, ani w innych sytuacjach. Pracowałem wyłącznie w redakcji. Oczywiście, że często korzystałem ze źródeł informacji, jakimi były organy ścigania i wymiaru sprawiedliwości. Każdy profesjonalny dziennikarz , a szczególnie reportażysta, starał się mieć jak najwięcej cennych źródeł informacji.

Nawet gdybym coś samodzielnie odkrył w tej sprawie, zostawiłbym to dla siebie, a nie leciał z donosem do służb. Inna rzecz, że władza, po lekturze wielu moich tekstów, zajmowała się naprawą jakichś obszarów życia. To było normalne, ale nie miało nic wspólnego z donosami!

WP: Gdyby mógł pan pomóc w rozwiązaniu tajemnicy zbrodni, chyba by pan tego nie ukrył z powodu swoich poglądów?

Nie, ale ja niczego nie odkryłem, bo to nie było zakryte. Jeżeli w reportażu przywoływałem jakieś fakty z przeszłości mieszkańców wioski, to przywoływałem je dla czytelników reportażu, a nie dla służb specjalnych! Przykładowo, piszę w książce o przynależności dziadka przyszłych ofiar do PPR i jego różnych zachowaniach – ale wszyscy we wsi o tym wiedzieli.

WP: Ale miał pan jako reporter obowiązek dzielenia się tego rodzaju informacjami również z władzami?

A kolega swoje… Kolego, trzeba zdobywać wiedzę o najnowszej historii Polski, więcej czytać…

WP: Może mi pan wierzyć na słowo, że coś tam czytam.

Powtarzam, ja z nikim, poza czytelnikami moich reportaży, nie dzieliłem się faktami i żadnych pism w tej sprawie do nikogo nie pisałem, bo nie było nawet takiej potrzeby. Czy redaktor sugeruje, że pisałem notatki donosicielskie do organów? Wolne żarty.

WP: Proszę się nie denerwować. Nie wspomniałem ani słowem o żadnych donosach.

Rozumiem, ale czytelnik wywiadu zacznie się domyślać, że mam coś brzydkiego na sumieniu, bo się tłumaczę. Zatem radzę koledze udać się do IPN i sprawdzić moją teczkę, jeśli taka się tam znajduje.

WP: Pytam o to, jak wyglądała wtedy praca reportera, szczególnie takiego, który pisał o zbrodniach, bo to interesujące dla dzisiejszego odbiorcy, który nie ma pojęcia o tamtych czasach. Ciekawi mnie na przykład, czy za każdym razem musiał pan dostawać jakąś zgodę władz, by tam jechać, kolejny raz rozmawiać ze świadkami oraz rodzinami ofiar i sprawców?

O czym pan znowu mówi? Jaką pan chce przekazać swoim rówieśnikom wiedzę o tamtych czasach?

WP: Pytam o specyfikę pracy reportera w tamtych latach.

Z tego, co wiem, to w Rosji Sowieckiej na każdy dziennikarski ruch trzeba było dostać pozwolenie władz. U nas nie! Ważne, że miałem carte blanche prezesa sądu do korzystania z protokołów rozprawy.

W kolejnych miesiącach procesu już nie siedziałem cały czas w sali sandomierskiego sądu. Przyjeżdżałem do pięknego Sandomierza, przeglądałem protokoły, które dla mnie były inspiracją do następnego wyjazdu w okolice Połańca. Chodziłem po wsiach i gadałem, ile chciałem. Często korzystałem z podwózki milicjantów z Połańca, do trzech wsi, Zrębina, Beszowej i do Wolicy (stamtąd pochodzili świadkowie zbrodni). Pewnego razu utknęliśmy nawet w zaspach śnieżnych.

WP: W ubiegłym roku, 35 lat od zbrodni, wrócił pan do Zrębina. Na miejscu spotkał się pan m.in. z jednym ze sprawców zbrodni, zięciem Wojdy, który powiedział panu: "Jak słyszę nazwisko Łuka, to już mam dosyć, bo wiem, że przyszedł jako hiena". Jeździł pan, wypytywał, wyszarpywał od ludzi „mięso” potrzebne do książki. Co by pan odpowiedział, gdyby ktoś powiedział panu za sprawcą: „no, rzeczywiście, trochę hiena, coś w tym jest”?

Kurpiński nazwał mnie hieną i szatanem. Nie ripostowałem, bo nie jestem taki bystry i wygadany, więc w ogóle przemilczałem te epitety. Mogłem odwarknąć, że hiena przyjechała popatrzeć na bestię w ludzkiej skórze, ale Kurpiński przerwałby ze mną natychmiast rozmowę i poszczuł psem.

WP: To jak się pan poczuł, gdy usłyszał, że jest „hieną”?

Hieny szarpią chyba wyłącznie padlinę, ja natomiast rozmawiałem z żywymi ludźmi. Zawsze zakładam, że każdy rozmówca-zbrodniarz ma w sobie też ludzkie cechy, a każdy rozmówca-anioł ma cechy diabelskie. I to właśnie jest fascynujące w naszym zawodzie.

Hiena to też stworzenie boskie i musi się sporo napracować, by zdobyć pożywienie. Bardzo lubiłem reportersko się napracować i ponosić koszty widzenia swego nazwiska pod gazetowym tekstem lub na okładce książki. Jednak nic nie przychodzi ot, tak. Widzę, że zaczynamy tutaj mówić o etyce dziennikarskiej i o zasadach dobrej reporterki.

WP: Czy pan tych zasad drobiazgowo przestrzegał? Nigdy pan ich nie łamał? Nie przekraczał pan granic?

Mam się przechwalać, że nigdy? Wie pan, jak słodko jest mieć swoje tajemnice zawodowe? Zdaje mi się, że poza rodziną sprawców tamtej zbrodni, nikt więcej mnie nie przeklina. Dochodzenie do prawdy jest tyleż fascynującym, co żmudnym zajęciem. Gdy ponad rok temu zjawiłem się po latach w Zrębinie, który zmienił się nie do poznania, wypiękniał, nie mogłem znaleźć domu Kurpińskiego.

Najpierw dotarłem do kamieniczki jego rodzonej siostry. Ona mnie „poinformowała”: „brata nie ma w domu, bo poszedł z pielgrzymką do najświętszej Panny Marii Zebrzydowskiej”. Natychmiast w oczach siostry zobaczyłem łgarstwo, więc sam odnalazłem nowy, równie piękny, dom, przed którym usłyszałem od jego gospodarza, że jestem hieną.

WP: Wychodzi na to, że pisanie reportaży kryminalnych to czarna robota.

Nieprawda. Powiedziałbym, że raczej niezwykle kolorowa.

WP: Czarna w tym sensie, że to babranie się w syfie i nieczystościach. Trudno z tego wyjść czystym i niewinnym.

Poznawanie ludzi i ludzkich spraw jest trochę babraniem się. Koledzy, przyjaciele, czytelnicy nie raz pytali mnie: „Jak ty to w ogóle możesz wytrzymać?”...

WP: No właśnie, jak? Był pan obojętny wobec tego, co się wydarzyło?

Obojętny? W żadnym razie. Obojętność zamyka drogę do poznania. Zawsze kochałem, i nadal kocham, poznawanie tego, co cnotliwe i szlachetne, ale także tego, co grzeszne i co sprawia wiele kłopotu. Ponieważ nie mdlałem podczas wyjazdów dokumentacyjnych, to widocznie miałem dość grubą skórę.

WP: A co z uczuciami? Robił pan to wszystko na zimno? Bez empatii?

Przeciwnie – na gorąco, z entuzjazmem, z zachłannością, ale także – paradoksalnie – z dystansem. Inaczej się nie da. Bez opamiętania pracują grafomani. Ale do jednego muszę się panu przyznać. Bardzo przeżyłem sądową, długą wizję lokalną w wietrzne, zimne, listopadowe popołudnie. Bardzo przeżyłem tamten wieczór na polu pomiędzy Połańcem a Zrębinem.

WP: Sama wizja lokalna była tak przerażająca?

Nie chodzi nawet o samą wizję. W czasie jej trwania stałem bardzo blisko matki pomordowanych, pani Kalitowej, która na widok manekinów symulujących jej dzieci dostała spazmów. Uklękła przy manekinie córki Krystyny i zaczęła się bardzo głośno modlić.

Widząc ból matki, która straciła dzieci, mogłem pomyśleć brutalnie, po chamsku: pier…, wracam do domu, nie bawię się dłużej w te klocki. Czułem gulę w gardle. Ale musiałem zachować zimną krew.

WP: Nie wolno się rozczulać? Nigdy nie powinno się płakać z ofiarami?

Wewnętrznie łkałem, ale prawdziwymi łzami płaczę tylko nad nieszczęściem małych dzieci oraz zwierząt, psów i kotów, czyli istot najbardziej bezbronnych, najmniej świadomych, a doświadczonych przez okrucieństwo dorosłych. Strzelałbym do krzywdzicieli zwierząt oraz dzieci.

WP: Czyli nad zamordowanym 12-latkiem już pan nie płakał? Zamordowany Miecio nie był bezbronną ofiarą?

Ma pan rację, przyłapał mnie pan teraz. On oczywiście był bezbronny. Ci zamordowani dorośli także weszli zaledwie w dojrzałość, spodziewali się dziecka, okazali swoją bezbronność. Ale powtarzam – jako dziennikarz musiałem zachować zimną krew.

WP: Reporter musi być jak pracownik prosektorium?

Dobrze pan kombinuje. Akceptuję to porównanie.

WP: Rozumiem, że nie płacze pan ze swoimi rozmówcami i że nie powinien się pan rozklejać. Ale czy można być bezstronnym w takich sprawach? Czy można nie zajmować własnego stanowiska w przypadku takich zbrodni?

Ale ja miałem własne stanowisko, tylko nie jako sędzia, lecz reportażysta.

WP: Rozmawia pan z rodziną ofiar, wspiera ich. Za chwilę idzie pan do domów rodzin sprawców i przed nimi gra rolę przeciwną – „trzeba rozwiązać tę sprawę, dojść do prawdy, kto naprawdę zabił” itd.

Podchodziłem do nich nie jako śledczy, nie jako sędzia, ale dziennikarz ciekawy ich przeżyć, poglądów, opinii, ocen. Również jako w pewnym stopniu współczujący, bo oni również cierpieli. Rozmowy z nimi były dla mnie lekcją tajemnic ludzkich dusz. Szkoda, że szli w zaparte. Ale i to mi dawało sporo do myślenia. A nuż okaże się, że cztery żony i siostry głównego sprawcy się odkryją?

Jednak nic takiego się nie stało. Najbardziej rozpaczliwie broniła swego męża Karasiowa. Żebym uwierzył, że jej mąż nie ruszał się z domu po wieczerzy wigilijnej, „zdradziła” mi nawet, że przed snem odbyli w łóżku małżeńskie harce. Zapomniała, że kłamie jak najęta, ponieważ tylko jej mąż, kierowca w PKS-ie, mógł spowodować, że jego „służbowy” autobus znalazł się pod kościołem.

WP: Ale nie powiedział jej pan tego.

Nie miałem odwagi „pastwić się” nad nią, więc nie wytknąłem jej kłamstwa. W rozmowach ze wszystkimi „Wojdowymi kobietami” musiałem przecież tworzyć atmosferę życzliwości, by się przede mną otworzyły. By w ogóle chciały ze mną rozmawiać. Więc tak, nie obyło się bez pewnych werbalnych forteli.

WP: I może dlatego po 35 latach od zbrodni usłyszał pan, że jest „hieną”?

Usłyszałem także, że jeździłem po wsiach i namawiałem świadków do „fałszywych zeznań”. Jeden z oskarżonych zarzucał mi to już przed laty, w czasie procesu drugiej instancji. Mogłem mu wytoczyć proces o zniesławienie, namawiano mnie do tego w redakcji „Prawa i Życia”, ale nie chciałem zaburzać swego systemu nerwowego. Nie jestem pieniaczem.

WP: Wspomnieliśmy już o tym, że rok temu, 35 lat od zbrodni, wrócił pan do Połańca i Zrębina. Bał się pan tego powrotu?

Nie, wracałem tam z dużym zaciekawieniem. Chciałem spotkać panią Kalitową, matkę zamordowanych. Przez te lata rozmawiałem z nią czasami przez telefon, ale to nie to samo, co spotkanie na żywo. Wiedziałem też, że spotkam jednego ze sprawców oraz wdowę po współsprawcy, która była kucharką na weselu późniejszych ofiar.

WP: Nic się nie zmieniło? W dalszym ciągu zaprzeczali?

„Nasze chłopy niewinne” - rozpłakała się przede mną wdowa, histeryzowała. Zięć głównego sprawcy, Kurpiński, ten, który nazwał mnie hieną i szatanem, przestrzegał mnie, że będę umierał z ciężarem w sercu i z niespokojnym sumieniem, ponieważ przyczyniłem się do skazania niewinnych ludzi.

WP: Minęło tyle lat, wyroki śmierci zostały wykonane, a kary więzienia odbyte. Jakim cudem rodziny sprawców i jeden z żyjących współsprawców w dalszym ciągu zaprzeczają? Tak daleko posunięty mechanizm zaprzeczenia czy wyparcia wydaje mi się niepojęty. Czytelnik pańskiej książki zaczyna w tym momencie myśleć: „A może oni naprawdę tego nie zrobili?”.

Gdyby to nie „Wojdowe chłopy” byli sprawcami, to w małej, wiejskiej społeczności dawno ujawnieni by byli inni sprawcy. Jeśli wciąż mi pan nie wierzy, warto jeszcze dzisiaj udać się do dociekliwych sędziów i zapytać, czy ich starsi koledzy z tamtych dwóch instancji wymiaru sprawiedliwości mogli się mylić i skazać niewinnych ludzi?

WP: W czasie lektury książki zastanawiałem się również nad tym, czy pan trochę nie wyśmiewa wsi i jej mieszkańców, prostych i niewykształconych ludzi, którzy tam żyli…

Nie wyśmiewam, wyłącznie opisuję!

WP: Czy to nie jest krzywdzące? Bo można odnieść wrażenie, że tam mieszkali tylko sami głupi i zacofani ludzie. Nie było tam mądrych wieśniaków?

Ale o co pan mnie pyta już kolejny raz? Nie szukałem głupich i mądrych. Rozmawiałem i opisałem ludzi związanych ze zbrodnią. Niezwiązanych też zauważyłem i opisałem, jeśli mi pasowali do kompozycji całości.

WP: A jakie miało znaczenie to, że ta zbrodnia, i późniejsza zmowa milczenia, wydarzyły się na wsi w PRL-u? Czy uważa pan, że dzisiaj, w 2015 roku, w wolnej Polsce, w jakiejś małej wiosce to wszystko również mogłoby się wydarzyć?

A mało zbrodni dokonuje się dzisiaj na wsi, w mieście, w Polsce i na świecie? Mało dokonywało się przed wiekami, gdy powstawały pierwsze teksty Biblii? Już w Księdze Rodzaju czytamy o zbrodni, jakiej dokonał brat na bracie, Kain na Ablu, więc, zgodzi się pan ze mną, już wtedy ludzie musieli być świadkami niezłych wyczynów swoich bliźnich. Więc skoro od samego początku, od stworzenia świata, mamy do czynienia z prawdziwą krwawą jatką, z krwawą rzeźnią, to nie ma się co dziwić, że tysiące lat później w niewielkiej wiosce, gdzieś na krańcach Polski, dochodzi do tego, że sąsiedzi z zimną krwią wymordowali sąsiadów, prawda?

WP: Tak, tylko bardziej niż o samą zbrodnię, chodzi mi o to, co nastąpiło po niej. Czy nie byłoby dzisiaj tak, że kilka, kilkanaście osób, z tych trzydziestu świadków zbrodni, miałoby to wszystko nagrane na komórce, na smartfonie, a któryś z nich wrzuciłby to nawet na YouTube’a?

Rzeczywiście, szkoda, że wtedy nie było gadżetów i technik elektronicznych, które pan wymienia.

WP: Wydaje mi się też, że dzisiaj nie mógłby już pan napisać takiej książki, jak „Nie oświadczam się”.

Dlaczego nie?

WP: Bo „tragedia połaniecka” szybko zostałaby podchwycona i przemielona przez tabloidy i portale internetowe. Maksymalnie w ciągu dwóch-trzech tygodni temat zostałaby medialnie wyczerpany, bo wykorzystany na wszystkie możliwe strony.

Może tak, może nie. Na pewno dziś trudniej byłoby reportażyście jeździć, bo redakcje żałowałyby na to pieniędzy. Sam jeździłem do Połańca i w jego okolice przez półtora roku i finanse na to się znajdowały. Ale szybkie, informacyjne opisanie jakiejś zbrodni ciągle jest i zawsze będzie łakomym kąskiem dla mediów.

WP: Uważam jednak, że „Nie oświadczam się” ma wciąż tak wielką siłę rażenia również dlatego, że powstało jeszcze w czasach przedinternetowych i przedtabloidowych. Dzisiaj taki temat, jak zbrodnia połaniecka, byłby wszędzie. Jak zbrodnia Katarzyny W.

To prawda, choć, mimo wszystko, nie widzę kryzysu reportażu jako gatunku dziennikarskiego.

WP: Nie wierzę w to, że – gdyby do zbrodni połanieckiej doszło dzisiaj – pańskie reportaże mogły się ukazywać, dajmy na to, co miesiąc w prasie i to w takiej formie, w jakiej je znamy. Myślę tutaj np. o liczbie bohaterów i wszelkich detali, które pan opisuje, o nielinearnej, skomplikowanej narracji, o wiernie oddawanym języku mieszkańców wsi.

Możliwe, że ma pan rację.

WP: Gdyby mógł pan wybrać – wolałby pan zaczynać karierę reporterską jako młody człowiek już po 1989 roku czy dobrze jest, jak jest?

Tamte czasy były dobre dla reporterów, bo były pieniądze na nasze wojaże i byli czytelnicy, którzy czekali na nasze utwory. Gdyby to był zły czas dla reportażu, nie powstałaby „polska szkoła reportażu”, która zadziwiała również Europę Zachodnią. Kapuściński, Krall, Kąkolewski i inni autorzy zostawali laureatami wielu zagranicznych, prestiżowych nagród za wybitne książki reporterskie.

Dzisiaj również wybitni koledzy i koleżanki średniego pokolenia – m.in. Mariusz Szczygieł, Wojciech Tochman, Edyta Gietka, Wojciech Jagielski oraz kilka reportażystek radiowych i telewizyjnych takich jak Lidia Duda, Hanna Bogoryja-Zakrzewska, Irena Piłatowska - zadziwiają odbiorców i otrzymują prestiżowe europejskie nagrody.

WP: Jeszcze jedna rzecz nie daje mi spokoju. Czy cenzura usunęła panu jakieś fragmenty książki „Nie oświadczam się? Czego pan nie napisał, bo nie mógł? Co musiał pan przemilczeć?

Jedną rzecz mi usunęła cenzura. Chodzi o opis związany z wizją lokalną, której, razem ze mną, przyglądało się kilka tysięcy ludzi. Na zrębińskim polu zacinał wtedy wschodni wiatr ze śniegiem, więc napisałem: „wieje zimny wiatr od wschodu”. To zostało usunięte, bo kojarzyło się z „bratnim” Związkiem Radzieckim. Nie można było wtedy bezpośrednio i jawnie podważać zasad ustrojowych krajów komunistycznych, ale coraz większa była swoboda pisania o konkretnych błędach władzy, zwłaszcza na niższych szczeblach.

WP: I tylko to usunęła panu cenzura? Musiał się pan w takim razie ostro autocenzurować, bo przecież miał pan świadomość, co cenzura najpewniej i tak panu usunie.

W zbrodni połanieckiej trudno było doszukiwać się wątków politycznych. Dlatego nie przypominam sobie nawet „uczucia autocenzury” w tym przypadku. Gdybym tę książkę pisał dzisiaj, na pewno w celach dokumentacyjnych odwiedzałbym władze samorządowe, a nawet ministerialne.

Pukałbym również mocno do drzwi proboszcza, do biskupa, do innych dostojników z Jasnej Góry.

WP: A do dostojników w jakim celu?

Pytałbym ich o ocenę takich wizyt, jak tej Wojdowej przed cudownym obrazem w celu święcenia medalików, które następnie przyjęli zbrodniarze, ich rodziny i ukrywający zbiorowe morderstwo Lud Boży [czytaj więcej o ślubach milczenia ws. zbrodni połanieckiej - przyp. GW]. Ale jestem prawie pewien, że nie otrzymałbym jasnej i szczerej odpowiedzi.

WP: Czy „Nie oświadczam się” to pana najlepsza książka? Nie pytam nawet o sławę tej książki, o to, że została wznowiona, że uznaje się ją za kultową i że Małgorzata Szejnert nazywa ją „reportażem totalnym”. Chodzi mi o pana osobiste odczucie.

Nie wiem, czy najlepsza. Musiałby pan przeczytać inne moje książki i samemu ocenić. Natomiast bez wątpienia jest to najważniejsza książka w mojej karierze.

WP: Ostatnią książkę reporterską wydał pan w 1992 roku. Wznowienie „Nie oświadczam się” ukazało się dopiero w zeszłym roku. Czuje się pan reporterem zapomnianym?

Można to tak określić.

WP: Nie ma pan do nikogo żalu?

Mam. Ale przede wszystkim chyba do samego siebie, że nie napisałem żadnej nowej książki.

WP: A zgodziłby się pan dzisiaj na wznowienie dosłownie każdej ze swoich książek? Nie wstydzi się pan żadnej z nich?

Niech pan poszuka. Jeśli w którejś z nich znajdzie pan „czerwonego Łukę”, to w nagrodę pójdziemy na wino.

WP: Jedną po drugiej mogę lustrować i nic nie znajdę?

Może pan zdanie po zdaniu brać pod mikroskop lub badać całość przy pomocy rezonansu magnetycznego.

WP: No to jesteśmy umówieni.

Ma pan jakiś notes, żeby zapisać mój adres?

Rozmawiał: Grzegorz Wysocki, Wirtualna Polska.

*

- Sąsiedzi zamordowali troje sąsiadów: Krystynę w piątym miesiącu ciąży, jej męża Stanisława (byli małżeństwem dopiero od kilku miesięcy) i jej 12-letniego brata Miecia. Wszyscy się znali, bo urodzili się i wychowali w tym samym miejscu – mówi Wiesław Łuka w rozmowie z Wirtualną Polską. Co naprawdę wydarzyło się w wigilijną noc 1976 roku? Dlaczego do zbrodni doszło na oczach ponad 30 świadków, którzy w kolejnych miesiącach zgodnie milczeli, jakby nic się nie stało? Czy do tak brutalnego mordu doszło z powodu kradzieży weselnej kiełbasy? Jakim człowiekiem był Lech Wojda, główny sprawca?

*

Obraz
© (fot. Wiesław Łuka / Fot. Bartosz Wróblewski)
Obraz
© (fot. mat. prasowy)

Wiesław Łuka (ur. 1941) - reporter, scenarzysta i wykładowca na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, ukończył filologię polską na tej samej uczelni. Napisał dziesięć książek reporterskich, z których poza „Nie oświadczam się”, najbardziej znane są: „Biniu nie wzywa pomocy” (1979), „Szukanie własnego cienia” (1984), „Każdy przebiega dystans” (1986) i „Ślizgiem” (1986). W 2014 r. wyszedł jego zbiór wywiadów z dziennikarzami i twórcami mediów pt. „Fakt jest święty”. Debiutował w „Życiu Literackim”. W latach 1964–1970 pracował w Wytwórni Filmowej Czołówka, potem pracował w „Walce Młodych”, „Sztandarze Młodych” i „Prawie i Życiu”. Na podstawie „Nie oświadczam się” napisał scenariusz filmu fabularnego „Zmowa” (reż. Janusz Petelski).

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (75)