"Wierzą, że bimber to zdrowe i zbilansowane śniadanie"
Otwierając pierwszą z brzegu mapę jakiegoś kraju, można zobaczyć na niej mnóstwo miejsc oddzielonych od siebie pustymi przestrzeniami. Ludzie często zachęcają mnie do odwiedzania tych pustych kawałków na mapie, ale ja nie jestem ich fanem: kojarzą mi się z licznymi atakami przeróżnych insektów, w dodatku z dala od jakiegokolwiek przyzwoitego baru. Jak tylko mogę, unikam więc wycieczek na wieś, co nie znaczy, że nie zdarza mi się czasem zabłąkać w wielką zieleń poza granicami cywilizacji. - pisze Jamie Stokes w felietonie dla Wirtualnej Polski.
02.08.2010 | aktual.: 02.08.2010 12:01
Jednym z największych problemów dotyczących polskich wsi jest to, że aby do niech dotrzeć, trzeba użyć polskich dróg. Fakt ten czyni taką wycieczkę jedynie trochę mniej śmiercionośną niż gra w rosyjską ruletkę z pięcioma załadowanymi komorami pistoletu. Szanse przeżycia takowej wyprawy zwiększają się latem, gdy większość populacji przebywa nad morzem lub nad jeziorami i jest zajęta topieniem się.
Polska wieś nie różni się tak bardzo od każdej innej wsi: mamy tu mnóstwo drzew, mnóstwo mniejszych zielonych rzeczy, które wyglądają jak drzewa i jeszcze sporo tego zielonego czegoś, co jest lubiane przez pszczoły i nazywa się bratki czy jakoś tak. Ludzie na wsi są jak ludzie w mieście, trudno jedynie uzyskać od nich rekomendację jakiegoś dobrego pubu czy restauracji. Pomimo posiadania ogromnych przestrzeni zachęcających do wędrówek, ludzie na polskiej wsi prawie w ogóle nie wychodzą. Te wyjątkowo rzadkie okazje, gdy faktycznie opuszczają swoje domy, mają miejsce wtedy, gdy idą posiedzieć w domu sąsiada. Nie jest to może aż tak zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, że poza sąsiadem nie ma tu za bardzo gdzie pójść. Na polskiej wsi nie ma absolutnie nic do roboty, no chyba że jesteśmy fascynatami obserwowania procesu rośnięcia trawy albo wysypywania śmieci do lasu. Gdyby Bóg chciał, abyśmy mieszkali na wsi, dałby nam z pewnością znacznie większy próg wytrzymałości na nudę.
Polska wieś nie przypomina wsi angielskiej. W każdej angielskiej wsi znajduje się pub i kościół. Pub jest zawsze pełny, kościół jest zawsze pusty, pomijając kilkoro hardkorowych fanów modlitwy. W każdej polskiej wsi także znajduje się bar i kościół. Kościół jest zawsze pełny, a bar jest zawsze pusty, pomijając kilkoro hardkorowych fanów wódki. Tęsknię za angielskimi, wiejskimi pubami. Całe rodziny przybywają do nich, by siedzieć razem w ogrodzie, spotkać się z przyjaciółmi i przy okazji zjeść coś dobrego. Na polskiej wsi bary odwiedzane są przez ten rodzaj ludzi, którzy wierzą, że bimber stanowi zdrowy i zbilansowany zestaw śniadaniowy. Funkcję takich barów pełnią często obskurne, nieudekorowane pomieszczenia albo po prostu kilka plastikowych stołów i krzeseł umieszczonych przed wiejskim sklepem. Usiadłem kiedyś przy jednym z takich stołów, aby napić się piwa i zatopić w wiejskim klimacie. Natychmiast jakiś jednooki mężczyzna mający problemy ze wstawaniem zaoferował mi swoją przyjaźń, a przy okazji czyjaś
koza zaczęła nadgryzać moje spodnie. Domyślam się, że musieli być w zmowie.
Dwie podstawowe aktywności na polskiej wsi to chodzenie do kościoła i budowanie domów. Każdy tutaj albo buduje dom, albo planuje go budować, albo właśnie budowę skończył. Dziwię się, że te wsie nie są jeszcze większe niż Manhattan. Chyba, że ludzie burzą swe domy co jakieś dwadzieścia lat, aby móc zacząć wszystko od nowa? Liczba nowych domów budowanych na polskich wsiach jest oszałamiająca. W Anglii wybudowanie nowego domu jest niemal niemożliwe, gdyż ziemia jest chroniona. W Polsce można wybudować dom niemal w każdym miejscu, które akurat nie jest pod wodą:
Pan Nowak: Dzień dobry! Chciałbym wybudować dom.
Pani Urzędnik od planowania: Czy ma Pan pozwolenie?
Pan Nowak: A co to takiego?
Pani Urzędnik od planowania: Nie jestem pewna, liczyłam, że Pan będzie wiedział. Muszę zadać Panu kilka pytań.
Pan Nowak: Proszę strzelać!
Pani urzędnik od planowania: Czy planuje Pan wybudować połowę domu, a potem na wiele lat porzucić budowę otoczoną kupą cegieł i jasnoniebieskimi plandekami?
Pan Nowak: Nie. To znaczy… może trochę tak.
Pani urzędnik od planowania:Czy planuje Pan wybudowanie czteropiętrowego, jaskrawego, czerwono-niebieskiego dziwoląga, który będzie widoczny z odległości 20 kilometrów?
Pan Nowak: Nie planowałem, ale, szczerze mówiąc, to brzmi jak dobry pomysł!
Pani urzędnik od planowania: Moje gratulacje!
Entuzjazm, z jakim mieszkańcy polskich wsi gromadzą się w kościołach, kiedy akurat nie są zajęci budowaniem domu, także jest czymś, do czego nie mogę się przyzwyczaić. Każdej niedzieli w południe cała populacja wsi wsiada do swoich samochodów i przemierza nimi 200 metrów, aby dostać się do lokalnego kościoła. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tę nagłą mszalną migrację, uznałem, że może ma ona związek z jakimś zbliżającym się do ziemi meteorytem. Co dziwne, spora liczba tych ludzi po dotarciu do kościoła przez całą mszę stoi na zewnątrz. Na początku byłem pod wielkim wrażeniem tego małego tłumu stojącego przed kościołem. "Nieźle" - pomyślałem, "Przyszło tyle ludzi, że nie wszyscy mieszczą się w środku!" Moje domysły okazały się jednak nieprawdziwe: w środku jest mnóstwo miejsca, niektórzy po prostu wolą stać na zewnątrz w śniegu lub palącym słońcu. Być może zastanawiają się, ile domów mogliby zbudować, gdyby udało im się zburzyć cały kościół.
Jamie Stokes specjalnie dla Wirtualnej Polski