Wielka gra, czyli jak Chińczycy Amerykanów przechytrzyli i co z tego wynika
• Amerykanie długo myśleli, że to oni dyrygują relacjami z Chinami
• Dopiero po kryzysie gospodarczym 2008 r. zrozumiano, jaką wielką grę toczy Pekin
• Chińska strona nierzadko bowiem myśli kategoriami pokoleń, a nie lat
• Ta pomyłka może być najgroźniejszą porażką wywiadu USA w historii
• Do 2049 r. Pekin chce przejąć pałeczkę lidera od USA - w każdym wymiarze
• Amerykanie już podejmują kroki mające ograniczyć ekspansję Państwa Środka
Wiadomo, po co latem 1971 r. Henry Kissinger udał się z tajną misją do Chin: przygotować pierwszą w dziejach wizytę amerykańskiego prezydenta w Państwie Środka, będącego akurat wówczas w środku ponurej komunistycznej "rewolucji kulturalnej". A po co udał się tam Richard Nixon? Też wiadomo: zawiązać nieformalny, za to faktyczny geostrategiczny sojusz, wymierzony w głównego rywala obu stron - ZSRR.
To na ogół się wie. Mniej natomiast wiadomo (Kissinger dowiedział się o tym dopiero po pewnym czasie, o czym pisze w swym tomie sprawozdaniu z długich relacji z Chińczykami, zatytułowanym "O Chinach"), że nie tylko Amerykanie postawili wówczas na Chiny, z czego sam dyplomata jest taki dumny, ale druga strona równolegle postawiła na USA. Czterech zaawansowanych wiekowo marszałków wyciągnęło wnioski z rosnących napięć, a nawet starć granicznych z ZSRR i zaproponowało Mao Zedongowi wyciągnięcie ręki do Waszyngtonu, a ten natychmiast skalkulował i podjął geostrategiczną grę.
Stuletni maraton
Tak narodził się Strategiczny Trójkąt i dokonał istotny zwrot na arenie międzynarodowej. Ponownie i w spektakularny sposób zrozumieliśmy wtedy znaczenie takich - przestarzałych, wydawałoby się - pojęć, jak równowaga sił czy koncert mocarstw, którym dyrygowanie Amerykanie przypisali wyłącznie sobie. Dopiero później zrozumieli, jak bardzo zaangażowane były obie strony, a ostatnio, że już wówczas rozpoczęła się długoterminowa - i stale narastająca - wielka gra. Strona chińska jest bowiem cierpliwa, przewidująca i nierzadko myśli kategoriami pokoleń, a nie lat, miesięcy czy dni.
Że tak jest, udowodnił nam Michael Pillsbury w wydanym właśnie tomie "Stuletni maraton", którego podtytuł jest jeszcze bardziej znamienny: "Chińska tajna strategia zastąpienia Ameryki jako globalnego supermocarstwa". Brzmi jak kryminał i w dużym stopniu ta unikatowa pozycja ma właśnie taki charakter. A to z tego względu, że autor jest nietuzinkowy.
Jak sam przyznaje, jeszcze w końcu lat 60. minionego wieku, gdy był początkującym urzędnikiem w agendach ONZ, zwerbowała go CIA. Miał zająć się Chinami. Zajął się, jak to bywa w przypadku Państwa Środka, na całe życie. Szybko wysłano go na dwa lata intensywnego kursu języka chińskiego na Tajwan. Dziś - jak sam przyznaje - może po chińsku przeprowadzić wykład, nie mówiąc już o czytaniu w oryginale tamtejszych materiałów. A do Chin oczywiście regularnie i niemal przez cały ten okres jeździł, więc zna je także z autopsji i częstych debat z chińskimi ekspertami, głównie wojskowymi i od wywiadu, co też opisuje.
Przez ponad 40 lat Pillsbury, zajmujący się Chinami do dziś (jako dyrektor Ośrodka Strategii Chin w znanym Instytucie Hudson), analizował i śledził Pekin w CIA, FBI, Pentagonie czy RAND Corporation. Pracował dla ośmiu ekip rządzących i od samego początku, gdy go zwerbowano, jak dziś samokrytycznie i w ostrych słowach przyznaje, był gorącym zwolennikiem zacieśniania z nimi współpracy, także wojskowej i strategicznej.
Dopóki trwał porządek zimnowojenny, było to jasne i w pełni zrozumiałe: wyzwaniem i wrogiem dla obu stron był ZSRR. A co potem? Tu relacja staje się niezwykle szczegółowa, wnikliwa, ale też chwilami brutalnie szczera i na granicy zdrady tajemnic, bo autor sięga po relacje zwerbowanych Chińczyków, oczywiście ukrytych pod pseudonimami. Staje się ona jeszcze bardziej interesująca w opisie okresu lat 90., gdy Chiny włączyły się - po 1992 r. - w globalizację. A już zupełnie fascynująca staje się w ocenie ostatnich lat, gdy Chiny po 2010 r. wyszły otwarcie z tytułowym, geostrategicznym wyzwaniem dla dominującej roli USA.
Czerwona Drużyna
Dlaczego Amerykanie, mimo początkowych wahań, zdecydowali się kontynuować strategiczną współpracę z ChRL po upadku ZSRR i traumie po placu Tiananmen? Tu mocno samokrytyczny Pillsbury nie pozostawia wątpliwości: bowiem amerykańscy prezydenci - od przychylnego Chinom George'a Busha seniora (który miał sentyment do tego kraju, gdyż był w nim pierwszym szefem nieoficjalnej misji łącznikowej w Pekinie), przez Billa Clintona, po George'a Busha juniora - dawali się przekonać wielkim korporacjom, że współpraca z tym kolosem, teraz otwartym na globalne rynki, jest materialnie, handlowo i politycznie pożyteczna dla USA.
A tacy wytrawni eksperci od Chin, jak trochę samozwańczy, ale mający kontakty na najwyższych szczeblach Kissinger, ciągle entuzjastyczny dla tej współpracy były sekretarz skarbu Henry Paulson (właśnie teraz przyjęty przez obecnego chińskiego lidera Xi Jinpinga), a nawet sam Pillsbury i jego wywiadowczo-eksperckie otoczenie, jeszcze tę opcję wspierali. Widzieli w niej korzyści tak dla siebie (wyjazdy, zamówienia, kontrakty, itp.), jak i dla państwa. Wszyscy, jak pisze mocno ironicznie autor, grali wówczas w "Czerwonej Drużynie" - koalicji chętnych na rzecz zwiększania i umacniania więzi z Państwem Środka. Uznawano, że to Amerykanie, jako silniejsi, będą dyktować reguły gry. Okazało się, że było inaczej, co w USA wywołało zrozumiały szok.
Amerykanie, najpierw eksperci, a szybko w ślad za nimi politycy (choć nie wszyscy) zrozumieli, co się naprawdę stało dopiero po kryzysie 2008 r. Chińczycy stopniowo, ale wyraźnie podnieśli wtedy głowy i zaczęli otwarcie mówić o "chińskim marzeniu", mającym być niczym innym, jak kontrpropozycją dla dotychczasowego American Dream. Dodajmy, że książka nie analizuje, tylko zaznacza to w końcówce - dalsze chińskie mocne sygnały w postaci koncepcji nowych Jedwabnych Szlaków oraz banków mających być otwartym wyzwaniem dla dominacji amerykańskiego dolara oraz zdominowanego przez USA systemu Bretton Woods.
Dlatego obecne opinie Pillsbury'ego, który - jak sam wyznaje - wyszedł z Czerwonej Drużyny dopiero po 2009 r. (sic!), są wręcz brutalne w swej wymowie, ale zarazem znamienne i ważne. "Chiny nie spełniły niemal wszystkich naszych (Amerykanów) radosnych oczekiwań", a treść tej książki ma służyć "ujawnieniu najbardziej systematycznej, znaczącej i groźnej porażki wywiadu w amerykańskiej historii". Wszystko po to, by "uznać, że mamy oto w chińskim wydaniu być może największe wyzwanie w całej historii naszego narodu".
Nowe sojusze i chłopcy na posyłki
Uderzając w tak mocne i tak odmienne od preferowanych poprzednio tony, Pillsbury sięga do starożytnych podręczników chińskiej strategii i - trzeba przyznać, że dużą klasą i wiedzą - wyjaśnia tamtejszy sposób myślenia. Przekonująco udowodnia, że Chiny postawiły na tytułowy "stuletni maraton". Już nawet teraz nie kryją, że dokładnie na stulecie ChRL, a więc do października 2049 r., chcą w pełni przejąć pałeczkę lidera od USA - w każdym możliwym wymiarze.
Co na to Amerykanie, poza tym, że nie mogą być taką perspektywą zachwyceni? Pillsbury w tej niezwykle bogatej w treści (jak też odniesieniach źródłowych) pracy proponuje na koniec aż dziewięć wskazań dla obecnej i kolejnych amerykańskich administracji, jak sobie radzić z "rosnącą chińska asertywnością". Postuluje m.in. przejmowanie chińskich metod, a więc ukrywanie swych możliwości i potencjałów (o wiele trudniejsze w demokracji niż w autokracji), próby przechytrzania przeciwnika, a nade wszystko budowę - i to szybko - sojuszy z państwami, niemal równie zaniepokojonymi szybkim wzrostem Chin, ich możliwości i trwałych ambicji.
Czy to jest implementowane? Jak najbardziej. Oto w ubiegłym tygodniu przebywał w tamtym regionie sekretarz obrony Ashton Carter. Co znamienne, z racji toczących się, coraz bardziej otwarcie, sporów na Morzu Południowochińskim (Chińczycy wybudowali ostatnio na tamtejszych bezludnych wysepkach aż siedem większych obiektów, w tym trzy lądowiska i trzy latarnie morskie i radarowe), w ostatniej chwili odwołano jego pobyt w Pekinie.
Przedłużono natomiast jego pobyt w Indiach, gdzie trafił najpierw do Goa, a potem Nowego Delhi. A tam m.in. podpisano nowe porozumienie logistyczne, mające gwarantować dalsze dostawy amerykańskiego sprzętu wojskowego dla Indii. Co więcej, przyspieszono prace nad wsparciem indyjskiej inicjatywy w dziedzinie rozwoju technologii wojskowej i handlu, zaproponowanej przez Amerykanów już w 2012 r.
Carter odwiedził też w trakcie tego tournée Filipiny (potem udał się na Bliski Wschód). Tam obserwował - i to z pokładu lotniskowca USS John C. Stennis - akurat prowadzone manewry na morzu wspólnie z tamtejszą armią, a przy okazji ustalał szczegóły wprowadzania w życie niedawnej umowy o otworzeniu na tym archipelagu kolejnych pięciu amerykańskich baz wojskowych.
Tym samym włącza się do współpracy Filipiny, Wietnam, a nawet Mjanmę (d. Birma), nie mówiąc o Australii czy Indiach, przecież państwach demokratycznych. Rady Pillbury'ego są więc jak najbardziej wprowadzane w życie, co jednak, nie ukrywajmy, grozi eskalacją i wzrostem napięć. Czy jednak będzie dokładnie tak, jak chcą Amerykanie i o co w niedawnym tekście na ten temat zapytał tygodnik "The Economist"? Czy Indie staną się "wygodnym chłopcem" w amerykańskich koncepcjach i kalkulacjach?
Może warto zwrócić uwagę, iż niedawny gospodarz wizyty Cartera, indyjski minister obrony Manohar Pannikar, już tydzień później był w Pekinie. Indie, jak Chiny, to też kontynent (subkontynent) i one także będą prowadziły swoją strategiczną grę. Akurat do tego tanga nie wystarczy dwojga.
Tymczasem w przypadku Indii, tamtejszy znany geostrateg Madhav Das Malapat już od dawna głosi tezę, iż nie ma dla władz tego państwa większego zadania niż "uwolnienie się z form i formuł kolonializmu" - tak w myśleniu, jak i działaniu.
Taka oto otwiera się przed nami kolejna wielka geostrategiczna gra, z Pacyfikiem i Oceanem Indyjskim w jej epicentrum. Dlatego nowy Strategiczny Trójkąt łączy i dzieli USA, Chiny i Indie, chociaż oczywiście zaangażowanych w tę poważną rozgrywkę jest o wiele więcej państw.
Co z tego wyniknie? Pilsbury kończy tom wyrażeniem nadziei, że ani w Pekinie, ani w Waszyngtonie (w tej kolejności) nie zwyciężą "jastrzębie". A co będzie, jeśli stanie się inaczej? Tak czy inaczej, aż się prosi o więcej uwagi skierowanej w tamtą stronę. Jest co śledzić i obserwować, bowiem to także obszar potencjalnych konfliktów, gdyż spory terytorialne już są tam jak najbardziej otwarte. A jastrzębie fruwają.