Nowe amerykańskie bazy na Filipinach. Początek zwarcia tytanów?
• Amerykanie wybudują pięć nowych baz wojskowych na Filipinach
• W sumie będą mieli w tym kraju już siedem baz
• Filipiny i Chiny toczą spór terytorialny na Morzu Południowochińskim
• Amerykanie bronią dawnego "jednobiegunowego" porządku
• Chiny nie chcą ustąpić i dążą do ostatecznego podważenia status quo
• Prof. Góralczyk: to początek zwarcia dwóch tytanów, największych mocarstw
Przed kilkunastoma dniami, 18 marca, ogłoszono, że po 18 miesiącach negocjacji rządy Filipin i USA uzgodniły, że na terenie Republiki Filipin powstanie pięć nowych amerykańskich baz wojskowych: jedna lądowa w porcie Magsaysay na północ od Manili oraz cztery lotnicze - pierwsza, zwana Basa w pobliżu Manili, druga w środkowej części archipelagu - na Cebu (Mactan Benito Ebuen), trzecia na południowej wyspie Mindanao (Lumbia) i wreszcie czwarta - Antonio Bautista - na archipelagu Palawan, najdalej wysuniętym na zachód, w kierunku Chin, z którymi sygnatariusze tego porozumienia toczą, stale narastające, spory terytorialne na Morzu Południowochińskim.
W ten sposób liczba amerykańskich baz wojskowych na Filipinach wzrośnie do siedmiu, albowiem już wiosną 2014 r., podczas wizyty prezydenta Baracka Obamy, popisano porozumienie o wznowieniu amerykańskiej obecności wojskowej w dwóch starych bazach, w których Amerykanie byli obecni do 1992 r: Subic Bay i Clark (obie w pobliżu Manili).
Strach przed asymetrią
Amerykańskich żołnierzy wycofano tuż po zakończeniu zimnej wojny, bowiem wzbudzali ogromne kontrowersje w filipińskim społeczeństwie. Ich zachowanie wobec Filipinek, ale też lokalnej ludności pozostawiało bowiem wiele do życzenia, a były też głośne przypadki, że trzeba było niepoprawnych lub brutalnych żołnierzy odsyłać do USA, bowiem upominały się o nich lokalne sądy.
Te sprawy są pamiętane do dziś, więc kwestia ponownej amerykańskiej obecności wojskowej stała się przedmiotem poważnej debaty publicznej, spowalniała prowadzone negocjacje i wymagała aż zgody filipińskiego Sądu Najwyższego, ostatecznie wydanej w styczniu br. Filipińczycy zdecydowali się na powrót do siebie amerykańskich żołnierzy, bowiem, jak wyjaśnia ekspert z Uniwersytetu La Salle w Manili, Richard Heydarian, autor wydanej w grudniu ub.r. ważnej książki "Asian New Battlefield" (Nowe azjatyckie pole bitwy) i wielu ekspertyz, strona filipińska obawia się asymetrii w stosunkach z Chinami i pragnie zabezpieczeń przed rosnącą chińską asertywnością i pukającą do ich drzwi potęgą.
To przecież Filipiny, dla których, co znamienne, Morze Południowochińskie jest zwane "Zachodniofilipińskim", jako pierwsze w tych sporach (chodzi im przede wszystkim o rafy koralowe Scarborough, w pobliżu Palawan) skierowały sprawę do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości pod egidą ONZ. Jednak strona chińska konsekwentnie odpowiada, że się międzynarodowemu arbitrażowi nie podporządkuje i proponuje jedynie "rozwiązania bilateralne".
W efekcie, chińskie inwestycje rosną w całym regionie, ale nie na Filipinach (zaledwie 692 mln dolarów w 2013 r.), a ich handel z Filipinami nie rozwija się tak szybko jak z innymi państwami ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej). W 2015 obroty wzajemne zamknęły się sumą 18,3 mld dolarów (14,3 proc. ogółu) i były nieco niższe niż z Japonią. Strona chińska otwarcie obarcza winą za ten stan rzeczy prezydenta Benigno Aquino III, a stan obecnych stosunków dwustronnych określa mianem "toksycznych".
Nie wiadomo, co się stanie po wyborach prezydenckich zapowiedzianych na 9 maja br., do których obecny prezydent nie stanął. Kwestia napiętych stosunków z Chinami od czasu do czasu w kampanii się jednak pojawia i wskazuje, że zmiany kursu raczej nie należy się spodziewać, choć nowy prezydent z pewnością dokona oceny podpisanych porozumień wojskowych z Amerykanami. Zdaniem wspomnianego R. Heydariana, nawet jeśli dojdzie do "przewartościowania stosunków z Chinami", to trudno spodziewać się ich poprawy. Można natomiast spodziewać się dalszego zacieśnienia współpracy - gospodarczej i wojskowej - z USA i Japonią.
Militaryzacja mórz
Tę tendencję w stosunkach z Filipinami potwierdzi sekretarz obrony Ashton Carter, który już w kwietniu ma być w Manili i uzgadniać szczegóły zawartego porozumienia nt. nowych pięciu baz. Chodzi o to, że amerykański Kongres wyasygnował niedawno dodatkowe 50 mln dolarów na wydatki związane z rosnącym napięciem na Morzu Południowochińskim. Otwarte pozostaje pytanie, ile z tych środków trafi na Filipiny, choć zakłada się, że zdecydowana większość. Druga kwestia do omówienia jest natomiast taka, że przynajmniej w początkowej fazie amerykańska obecność w powyższych bazach ma być "mobilna", a nie stała.
Dotychczas wyasygnowane środki, włącznie z tymi dodatkowymi, na współpracę wojskową z Filipinami (79 mln dolarów w 2014, suma ma wzrosnąć do 140 mln w br.), są wyjątkowo małe, w zestawieniu np. z pomocą militarną dla Egiptu rzędu 3 mld dolarów, czy dla Izraela - 1,3 mld dolarów. Toteż, jak podkreśla Kurt Volker, były amerykański ambasador przy NATO i znany ekspert ds. bezpieczeństwa, dzisiaj w Instytucie McCaina i sektorze prywatnym, "obecność żołnierzy amerykańskich na Filipinach będzie znikoma".
To odpowiedź, sformułowana zresztą w chińskiej CCTV, na zarzuty rzecznika chińskiego MSZ o "militaryzację Morza Południowochińskiego", postawione natychmiast po ogłoszeniu decyzji o otwarciu pięciu nowych baz. Eksperci amerykańscy i chińscy, np. Teng Jianqun z renomowanej Chińskiej Akademii Nauk Społecznych w Pekinie, otwarcie spierają się też o to, która ze stron bardziej przyczynia się do tej militaryzacji. Amerykanie nie kryją obaw w związku z - udowodnionymi - faktami budowy nowych lotnisk i stacji radarowych na spornych archipelagach Spratley i Paracelskich, co Kurt Volker określa jednoznacznie jako "kroki agresywne i prowokacyjne" - i to w oczach nie tylko Amerykanów, ale także innych stron terytorialnych sporów na Morzu Południowochińskim, takich jak Wietnam czy Malezja (Tajwan, jak dotąd, trzymał stronę Pekinu, ale nie wiadomo, co zrobi nowa administracja pani Tsai Ing-wen po dojściu do władzy 20 maja).
Z kolei Chińczycy potraktowali - w oświadczeniu MSZ - otwarcie nowych baz za "niezmiernie groźny rok ze strony USA", a wspomniany ekspert Teng ocenia, że na tamtych obszarach "doszło już do otwartego sporu pomiędzy dwoma wielkimi mocarstwami".
W ten sposób dochodzimy do sedna. Prawdziwy problem polega na tym, że obecna chińska administracja, zgodnie z logiką systemu, jest całkowicie podporządkowana nowym geostrategicznym wizjom obecnego przywódcy, Xi Jinpinga, zawartym w takich koncepcjach jak dwa nowe Jedwabne Szlaki - lądowy i morski, wspierane na dodatek przez nowe banki, czy to Bank Rozwoju grupy BRICS (Chiny z Rosją, Indiami, Brazylią i RPA) oraz azjatycki z nazwy, ale chiński z natury i wkładów - AIIB. To nic innego, jak próba nakreślenia nowego ładu światowego, tym razem - jak mówi Pekin, mocno wspierany przez Moskwę - wielobiegunowego, a nie jednobiegunowego, jak było dotychczas.
Walka o prymat
Tymczasem nowy Morski Jedwabny Szlak XXI Stulecia, jak sie go oficjalnie nazywa, rusza z portów Xiamen czy Shantou w Cieśninie Tajwańskiej i ma prowadzić na Zachód, aż ku Pireusowi czy Wenecji na Morzu Śródziemnym. Nie da się go nakreślić i przeprowadzić inaczej niż przez Morze Południowochińskie. Stąd bierze się wzmożona ostatnio chińska aktywność - inwestycyjna i wojskowa - na tym obszarze, która tak zaniepokoiła sąsiadów, a Amerykanom otworzyła oczy, że oto rośnie im - i to błyskawicznie - nowy konkurent.
Albowiem dotąd, od co najmniej zakończenia II wojny światowej, byli oni niepodzielnymi panami na morzach i oceanach świata, włącznie z Pacyfikiem i morzami w pobliżu Chin. Pod tym względem porządek był zdecydowanie "jednobiegunowy". Teraz Chiny otwarcie i świadomie zaczynają go podważać. Bronią też, co podkreślają, własnych szlaków morskich, bowiem właśnie tamtędy idzie większość ich towarów skierowanych do Australii, Indii, Afryki, na Bliski Wschód i do Europy. Dlatego z całą pewnością nie ustąpią.
Mamy więc bardzo niebezpieczny moment, bowiem dochodzi do starcia dwóch największych potęg gospodarczych, ale też militarnych, o czym się mniej pamięta. Według renomowanego SPIRI w Sztokholmie, już od kilku lat chińskie wydatki zbrojeniowe przekroczyły budżet wojskowy Rosji.
Jak dotąd, żadna ze stron nie ustępuje. Amerykanie bronią swego, wchodząc wojskowo na Filipiny, zacieśniając współpracę wojskową z Wietnamem, a nawet Mjanmą (d. Birma). Nie mówiąc o tym, że zacieśniają sojusze bezpieczeństwa z Japonią i Koreą Południową, a w Australii, nie tylko na Filipinach, otworzyli wojskowe bazy. Chińczycy jednak, jak dotąd, się nie cofają i wyraźnie chcą ugrać swoje, tzn. skutecznie poprowadzić na południe i zachód swój morski Jedwabny Szlak. Co z tego wyniknie? Oby nas wszystkich ten Szlak nie trafił, bo gra robi się coraz bardziej niebezpieczna. Mamy bowiem przed sobą początek zwarcia dwóch tytanów, największych mocarstw, z których żadne nie chce i nie zamierza ustąpić. Stawka jest jasna, ale wysoka: chodzi o prymat na morzach.
Przed kilu laty administracja Obamy, właśnie z powyższych względów, ogłosiła pivot, czyli zwrot w kierunku Azji. Wydaje się, że i my powinniśmy zwracać na tamten odległy z naszego punkt widzenia obszar więcej uwagi. Zachodzą tam procesy ważne, aczkolwiek wielce niebezpieczne.