Weto w UE. Zakrocki: "Idziemy w stronę izolacji" [OPINIA]
Wspólne oświadczenie premierów Mateusza Morawieckiego i Viktora Orbana nie zawiera w zasadzie żadnych nowych wątków, których obaj panowie dotąd nie poruszali, wypowiadając się w sprawie wiązania praworządności z unijnymi pieniędzmi. A jednak atmosfera wokół Polski i Węgier z każdą godziną się zagęszcza.
Potwierdzając wspólną wolę wetowania unijnego budżetu (WRF) i Funduszu Odbudowy (FO) - jeśli mechanizm praworządności w obecnym kształcie będzie utrzymany - premierzy Polski i Węgier zachowali język dyplomacji i przyjęte w Europie standardy. A nawet zapalili w tunelu światełko, mówiąc, że ustąpią wtedy, gdy nastąpi "istotna modyfikacja" mechanizmu, nie wskazując, o jakiego typu "modyfikację" im chodzi.
Premierzy starali się też podkreślać, że stoją za sobą murem, gdy mówili, że "ani Polska, ani Węgry nie zaakceptują żadnej propozycji, która zostanie uznana przez drugą za nie do przyjęcia" - co miało być sygnałem, że nie uda się ich podzielić.
To była odpowiedź na pojawiające się sugestie, że polski rząd ma mniej twarde stanowisko niż Orban, że nam bardziej zależy na budżecie i Funduszu, bo zgodnie z rożnymi parametrami będziemy jego dużo większym beneficjentem, więc możemy z tego powodu "porzucić" węgierskiego partnera.
I odwrotnie: od dawna się uważa, że Wiktor Orban "rozrabia", ale jak przychodzi co do czego, to się dogaduje, bo ma dobre relacje z Angelą Merkel, Niemcy mają fabryki samochodów na Węgrzech, no i w końcu on nadal jest w Europejskiej Partii Ludowej, choć FIDESZ formalnie w prawach członka tej chadeckiej rodziny jest od ponad roku zawieszony.
Panowie premierzy w czwartek przecięli te wszystkie spekulacje zapewniając, że będą rozgrywali tę partię razem.
Najsłabsze w tym oświadczeniu były jednak passusy o ich trosce o przyszłość Unii Europejskiej. Trudno bowiem traktować je serio, skoro słynny artykuł 7 został po raz pierwszy w dziejach tej organizacji uruchomiony akurat wobec Polski i Węgier pod ich rządami.
I teraz ktoś uwierzy, że to oni najlepiej wiedzą, co dla tej Unii jest dobre, a liderzy pozostałych 25 państw nie wiedzą co czynią? Tylko PiS i FIDESZ dysponują znakomitymi ekspertami od prawa europejskiego, by autorytatywnie stwierdzić, że sporny mechanizm nie ma podstaw prawnych, a specjaliści z pozostałych państw, prawnicy Rady Unii Europejskiej, Parlamentu i Komisji Europejskiej błądzą jak dzieci?
Trudno się zatem dziwić, że stanowisko obu premierów nie zrobiło w Europie specjalnego wrażenia, ani nie posunęło spraw naprzód.
Wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego, austriacki chadek Otmar Karas, którego poprosiłem o komentarz do czwartkowego wydarzenia mówi: "Rządy Polski i Węgier blokują swoim narodom pieniądze i szansę wyjścia z kryzysu. Nie będzie bowiem Funduszu Odbudowy bez zasady rządów prawa. Najwyższy czas, aby zaakceptowali te zasady i wartości europejskie jako wspólną podstawę Unii Europejskiej. Zobowiązali się je szanować, kiedy wchodzili do Unii Europejskiej i muszą je szanować także dzisiaj".
Warto zwrócić też uwagę na jeszcze jeden aspekt: już kilka dni temu premier Holandii Mark Rutte powiedział, że jeśli ktokolwiek będzie naciskał na rozwodnienie mechanizmu praworządności, to z kolei wtedy on sięgnie po weto!
Politycy z jego partii mówią po wczorajszym spotkaniu w Budapeszcie to samo. Oto opinia, którą przekazał mi Jeroen Lenaers z Komisji Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych (i jednocześnie Komisji Budżetowej Parlamentu Europejskiego): "Zaangażowanie się w to weto jest nieodpowiedzialne i wcale nie leży w polskim interesie narodowym. Musimy odbudować nasze gospodarki po ciężkim ciosie koronawirusa i musimy zacząć to już teraz. Mechanizm praworządności po prostu odzwierciedla porozumienia zawarte przez wszystkie państwa członkowskie w traktatach UE, jest obiektywny, proporcjonalny i jasny. Parlament Europejski nie ugnie się w tej sprawie".
No właśnie, chyba panowie premierzy zapomnieli, że jest jeszcze ten ważny podmiot w procesie legislacyjnym w UE. Jeśli w wyniku jakiś cudownych i dzisiaj nieprawdopodobnych działań uda się jednak węgierskiemu i polskiemu rządowi rozwodnić mechanizm, to musi go jeszcze zatwierdzić Parlament Europejski.
Co więcej, ta izba musi też zgodzić się na ostateczny kształt budżetu (WRF), a zdecydowana większość posłów zagłosuje na "tak" tylko wtedy, gdy pieniądze z budżetu będą chronione… mechanizmem praworządności.
Mamy więc w UE typowy pat, choć problem jest jeszcze bardziej poważny. Chodzi bowiem o to, że jeśli sami premierzy starają się ważyć słowa, przynajmniej na europejskiej scenie, to już ich "ludzie" - mówiąc językiem młodzieżowym - "idą po bandzie".
Głośnym echem odbiła się awantura w Parlamencie Europejskim, jaką wywołał Tamás Deutsch, poseł węgierskiego FIDESZU, jeden z założycieli tej partii i – co ważne – bardzo bliski przyjaciel Wiktora Orbana. Otóż zwracając się do szefa grupy EPL Manfreda Webera, który apelował wcześniej, by rządy Polski i Węgier nie blokowały budżetu, pan poseł stwierdził: "Kiedy Weber mówi, że nie mamy się czego obawiać, jeśli niczego nie ukrywamy, przypomina mi się, że gestapo i tajna policja AVH (węgierski odpowiednik SB - przyp. M.Z.) miały ten sam przekaz. Historia pokazała jednak, że nawet ci, którzy nie mieli nic do ukrycia, mieli wszelkie powody, by się jednak bać".
Taki tekst w stronę kolegi z tej samej grupy, polityka niemieckiej chadecji, jest po prostu skandaliczny. Jak tu siadać po czymś takim do rozmów z niemiecką prezydencją?
Niestety, w podobną tonację uderzają politycy polskiego obozu rządzącego na europejskim forum. Oto pani Elżbieta Kruk podczas debaty nad stanem prawa aborcyjnego w Polsce dokonała takiego połączenia obecnych standardów w tej materii w Europie: "W bolszewickiej Rosji - jako pierwszym państwie na świecie – została zalegalizowana aborcja. Następnie prawo takie wprowadziły hitlerowskie Niemcy. Hitler mawiał 'Osobiście zastrzelę tego idiotę, który chciałby wprowadzić w życie przepisy zabraniające aborcji na wschodnich terenach okupowanych'. Czy ta myśl jest tu realizowana?" - pytała pani poseł.
Trudno też uznać, by dobry klimat do rozmów z niemiecką prezydencją budował poseł Patryk Jaki, który w swoim wystąpieniu w ostatnią środę na sesji plenarnej atakował tak: "Charakterystyczne, że najpierw niemiecki komisarz w 2018 roku forsuje rozporządzenie związane z praworządnością, a teraz niemiecka prezydencja naciska, żeby to zakończyć. (…) Ja wam przypomnę, że do dzisiaj nie zapłaciliście nawet jednego euro za wasze poprzednie lekcje praworządności w Polsce".
Już pomijam fakt, że pan poseł znowu w zacietrzewieniu zrobił z Fransa Timmermansa Niemca, bo to akurat ten holenderski polityk "forsował" rozporządzenie o praworządności, a niemiecki komisarz Günther Oettinger akurat odpowiadał wtedy w Komisji Europejskiej za budżet. Lecz wyskakiwanie dzisiaj z oskarżeniem o niewypłacenie odszkodowań wojennych jest albo świadomym niszczeniem szans na jakikolwiek kompromis, albo działaniem co najmniej niemądrym.
Niemieccy politycy zachowują dystans, co nie zmienia faktu, że przecież nie są zupełnie nieprzemakalni, a niewybredne ataki pod ich adresem muszą się odbić na dalszych stosunkach. Celowo poprosiłem o komentarz do tej sytuacji niemiecką socjaldemokratkę Katarinę Barley, która niedawno doprowadziła do szału naszych rządzących, gdy mówiła w Parlamencie o "finansowym zagłodzeniu" krajów, które nie godzą się na mechanizm praworządności.
Po tym, co się na nią wylało w prorządowych mediach w Polsce i na Węgrzech, Barley odesłała mnie jednak do swojego dzisiejszego oświadczenia, które przekazała AFP. Określiła w nim plany Węgier i Polski dotyczące "ponownego otwarcia pakietu dotyczącego praworządności" jako "iluzoryczne". I wskazała, że "każde państwo członkowskie mogłoby odwołać się do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, gdyby miało jakiekolwiek wątpliwości co do legalności prawa europejskiego".
To słychać echa z wystąpienia Ursuli von der Leyen, która w środę w Parlamencie Europejskim też podsuwała takie rozwiązanie, gdy mówiła: "dla każdego, kto mimo wszystko ma wątpliwości w tej sprawie, istnieje jasna droga: może udać się do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości i poddać kontroli te przepisy w najdrobniejszych szczegółach. To jest miejsce, w którym zwykle odrzucamy różnice zdań dotyczące tekstów prawnych".
Premier Mateusz Morawiecki uważa, że nie można iść do Trybunału z rozporządzeniem, które nie weszło w życie, ale na to słychać i takie opinie, że... weszło, skoro zostało przyjęte odpowiednią większością na tzw. COREPER'ze.
Co dalej?
W dzisiejszej rozmowie z kanclerz Angelą Merkel premier Mateusz Morawiecki potwierdził "gotowość do zawetowania nowego budżetu". Powtórzył swój argument, że to traktaty unijne "stanowią prawo pierwotne i nadrzędne wobec jakichkolwiek innych aktów prawnych i wtórnych mechanizmów", a takim właśnie - zdaniem premiera - jest rozporządzenie o praworządności. Szef rządu poinformował też, że rozmowa odbyła się w dobrej atmosferze poszanowania "odmienności stanowisk".
Zobaczymy czy to wystarczy, aby to się dobrze skończyło. Dobrze dla wszystkich…
Maciej Zakrocki dla WP Opinie