Węgierski gołąb pokoju [OPINIA]
Półroczne przewodnictwo w Radzie Unii Europejskiej, które Węgry objęły 1 lipca, ma być według deklaracji Viktora Orbána "misją pokojową". Jej celem jest osiągnięcie pokoju pomiędzy Rosją i Ukrainą. W ciągu pierwszych kilkudziesięciu godzin prezydencji węgierski premier zdążył odwiedzić Kijów i Moskwę. W ciągu tych samych kilkudziesięciu godzin odciąć od jego działań zdążyli się najważniejsi europejscy przywódcy. O co chodzi? - pisze dla Wirtualnej Polski dr Dominik Hejj.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Na długo przed 1 lipca pewnym było, że prezydencja w Radzie UE, która nie wiąże się formalnie z żadnym mandatem do reprezentowania Unii Europejskiej, zostanie przez Budapeszt wykorzystana w co najmniej spektakularny sposób. Orbán buduje własny mit, uwierzył we własną sprawczość, w to, że zapisze się na kartach historii jako ten, który utrzymując dialog z państwami ze Wschodu (Rosją, Białorusią czy Chinami), opowiadając się od początku za niewspieraniem wojskowym Ukrainy, będzie w stanie skutecznie doprowadzić do porozumienia.
Premier kreuje się na jedynego "propokojowego" negocjatora, który pozostaje w kontrze do "prowojennego" mainstreamu. Wie, że sprawę musi załatwić do końca roku, bo kolejnym państwem, które rotacyjnie zarządzać będzie pracami Rady UE, będzie "prowojenna" Polska. Owa "prowojenność" zresztą w prorządowych mediach węgierskich polskich polityków łączy. Do obozu dążącego do "przedłużenia wojny", "eskalacji", "zwiększeniu zniszczeń i liczby ofiar", zalicza się w jednym szeregu prezydenta Andrzeja Dudę, jak i premiera Donalda Tuska. Z kolei znane zdjęcie szefa polskiej dyplomacji, Radosława Sikorskiego z Exenem, tj. Mateuszem Wodzińskim, które wykonali na froncie w Ukrainie na tle polskiego Kraba w lipcu 2023 r., dowodzić ma niezdolności polskiej klasy politycznej do rozmowy o pokoju na Wschodzie.
Przystanek pierwszy – Kijów
Węgierski premier odwiedził Kijów w ostatni wtorek. Wizycie tej towarzyszył zresztą pełen dramaturgii film opatrzony hasłem "Jedna droga do pokoju". Orbán w ukraińskiej stolicy pojawił się po raz pierwszy od listopada 2010 r., kiedy przygotowywana była… poprzednia prezydencja. Od tamtego czasu zresztą relacje węgiersko-ukraińskie istotnie się pogorszyły, co opisywałem na łamach Wirtualnej Polski kilkukrotnie.
Streszczając – strona węgierska domaga się, by Ukraina cofnęła ustawę o szkolnictwie, o języku i o obywatelstwie, które w opinii Budapesztu w istotny sposób uderzyły w prawa mniejszości węgierskiej zamieszkującej Zakarpacie. Uregulowanie tych kwestii z jednej strony jest wyrazem troski o współobywateli, którzy w wyniku zmian granic pozostali poza własnym państwem, ale z drugiej strony trwanie tego sporu pozwala władzom w Budapeszcie szantażować Kijów. Kiedy w grudniu 2023 r. węgierski premier wyszedł "na kawę" w kulminacyjnym głosowaniu nad rozpoczęciem rozmów akcesyjnych z Ukrainą, stwierdził, że możliwości twardego weta będzie miał jeszcze aż nadto wiele (przy rozpoczynaniu i kończeniu każdego z kilkudziesięciu rozdziałów negocjacji).
Sama wizyta w Kijowie była planowana od dawna. Orbán poczekał tylko na objęcie unijnej funkcji, aby zbudować wokół tej wizyty odpowiedni "propokojowy" anturaż, a jednocześnie pokazać Węgrom, że nie zmienia podejścia do wschodniego partnera. Sam udzielił sobie mandatu negocjacyjnego, o który oficjalnie u nikogo nie zabiegał. Oczywiście nie chodzi o to, by został uznany za unijnego negocjatora przez europejskich liderów, a tych światowych, z którymi utrzymuje dobre relacje (m.in. z globalnego Południa), którego jednym z reprezentantów jest np. papież Franciszek. Premier tworzy wizerunek odpowiedzialnego męża stanu również pośród tej części Europejczyków, których przedłużająca się wojna nuży.
Rzecz w tym, że to, co głównie zapamiętano z wizyty w ukraińskiej stolicy, to wezwanie prezydenta Zełenskiego do zawieszenia ognia. Plan Orbána na Ukrainę pozostaje jednak niezmienny – odcięcie Ukrainy od pomocy wojskowej i finansowej zmusi ją do rozpoczęcia rozmów. Realnie doszłoby do tego tak naprawdę na drodze kapitulacji. Drugim czynnikiem sprzyjającym "pokojowi" ma być zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA. Od niemal początku wojny węgierskie władze stoją na stanowisku, że gdyby Trump dalej urzędował w Waszyngtonie, do wojny ogóle by nie doszło.
Przystanek drugi – Moskwa
Służby prasowe węgierskiego premiera do końca nie potwierdzały wizyty Orbána w Rosji. Komunikowały jedynie podróż do Azerbejdżanu, gdzie odbędzie się kolejne posiedzenie Rady Ludów Turańskich, w których Węgry mają status obserwatora. Informację o wizycie w Moskwie podał jako pierwszy węgierski dziennikarz śledczy Szabolcs Panyi. To, że coś jest na rzeczy, dostrzec można było także z tras realizowanych przez samoloty pozostające w dyspozycji węgierskich władz. Orbán w Moskwie pojawił się pierwszy raz od 1 lutego 2022 r., tj. od wizyty, którą on sam określił mianem "misji pokojowej". Zupełnie jak tę z 5 lipca br.
Przed wylotem do rosyjskiej stolicy premier udzielił wywiadu publicznemu radiu Kossuth, w którym stwierdził: "Pokój sam z siebie nie przyjdzie, dlatego trzeba wykonać kroki".
Dodał, że "w czasie węgierskiego przewodnictwa unijnego zostaną poczynione pierwsze kroki w kierunku pokoju". Orbán podkreślił też, że zza biurka w Brukseli nie da się tego zrobić.
Węgierski premier, zagajając Putina po oficjalnym powitaniu, stwierdził, że "powoli topnieje liczba państw, które mogą rozmawiać z dwiema stronami wojny. Powoli Węgry stają się jedynym państwem w Europie, które może rozmawiać z każdym". Jak zaznaczył premier, fakt ten chciał wykorzystać, aby przedyskutować z rosyjskim prezydentem kilka kwestii. O tym, jakie były to kwestie, dowiedzieliśmy się z kolejnych oświadczeń, w których Orbán przekazał, że chciał poznać opinię Putina m.in. nt. "leżącego na stole planu pokojowego" (nie doprecyzowano jednak jakiego), możliwości zawieszenia broni, a także europejskiego ładu bezpieczeństwa po wojnie. Rzecz w tym, że nie zdradził żadnych szczegółów.
Samą wizytę Orbána zręcznie wykorzystała natomiast strona rosyjska, głównie by uderzyć w Ukrainę i jej sojuszników. Premier Węgier podsumował, że stanowiska Kijowa i Moskwy są bardzo rozbieżne, ale jest większa szansa na zawieszenia broni. Tu warto podkreślić, że tak stanowczego wezwania do przerwania ognia, jakie padło w Kijowie, w rosyjskiej stolicy już nie miało miejsca.
Budowanie opowieści wokół Orbána jako jedynego stronnika pokoju ma w sobie coś groteskowego. Każdy wpis na portalu X musi zostać opatrzony emotikonem przedstawiającym gołębia pokoju. Czy jednak szef węgierskiego rządu mógłby odegrać jakąś ważną rolę? Sam premier jest o tym przekonany. Węgry są jedynym państwem w Europie, które zadeklarowało, że nie aresztowałoby Putina, a także nie uważa go za zbrodniarza wojennego. Dlaczego? Już przed rokiem mówił o tym Zsolt Németh, jeden z założycieli Fideszu. Tłumaczył, że takie postrzeganie prezydenta Rosji uniemożliwiłoby prowadzenie z nim rozmów pokojowych. Co więcej, w ostatnim czasie premier Węgier miał polecić sprawdzenie, czy Węgry mogłyby wyjść z Międzynarodowego Trybunału Karnego (acz to reakcja na wydanie przezeń nakazu aresztowania premiera Izraela).
Węgierskiemu wzywaniu do pokoju towarzyszy także opowieść o tym, że Węgry do dwóch wojen światowych (w których były przecież państwem-agresorem), zostały przymuszone. W związku z tym mają być w sposób szczególny predestynowane do roli orędownika pokoju. Poparły też postanowienia konferencji pokojowej w Szwajcarii. Rzecz jednak w tym, że reprezentujący państwo szef dyplomacji, Péter Szijjártó w Buergenstock pojawił się dopiero drugiego dnia i to na chwilę. Fakt ten jednak umyka komentariatowi, który podkreśla, że przecież Węgry były obecne.
Abstrahując od realnej sprawczości negocjacyjnej premiera, która jak na razie ściągnęła na niego gromy potępienia ze strony europejskich partnerów, gdyby Viktor Orbán wskórał coś w sprawie pokoju, to jego rola globalna wzrosłaby w trudny do przewidzenia sposób. Pytanie jednak, w czym interesie jest, by lider takiego państwa uzyskał tak silną pozycję. Chin? Rosji? Może USA? O tym, że Orbán pojechał negocjować nie w imieniu UE, a tak naprawdę Donalda Trumpa, mówił jeden z politologów komentujących wizytę. Orbán stałby się w pozaeuropejskim świecie kimś wielkim, kto byłby w jakiejś mierze postrzegany jako najskuteczniejszy europejski polityk, nowy król Europy. A to sen, w którego spełnienie głęboko wierzy nie tylko premier, ale i jego zaplecze.
Dla Wirtualnej Polski Dominik Hejj*
*Dr Dominik Hejj - politolog specjalizujący się w polityce węgierskiej i autor książki "Węgry na nowo".