Według wielu Turków po 100 latach wygasa granica z Grecją. Czy ktoś będzie chciał ją przesunąć?
Paradoksalnie podejście do Lozanny jednoczy dziś w Turcji środowiska, które w żadnych innych okolicznościach by się nie spotkały: islamistów, sekularystów-zwolenników dawnej republiki o bardzo antyzachodnich poglądach, skrajną prawicę spod znaku Szarych Wilków oraz duże grono byłych i obecnych wysokich oficerów - pisze Łukasz Wójcik w "Polityce".
17.07.2023 | aktual.: 19.07.2023 12:19
Grecja ma co najmniej tysiąc wysp. Trudno je policzyć, bo w zasadzie nie ma zgody, kiedy morska skała staje się wyspą. W każdym razie większość tych zamieszkanych, czyli ok. 200 (to również się zmienia), oblewają wody Morza Egejskiego, mekki europejskiej turystyki. I jednego z najgorętszych dziś akwenów Europy. Nie tylko ze względu na średnią temperaturę wody, która pod koniec lipca dobija do 26 st. C.
Wielu Turków uważa, że Grecja ma tych wysp stanowczo za dużo. Poza tym tworzą one łańcuch (nie)bezpieczeństwa wokół anatolijskich wybrzeży Turcji. Te najbliższe, Mejisti i Kos, leżące w archipelagu Dodekanez, są oczywiście za blisko. Na Kos jest taka plaża – Lambi – z której można ostrzelać tureckie terytorium z karabinu maszynowego (ponoć kiedyś sprawdzali to Turcy, oczywiście w drugą stronę).
Każdy taki grecko-turecki skok napięcia fatalnie działa na egejską turystykę, która w przypadku greckim stanowi 15 proc. PKB, a w tureckim – nawet 18 proc. Oba państwa są też bardzo uzależnione od transportu przez Morze Egejskie, który w zasadzie zamiera przy okazji każdego incydentu między tymi państwami.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wielu Turków uważa jednak, że wszystkie te problemy w zasadzie na dniach same się rozwiążą, bo obecne granice Turcji, w tym również te na Morzu Egejskim, przestaną obowiązywać. Tak jak ich prawna podstawa, czyli traktat podpisany w hotelu Beau Plus Rivage w szwajcarskiej Lozannie 24 lipca 1923 r. I Turcja będzie mogła w końcu odebrać to, co się jej należy.
1.
Latem zeszłego roku relacje między Ankarą i Atenami sięgnęły najgłębszych zakamarków Morza Egejskiego. Doszło nawet do tego, że po kilku incydentach lotniczych prezydent Recep Tayyip Erdoğan w zasadzie zagroził Grecji – w końcu sojusznikowi w NATO – inwazją.
Oba kraje od dekad toczą kłótnie o Morze Egejskie. Turcja oskarża Grecję o wysyłanie wojska na wyspy, które według Ankary powinny pozostać zdemilitaryzowane: zgodnie ze wspomnianym traktatem z Lozanny Grecy nie mogą budować tam baz morskich ani fortyfikacji, mogą natomiast utrzymywać lekkozbrojny i nieliczny kontyngent porządkowy. Przy czym nawet niezależne ośrodki analityczne przyznają, że Grecy od lat 70. XX w., szczególnie po konflikcie o Cypr, regularnie dozbrajają wyspy wschodnioegejskie.
Ostatnie wzmożenie rozpoczęło się od wizyty greckiego premiera Kiriakosa Mitsotakisa w amerykańskim Kongresie, gdzie przekonywał, żeby nie sprzedawać Turcji samolotów F-16. Grek argumentował, że Turcja regularnie prowokuje niebezpieczne incydenty lotnicze nad Morzem Egejskim i narusza grecką przestrzeń lotniczą (czego akurat nad tym skomplikowanym akwenem trudno uniknąć).
W odpowiedzi wzburzony Erdoğan oświadczył, że nie uznaje już greckiego premiera, cokolwiek miałoby to znaczyć. Zaraz potem wprost ostrzegł Grecję, że (my, Turcy – przyp. red.) "możemy nadejść niespodziewanie pewnej nocy". A na koniec stwierdził, że należące do Greków wschodnioegejskie wyspy są przez nich tylko "tymczasowo okupowane".
Grecy jednak nie odpuszczają. Regularnie przypominają, że choć teraz wody terytorialne wokół swoich egejskich wysp odmierzają na 6 mil morskich, to rezerwują sobie prawo do rozszerzenia ich o kolejne 6 mil, co gwarantuje im prawo międzynarodowe, a konkretnie Konwencja NZ o prawie morza. Turcja na podobnej zasadzie powiększyła wody terytorialne na Morzu Czarnym.
Wody terytorialne są w praktyce przedłużeniem terytorium państwa, które na ich obszarze zachowuje kontrolę nad ruchem lotniczym i żeglugą, ale zwyczajowo przyznaje obcym jednostkom, również okrętom, tzw. prawo nieszkodliwego przepływu bez zbędnych przestojów.
KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY PRZENIEŚĆ SIĘ DO AKTUALNEGO WYDANIA "POLITYKI"
Dwa lata temu Ateny rozszerzyły swoje wody terytorialne do 12 mil na Morzu Jońskim. "Grecja rośnie" – powiedział wtedy Mitsotakis. Ale joński przyrost Grecji nie wzbudził protestów tamtejszych sąsiadów, czyli Włoch i Albanii. Morze Egejskie to zupełnie inny przypadek. – Gdyby Grecja zdecydowała się na te 12 mil na Morzu Egejskim, jej kontrola nad tym akwenem zwiększyłaby się z obecnych 43 proc. do 71 proc. – mówi Hasan Gogus, turecki dyplomata, były ambasador w Grecji. – W praktyce Morze Egejskie stałoby się greckim jeziorem. To dlatego Turcja reaguje w tym przypadku wyjątkowo agresywnie.
We wrześniu ub.r. w Samsunie Erdoğan powiedział: "I ty, Grecjo, spójrz na historię, wspomnij ją – i nie zapominaj o Izmirze". Grecy oczywiście nie zapomnieli. Po pierwszej wojnie światowej, pod sam koniec wojny wyzwoleńczej, w której oddziały pod wodzą przyszłego Atatürka wypędziły z Anatolii grecką armię wspieraną przez Brytyjczyków, Turcy weszli do greckiego wówczas Izmiru nad Morzem Egejskim, podpalili go i zmasakrowali greckich mieszkańców, niektórzy historycy mówią nawet o dziesiątkach tysięcy ofiar.
W straszeniu Greków panuje zresztą w Turcji ponadpartyjna zgoda. Niedawny konkurent Erdoğana w wyścigu prezydenckim Kemal Kılıçdaroğlu zaatakował prezydenta za słowa o tym, że Turcja może "przyjść" do Grecji niespodziewanie i w nocy. Ale nie dlatego, że uznał je za zbyt agresywne, wręcz przeciwnie. "Prawdziwy przywódca – przekonywał – skopiowałby turecką inwazję na Cypr z 1974 r. i po prostu przejął okupowane dziś przez Grecję wyspy bez żadnego ostrzeżenia".
2.
– Turcja jest chora na historię – mówi Edhem Eldem, znany turecki historyk, komentując te pogróżki pod adresem Grecji. – Jest chora przez swoje mity i teorie, ale przede wszystkim przez swoje lęki, kompleksy, przemilczenia i samozaparcia. O tym wszystkim przekonamy się zresztą dobitnie w najbliższych dniach.
Podobnego zdania jest Bekir, młody historyk ze Stambułu. Ale podchodzi do tego z dystansem. Wszystko ma już przygotowane na 24 lipca: dwie łopaty, spory kilof, wiaderko, a nawet czołówkę, czym chwali się na Instagramie. Bo 24 lipca przestaną obowiązywać nie tylko tureckie granice na Morzu Egejskim, ale również tajne zapisy, które przez ostatnie sto lat zakazywały Turcji eksploatacji złóż ropy naftowej i m.in. boru, który wykorzystywany jest przy produkcji półprzewodników. Właśnie bor chce "eksploatować" Bekir.
O co chodzi z tym 24 lipca? Tego dnia według wielu Turków, dokładnie po stu latach, przestanie obowiązywać traktat z Lozanny i wszystkie obecne granice Turcji, z tymi na Morzu Egejskim włącznie, stracą prawną podstawę. Co więcej, zgodnie z tajnymi klauzulami traktatu Brytyjczycy znów przejmą kontrolę nad fortami wzdłuż Bosforu, a w samym Stambule grecka Cerkiew prawosławna reanimuje Cesarstwo Bizantyńskie. Ale skorzysta też Turcja, która poza dostępem do podziemnych surowców może odzyskać nie tylko wyspy egejskie, lecz również "zachodnią Trację", leżącą dziś w Grecji, i wiele innych osmańskich terytoriów.
Oczywiście, nic takiego się nie stanie. Przynajmniej nie w przewidywalnej przyszłości. Traktat z Lozanny nie ma terminu przydatności, poważnym historykom nic też nie wiadomo o żadnych tajnych klauzulach. Ale wielu Turków wie swoje. Według niedawnych badań sondażowni A&G, przeprowadzonych na wyższych uczelniach, aż 43 proc. badanych studentów i absolwentów wierzy w koniec Lozanny i ujawnienie tajnych klauzul.
– Nastąpiła tu jakościowa zmiana, bo jeszcze kilka lat temu wszystkie te teorie spiskowe na temat traktatu z Lozanny buszowały wstydliwie po zakamarkach internetu – mówi Cinar Ozen, politolog i historyk z Uniwersytetu Ankarskiego. – Dziś są niemal oficjalną częścią państwowej propagandy i trudno spotkać Turka, który nie miałby na ten temat wyrobionego zdania.
Zobacz także
Skąd to się bierze? Prowadzone od wielu lat badania pokazują, że w Turcji wiara w teorie spiskowe ma wyraźnie psychologiczne podłoże. Co więcej, nowożytną historię imperium osmańskiego, a później Turcji, można by w zasadzie opisać kolejnymi syndromami, tu rozumianymi jako zbiorowe objawy chorobowe o charakterze psychologicznym. Niezmienną ich cechą jest przeświadczenie o zewnętrznych siłach nieustannie spiskujących przeciwko Turcji. A rewersem – próba odsunięcia od siebie odpowiedzialności za los własnej ojczyny.
3.
To zaczęło się w drugiej połowie XVIII w., gdy Rosja odebrała Turkom Krym. Już wtedy było oczywiste, że imperium nie jest w stanie równać się militarnie czy technologicznie z europejskimi potęgami. Ale imperium jak to imperium – nie było gotowe przyznać się do tego przed sobą. Tłumaczyło więc kolejne porażki międzynarodowym spiskiem, nigdy własną słabością.
Najbardziej znanym tureckim syndromem jest oczywiście ten z Sèvres z 1920 r., który ziścił wszystkie strachy poddanych upadającego mocarstwa. Na mocy podpisanego wówczas traktatu zachodnie mocarstwa, zwycięskie w pierwszej wojnie światowej Francja i Wielka Brytania, rozparcelowały między siebie arabskie posiadłości imperium. Turkom natomiast zostawiły ogryzek terytorium w centralnej Anatolii, odbierając im cieśniny i nawet odwieczną stolicę w Stambule.
Wszystko zmieniła Lozanna. Ale od razu nie dla wszystkich w Turcji było to oczywiste. Zwolennicy Mustafy Kemala uważali rzecz jasna traktat z Lozanny za swój wielki triumf, wynegocjowany przez genialnego wodza. W ten sposób stał się on nieodzownym elementem mitu założycielskiego nowego państwa. W rocznicę jego podpisania zaczęto w Turcji świętować Dzień Lozanny – tego dnia dzieci przychodziły to szkoły w barwach wszystkich regionów zjednoczonej już na zawsze Anatolii.
Zobacz także
Sieroty po imperium widziały to zupełnie inaczej niż kemaliści – dla nich był to ostateczny koniec mocarstwa. Ale obie grupy od początku mówiły podobnym językiem o "wielkim spisku przeciwko tureckiemu narodowi". Dokładnie takie sformułowanie, wypowiadane wielokrotnie przez Atatürka, z czasem nabrało w tureckiej polityce melodyki podobnej do naszego "Balcerowicz musi odejść" – rytualnie powtarzane, często bez związku z tematem wystąpienia. O "wielkim spisku przeciwko tureckiemu narodowi" regularnie mówi Erdoğan, czyli pod wieloma względami polityczna antyteza Atatürka.
Prezydent Turcji wywodzi się zresztą ze środowiska, które od dawna krytykuje Lozannę. Chodzi o ruch Milli Görüş (Narodowa Wizja), założony jeszcze w latach 60. przez Necmettina Erbakana, prekursora politycznego islamu w Turcji, premiera w latach 1996–97 i mentora Erdoğana.
Prezydent Turcji, odwołując się właśnie do słów Erbakana, kilkukrotnie w ostatnich latach powtarzał tezę o lozańskich "łańcuchach" zniewalających Turcję, szczególnie w sprawie kontroli nad Morzem Egejskim, czym systematycznie wyprowadzał z równowagi grecką dyplomację. W 2016 r., rozjuszony nieudaną próbą obalenia go przez wojsko, stwierdził, że traktat z Lozanny był tak naprawdę porażką Turcji, bo musiała "oddać" wyspy egejskie Grecji. "Zostaliśmy skolonizowani we własnym kraju" – powiedział wtedy.
Cały ten kompleks reakcji można dziś już nazwać syndromem lozańskim, który powtarza wszystkie strachy z Sèvres, ale idzie jeszcze dalej. O ile syndrom z Sèvres funkcjonował niemal wyłącznie w środowiskach wykształconych elit, o tyle dziś jego lozańska odmiana trafiła dosłownie pod strzechy. I dzięki temu co rusz okazuje się bardzo skutecznym (i niebezpiecznym) instrumentem politycznym w rękach Erdoğana.
4.
Paradoksalnie podejście do Lozanny jednoczy dziś w Turcji środowiska, które w żadnych innych okolicznościach by się nie spotkały: islamistów, sekularystów-zwolenników dawnej republiki o bardzo antyzachodnich poglądach, skrajną prawicę spod znaku Szarych Wilków oraz duże grono byłych i obecnych wysokich oficerów.
Przy czym przeciwnicy Erdoğana w rychłym wygaśnięciu traktatu widzą raczej zagrożenie. Obawiają się, że prezydent Turcji już dawno dogadał się z Unią Europejską i gdy tylko Lozanna wygaśnie, pozwoli na utworzenie niezależnego Kurdystanu, obejmującego również południowo-wschodnią część obecnej Turcji. Niektórzy na opozycji idą krok dalej i przy tej okazji stawiają pytanie: czy przypadkiem Erdoğan nie jest Żydem? I czy na pewno przypadkiem traktat podpisano właśnie w Lozannie, światowej stolicy syjonizmu?
Z kolei zwolennicy prezydenta nie mogą się oczywiście doczekać wygaśnięcia traktatu. Według nich sto lat temu Kemal mógł wynegocjować dużo lepsze granice, stosowne do "narodowego potencjału". Może nie zdołałby utrzymać imperium (i kalifatu, czyli symbolicznego zwierzchnictwa na wszystkimi muzułmanami, co kluczowe dla islamistów), ale mógł chociaż powalczyć o "zachodnią Trację" i roponośny Mosul (dziś w Iraku), który przez 400 lat był w rękach tureckich.
Ale może nic straconego? Dziś, sto lat po Lozannie, Turcja okupuje część północnej Syrii, turecka armia "wpada" do północnego Iraku wedle uznania, wysyła swoje jednostki specjalne do byłych osmańskich kolonii, od Libii po Azerbejdżan, i do Azji Centralnej, z którą łączą ją więzi etniczne.
Edhem Eldem przestrzega jednak przed nostalgią po imperium i porównuje obecne wykorzystywanie syndromu lozańskiego przez Erdoğana do sentymentu, jakim wielu Niemców darzyło traktat wersalski w dwudziestoleciu międzywojennym. Podobny wydaje się sposób tworzenia mitu o ciosie w plecy (niem. Dolchstosslegende), w Erdoğanowskiej Turcji przybierający formę oskarżeń o "wielką zdradę".
Według niemieckiej wersji tego mitu Niemcy wcale nie przegrały pierwszej wojny światowej, ale zostały zdradzone przez swoich przywódców-cywilów przy stole negocjacyjnym. A niemieccy generałowie i żołnierze chcieli walczyć. Na tej samej zasadzie – przekonują publicyści z okolic władzy – Turcja wcale nie przegrała w pierwszej wojnie, wystarczy przecież wspomnieć triumf pod Gallipoli czy w wojnie wyzwoleńczej z Grekami. Porażką i "wielką zdradą" okazał się dopiero traktat z Lozanny.
Najwyższy więc czas, aby przeszedł do historii. Tak jak greckie panowanie nad egejskimi wyspami.
Łukasz Wójcik
Zastępca kierownika działu zagranicznego "Polityki". Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego i Szkoły Nauk Społecznych IFiS PAN. Studiował również w Ankarze. Badawczo i publicystycznie zajmuje się problematyką turecką i bliskowschodnią. Odpowiadał za działy zagraniczne w "Przekroju" i "Wprost".