Dwie Legie. "Ich" i "nasza"
Czy zwyczajny warszawiak musi się bać idąc na mecz piłkarski? [Nasza relacja]
Widowisko sportowe nie zaczyna się na boisku. Zaczyna się w momencie, gdy musimy dojechać na stadion. Wsiąść z grupą kibiców do autobusu i dojechać z nimi na Łazienkowską. To nie lada wyczyn, który odstrasza wielu warszawiaków. Wie to każdy, kto jechał kiedyś z pijanymi kibolami. Krzyki, pijaństwo, terror autobusowy. Nie jest to regułą, jednak zdarza się często. Zbyt często.
Chcieliśmy sprawdzić czy zwyczajny warszawiak może bezpiecznie wybrać się na mecz, obejrzeć go, a potem z niego wrócić, nie ryzykując przy tym utraty zdrowia lub życia. Wybraliśmy się na mecz Legii z Jagiellonią Białystok.
Po przyjeździe na stadion miłe zaskoczenie - wiele rodzin, dużo dzieci, szkolne wycieczki. Dobra, sportowa atmosfera. Zupełnie inny świat niż przed chwilą, w autobusie. Oczywiście wszędzie masa policji - uzbrojonej po zęby, w kamizelkach, kaskach i z tarczami. Wyjaśniono nam, ze kibice "Jagi" (Jagiellonii Białystok) znani są z agresywnego zachowania. Tyle, że my nie mamy z nimi żadnego kontaktu - przyjeżdżają z innej strony, wchodzą zupełnie innym wejściem, z drugiej strony stadionu.
To są dwa, zupełnie inne światy. Pierwszy z nich to te zadowolone dzieciaki, rodziny, starsi panowie w szalikach, dyskretnie podkreślający swoje przywiązanie do klubu, pamiętający mecze Kazimierza Deyny. O nich nie przeczytamy w jutrzejszych gazetach. Przeczytamy o mieszkańcach tego drugiego świata - pseudokibicach, którzy nie przyjechali na mecz, tylko na zadymę. W ich wrzaskach jest mało pochwały własnego klubu. Jest czysty hejting. Słowa na "k" czy "ch" ścielą się gęsto. Nieważne czy komuś to przeszkadza, czy nie. Krzyczy zarówno młody, 13-letni chłopak, jak i pijany, łysy mężczyzna. Przeciwnicy (nie tylko inne kluby, ale i policja, i PZPN) są nie tylko "Żydami", ale i "zboczeńcami", "k...ami" i "ch...ami". Ci pseudokibice sieją rzeczywisty terror i są naprawdę niebezpieczni. Głównie dlatego, że są w grupie.
Po dokładnej kontroli wchodzimy na trybunę. Kibice przeciwnika siedzą w osobnym sektorze (po drugiej stronie stadionu, oddzieleni od innych pustym, tzw. buforowym sektorem, co widać na zdjęciu poniżej). Jeszcze przed rozpoczęciem meczu zaczynają rzucać hukowymi, niezwykle głośnymi petardami. Pomimo tego, iż każdy z wchodzących na stadion jest dość dokładnie przeszukiwany, udało im się je wnieść. Dlaczego?
"Żyleta", czyli północna trybuna jest zamknięta. Decyzję o zamknięciu podjęła Komisja Ligi. Była to reakcja na użycie przez kibiców Legii rac 14 lutego, podczas meczu pomiędzy drużynami Legia Warszawa - Korona Kielce (wcześniej omyłkowo napisaliśmy, że była to decyzja UEFA).
Od początku mamy wrażenie, że w Warszawie są dwie Legie. "Ich" - niewielkiej, ale znacznej grupy pseudokibiców. Ta niewielka grupa spowoduje, że mecz zostanie przerwany, ludzie zostaną zmuszeni do powrotu do domu, a klub zostanie dotkliwie ukarany. Jest i ta druga, stołeczna Legia. To warszawiacy, którzy przyszli tu kibicować. Zresztą nie trzeba być nawet kibicem Legii, żeby wybrać się na mecz. Tysiące ludzi na stadionie bawią się bardzo dobrze. Do czasu.
Widowisko od początku przerywane jest potężnymi hukami, dobiegającymi z trybun gości. Pod koniec pierwszej połowy pseudokibice Legii przedzierają się na ich sektor i dochodzi do regularnej bitwy. Nie pomagają prośby organizatorów meczu, dobiegające z głośników. Przez parę minut trwa bijatyka. Ludzie są tratowani, bandyci ukryci pod klubowymi szalikami biją na oślep. Wkracza policja, mecz zostaje przerwany, a my musimy wracać do domu. Po raz kolejny sport przegrał z chuliganami. Media napiszą o kolejnej zadymie na stadionie, pokażą niewielki fragment tego "widowiska". Wyeksponują kiboli i... przestraszą tysiące warszawiaków, którzy po raz kolejny nie zdecydują się pójść na mecz.
Warszawiacy naprawdę potrafią się dobrze bawić. Byliśmy tego świadkami. Niestety - niewielki procent pseudokibiców na stadionie zdecydował, że nie będą - policja wystąpi o zamknięcie tego stadionu do końca rundy wiosennej.