RegionalneWarszawaDramat na granicy Polski z Białorusią. "Chłopiec był przerażony, nie da się zapomnieć jego oczu"

Dramat na granicy Polski z Białorusią. "Chłopiec był przerażony, nie da się zapomnieć jego oczu"

Na wschodniej granicy kraju, w miejscach objętych stanem wyjątkowym, nie mogą przebywać dziennikarze. Ktoś jednak jest świadkiem dramatów ludzi, których los rzucił do przygranicznych lasów. Pełną tragizmu relację znad granicy polsko-białoruskiej zdała w rozmowie z WawaLove aktywistka z Warszawy, prawniczka Marta Górczyńska.

Na polsko-białoruskiej granicy trwa kryzys humanitarny. Ludzie koczują w lesie, nie mogąc wyjść ani na jedną, ani na drugą stronę
Na polsko-białoruskiej granicy trwa kryzys humanitarny. Ludzie koczują w lesie, nie mogąc wyjść ani na jedną, ani na drugą stronę
Michal Kosc / Forum

- Na pograniczu polsko-białoruskim utknęli ludzie, których Polska nie chce przyjąć. Zjawisko przybiera coraz większą skalę. Coraz więcej przybyszy, także na innych odcinkach granicy, wypychanych jest z powrotem do Białorusi. Te osoby nie są odstawiane na legalne przejście graniczne - mówi Marta Górczyńska. - Wiedzieliśmy, że będą problemy, ale na to, w jakich warunkach ci ludzie muszą tam przetrwać i jak wielkie będzie zagrożenie ich życia, nie byliśmy przygotowani. Tam dzieją się rzeczy, w które sama nie wierzę, że mogą się wydarzać naprawdę. To katastrofa.

Rozmowa z Martą Górczyńską, prawniczką współpracującą z Helsińską Fundacją Praw Człowieka, zaangażowaną w działania Grupy Granica

Na zdjęciu: Janina Ochojska i Marta Górczyńska na wrześniowej konferencji w sprawie pomocy humanitarnej na granicy (fot. Anna Maria Biniecka)
Na zdjęciu: Janina Ochojska i Marta Górczyńska na wrześniowej konferencji w sprawie pomocy humanitarnej na granicy (fot. Anna Maria Biniecka)

Barbara Kwiatkowska, WP.PL: Kilka grup ludzi, którzy utknęli na granicy, znamy z mediów. Ale jest ich tam ponoć wielu. Czy spotkała się pani z migrantami?

Marta Górczyńska: Trzy tygodnie temu, w końcówce września, gdy panowała temperatura niewiele ponad zero stopni, uczestniczyłam w spotkaniu z grupą od wielu dni błąkającą się po lesie. To było około dziesięciu mężczyzn z różnych krajów, z Kamerunu, Sri Lanki, właściwie chłopców, dwudziesto-dwudziestokilkulatków. Byli też nieletni, 16- i 17-latek. Opowiadali drżącym głosem, niektórzy nawet płacząc, jak zostali oszukani. Przekonano ich, że wiza białoruska pozwala na podróżowanie po całej Europie, że pojadą, gdzie zechcą. Wpadli w pułapkę. Płakali, że straż ich wyrzuciła, że ich zastraszali, nikt ich nie chciał wysłuchać.

Padał deszcz, oni byli mokrzy, w strzępach butów, przemarznięci, ze zgrabiałymi z zimna rękami. To był przygnębiający widok. Ten ich strach, załamanie psychiczne… Było tam z pięciu aktywistów, mieli dla nich suche ciuchy na przebranie. Zaczęliśmy ich po prostu przebierać jak dzieci, w ciepłe ubrania, okrywać ich kocami. Z krzaków wypadł jeszcze jeden chłopiec, pamiętam, był z Iraku, nie miał już kompletnie siły, po prostu wywrócił się, był w krytycznym stanie. Powiedzieliśmy mu, że musimy wezwać pogotowie, był w strasznej kondycji, bliski hipotermii. Ten chłopiec wpadł w takie przerażenie, nigdy nie zapomnę jego oczu. Jakże oni muszą być straumatyzowani!

Ilu tam, w tych lasach, może być ludzi?

Z danych podawanych przez władze ciężko wyczytać rzetelne informacje. Ale nie ulega wątpliwości, że ci ludzie, do których docieramy, są w coraz gorszym stanie. Tam są dzieci, niemowlaki. Oni są w matni, wpędzeni w kocioł, nie ma wyjścia z tego impasu. I wielu z nich naprawdę tam zostaje. Nie mają co zrobić ze zmarłymi. Nie wezwą przecież policji, by zabrała ciało. Zostawiają ich. To nie do pojęcia, co ci ludzie muszą przeżywać. Tam naprawdę ważą się życie i śmierć.

Najgorsze, że tych ludzi będzie coraz więcej. Oni nie rozumieją tej sytuacji. Są zdezorientowani, przeżywają strach i czują, że ich życie jest na krawędzi. Najbardziej boją się dzieci. Słyszałam o takiej sytuacji, jak do rodziny z trójką dzieci, dwiema malutkimi dziewczynkami i czternastoletnim chłopcem, przyjechali medycy, którzy tam pracują wolontaryjnie. Chcieli zbadać małą. Byliśmy świadkami wielkiego przerażenia. Zastanawiałam się, ile to dziecko musiało doznać krzywd, że odczuwa przerażenie przed innymi ludźmi, nawet tymi, którzy najwyraźniej chcą pomóc.

Pani praca na granicy miała polegać na załatwianiu formalności związanych z sytuacją tych ludzi. Tymczasem stała się pani świadkiem całej tej dramatycznej sfery. Trudno się od tego oddzielić…

To jest tak skrajne przeżycie, że siłą rzeczy tworzą się więzi. Kiedy spotyka się przemarzniętego do szpiku kości człowieka, najszybszym sposobem na ratowanie go, jeśli nie ma się pod ręką termicznego okrycia, jest oddanie mu własnego ciepła, przytulenie takiego dziecka czy innej umierającej z wychłodzenia osoby. I serce pęka, jak się widzi to, z jakimi niewiadomymi ci udzie muszą się zmierzyć. Z jakiej pomocy skorzystać? Kto jest zagrożeniem, a kto ma dobre intencje? Czy mogą jechać do szpitala, choć są umierający - czy to nie udaremni ich dotychczasowego trudu? I co tak naprawdę teraz zrobić? Niektórzy chcieliby wrócić do domu, choć z nadzieją na nowe życie go opuszczali.

Zajmujemy się teraz sprawą takiego młodego człowieka, syryjskiego piosenkarza, który uciekł ze swojej ojczyzny i mieszkał kilka lat w Libanie. Tam też sytuacja się pogorszyła i skorzystał z oferty białoruskiego biura podróży. Wyjazd do Europy skończył się w lesie na granicy Polski i Białorusi. Błąkał się tak 18 dni. Trzeba było zawieźć go do szpitala. Po trzech godzinach został wyrzucony przez straż graniczną, wrócił do lasu. Nagrał nam stamtąd potem wiadomość, że wie, że tu umrze.

Jedna z mieszkanek okolic przygranicznych powiedziała, że z przerażeniem patrzy na swoje pole kukurydzy. Boi się pomyśleć, co będzie, jak przyjdzie czas na skoszenie. Wie, że leżą tam trupy... Jak na te wszystkie wydarzenia reagują mieszkańcy, którzy są świadkami tych dramatycznych scen, czy są podzieleni?

Ludzie na Podlasiu czasem nie potrafią odróżnić stanu wyjątkowego od wojennego. Myli im się - widzą na drogach opancerzone wozy, wojsko, są zatrzymywani, otwierają bagażniki do kontroli. Jest dużo strachu, ale oni naprawdę pomagają. Wierzę, że każdy, kto widzi te tragedie, stanie twarzą w twarz z tymi wpółżywymi nieszczęśnikami, zobaczy człowieka, a nie "nielegalnego uchodźcę". Są oczywiście tacy, którzy pomagać się boją, bo nie wiedzą, jakie mogą być konsekwencje ze strony systemu, czy nie zaszkodzą tym państwu. Ale każdy ludzką miarą ocenia rozmiar tego nieszczęścia.

A taka historia, jak z jakiejś magicznej opowieści: do takiej podlaskiej babuleńki, która mieszka w odludnej, chylącej się chałupce, zapukali uciekinierzy. Bo to były pierwsze drzwi po ich wyjściu z lasu. Ta starowinka kompletnie nie wiedziała, jak im pomóc. Spłakała się nad ich losem.

Ale także wielu z mieszkańców pracuje w szeregach strażników granicznych. Jak pani sądzi, co dziać się musi z kondycją psychiczną tych ludzi?

Moim zdaniem, ta kondycja musi być coraz gorsza. Postawmy się w ich sytuacji. Widzą te rodziny z dzieciakami, muszą - taki mają rozkaz - wypędzić ich z powrotem do lasu. Przecież to też ludzie. Nie dowiemy się, czy dochodzi do aktów niesubordynacji. Wiemy, że wielu idzie na L4. To dla nich matnia. Mam świadomość tego, że wszędzie spotkać można osoby o okrutnym usposobieniu - niektórzy z migrantów opowiadają o tym, z jakim okrucieństwem się spotkali podczas osobistego spotkania z pogranicznikami.

Sądzę, że mamy generalnie do czynienia z rozproszoną odpowiedzialnością. W szeregach są rotacje, przeniesienia, czynności dzielone są na etapy - inna ekipa przywozi, inna odwozi. Nikt nie czuje się do końca odpowiedzialny. To utrzymuje te służby w ryzach. Ale wiem też, że strażnicy znają prawo, wiedzą, że to, co się dzieje, jest zdeptaniem wszelkich międzynarodowych przepisów, obowiązujących jeszcze w Polsce do niedawna. I przeżywają osobiste dramaty. Jeden ze strażników, kiedy pytałam go, czy naprawdę jest gotów wyrzucić tych ludzi o lasu, powiedział mi "pani jest w łatwiejszej sytuacji, ja trzy dni temu znalazłem zwłoki człowieka, chorego niemowlaka, a teraz TO" - i pokazał ręką wyczerpanych, bliskich śmierci, pozawijanych w koce termiczne ludzi.

Pani praca na granicy miała w założeniu polegać na czynnościach prawnych. Jak weryfikują to okoliczności? Co udaje się zdziałać w kwestii formalności dotyczących tych osób?

Z ochroną prawną powinnam radzić sobie lepiej niż z tą humanitarną. Chcemy świadczyć pomoc, zapewnić tym ludziom dostęp do procedur prawnych, badać przesłanki do wydalenia z Polski bądź udzielenia azylu. Ale napotykamy na duży opór służb przed przeprowadzaniem zgodnych z prawem czynności. To będzie kluczowy punkt składanej przez nas do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka skargi na polski rząd w jednej ze spraw.

Zbieramy dokumentację, monitorujemy wszystkie procesy, do których mamy dostęp. Po to jeździmy na pogranicze. Rysujemy obraz tych zjawisk, by był opis z najrzetelniejszych źródeł, ale też odanimizowujemy tych ludzi, oni mają twarze i nazwiska, odbierane im przez nasz rząd.

Czy rządzący łamią Konwencję Genewską?

Ten dokument definiuje, kto to jest uchodźca, komu należy się ochrona, a przede wszystkim ustala jedną zasadniczą kwestię: nikt, komu grozi niebezpieczeństwo utraty życia, tortury, prześladowania, nie może być wydalony do miejsca, które nie zapewnia mu bezpieczeństwa. A my nic nie wiemy o tych ludziach i odsyłamy ich, bez zbadania sytuacji. A przecież wiadomo z góry, że tam, gdzie się ich wysyła, nie spotka ich nic dobrego. Powinniśmy się przyjrzeć każdej sprawie.

No właśnie, jak powinno to wyglądać w świecie idealnym?

Po pierwsze, tych ludzi nie powinniśmy odsyłać do lasu. Powinny zostać stworzone miejsca tymczasowej recepcji dla nich. Wystarczy postawić jakieś ogrzewane hangary, namioty ze strefą pomocy. Każda osoba powinna być zarejestrowana. Sztab ludzi, skierowanych specjalnie do tych zadań, powinien rozpatrzyć ich sprawy, zbadać, czy nie rozdzielono rodzin, do czego teraz notorycznie dochodzi w lesie. I nakarmić oraz zaopatrzyć. A potem rozważać każdą sprawę indywidualnie. I udzielić azylu i praw pobytowych, albo wydalić z Polski. Mamy na to jako kraj, możliwości finansowe, dostalibyśmy wsparcie unijne.

W takim kryzysowym stanie można też byłoby liczyć na reakcję dyplomatyczną i wsparcie innych państw, zaangażowanie takich organizacji jak Czerwony Krzyż i UNHCR. My też spieszymy z pomocą do krajów objętych kryzysem, tak samo nam by udzielono wsparcia ekip ratowników i doświadczonych pracowników misji humanitarnych oraz organizacji pozarządowych. Kompleksowe działanie w sposób zorganizowany pozwoliłoby uporać się z procedurami. W końcu tych ludzi nie może być więcej niż kilka tysięcy. Można przyjąć ich z troską o człowieka, bez psów, bez wypychania. Takie sprawne działanie osłabiłoby zapędy Łukaszenki, wytrąciło mu broń z ręki i kryzys zostałby zażegnany.

Co my możemy zrobić, żeby nie dać się opanować tej znieczulicy płynącej ze sfer rządowych? Oczywiście pomóc, jak kto może. Co jednak zrobić w sferze mentalnej?

Nie pozwolić, by w języku funkcjonowały odczłowieczające figury. Nie ma nielegalnych uchodźców. Są ludzie, chłopak, dziewczyna, rodziny… To są ludzie. Tacy jak my. Zmuszeni do ucieczki, bez domu, w opresji. To są nasi bliźni - może w Polsce to słowo powinno zadziałać najskuteczniej, by wyzwalać ludzki odruch.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)