USA i Izrael mogą aktywnie włączyć się do wojny z ISIL, jeżeli zagrożona zostanie Jordania
Dyplomaci i analitycy obawiają się, że po Syrii i Iraku kolejnym celem islamskich radykałów stanie się Jordania. Jeśli do tego dojdzie, USA nie będą mogły - tak jak dotychczas - stać z boku, a do konfliktu włączyć się może również Izrael.
03.07.2014 | aktual.: 03.07.2014 12:36
Ostatnich kilka tygodni były dla dżihadystów spod znaku Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu (ISIL) pasmem sukcesów. Organizacja, która jest tak radykalna, że odcina się od niej nawet Al-Kaida, w błyskawicznie przeprowadzonej ofensywie zajęła znaczne obszary północno-wschodniego Iraku, w tym dwumilionowy Mosul, drugie największe miasto Iraku. Sunniccy bojownicy zagrozili nawet samej stolicy, docierając do peryferii Bagdadu.
Nowy kalifat po blisko stu latach
Zwieńczeniem serii zwycięstw była deklaracja utworzenia na opanowanych terytoriach islamskiego kalifatu, który zniknął przed blisko stu laty wraz z upadkiem Imperium Osmańskiego. Nowe państwo, oparte na najbardziej radykalnej interpretacji Koranu, swoim obszarem objęło nie tylko Irak, ale również północno-zachodnią Syrię, której wielkie połacie od miesięcy pozostają w rękach bojowników ISIL, walczących z reżimem Baszara al-Asada. Granica pomiędzy oboma państwami praktycznie przestała istnieć.
Kalifem, czyli zastępcą proroka Mahometa na ziemi, któremu według rebeliantów posłuszeństwo winni są wszyscy muzułmanie na świecie, ogłoszono przywódcę ISIL Abu Bakra Al-Bagdadiego. Jednocześnie ekstremiści oznajmili, że w świetle decyzji o utworzeniu nowego państwa z nazwy ISIL znikają "Irak" i "Lewant", a oficjalna nazwa brzmi "Państwo Islamskie".
Sukcesy islamskich radykałów zaniepokoiły nie tylko regionalnych graczy, ale również USA. W 2011 roku amerykańscy żołnierze opuścili Irak po trwającej prawie dekadę obecności w tym kraju. Po niecałych trzech latach okazało się, że gigantyczne koszty i ofiary poniesione w trakcie operacji stabilizacyjnej poszły na marne. I choć znajdujące się pod ścianą szyickie władze w Bagdadzie zwróciły się do Amerykanów o pomoc, Waszyngton postępuje niezwykle powściągliwie, bo nie chce zostać ponownie wciągnięty w przewlekły konflikt.
Irakijczycy liczyli na amerykańskie ataki z powietrza, ale na razie Barack Obama unika pochopnych działań. Wprawdzie według źródeł w Pentagonie uzbrojone drony latają już nad Irakiem, jednak jest to jedynie polisa ubezpieczeniowa, mająca chronić amerykański korpus dyplomatyczny i kilkuset doradców wojskowych, będących jak dotąd jedynym realnym wsparciem ze strony USA. Jednocześnie Biały Dom wyklucza użycie sił lądowych w jakichkolwiek operacjach na irackim terytorium.
USA i Izrael na ratunek Jordanii
Dyplomaci i analitycy ostrzegają jednak, że na horyzoncie jawi się groźny scenariusz, w obliczu którego Amerykanie nie będą mogli dalej bezczynnie stać z boku. Jeśli po Syrii i Iraku kolejnym celem ISIL będzie Jordania, a wiele na to wskazuje, do zbrojnej reakcji zostaną zmuszone nie tylko Stany Zjednoczone, ale najprawdopodobniej również Izrael, czyli dwa najbardziej znienawidzone kraje na Bliskim Wschodzie.
Rządzona przez dynastię Haszymidów Jordania jest jednym z najstabilniejszych państw regionu i bliskim sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, które ochoczo korzystają z jordańskich instalacji militarnych. Według doniesień izraelskiego dziennika "Haaretz" obecnie w tym kraju stacjonuje ok. 1000 osób amerykańskiego personelu wojskowego oraz myśliwce F-16.
Należy również pamiętać, że Jordania jest obok Egiptu jedynym krajem arabskim, który podpisał traktat pokojowy z Izraelem (w 1994 roku) i utrzymuje z nim oficjalne stosunki dyplomatyczne. Mało tego, oba kraje łączy nieformalny sojusz, dyktowany wspólnotą interesów w takich kwestiach jak wojna w Syrii czy walka z islamskim ekstremizmem.
Obawy, że haszymidzkie królestwo będzie kolejnym celem bojowników Islamskiego Państwa, mają bardzo realne podstawy. Powołany przez ISIL kalifat rości sobie prawo do zwierzchności nad wszystkimi sunnitami, więc al-Bagdadi może chcieć włączyć w jego struktury również jordańskie terytoria. Od ponad tygodnia w rękach dżihadystów znajduje się miasto Ar-Rutba, leżące na jedynej drodze łączącej Irak z Jordanią, zaledwie półtorej godziny jazdy od granicy. W odpowiedzi na to zagrożenie, jordańska armia została postawiona w stan podwyższonej gotowości, a 180-kilometrowy odcinek graniczny został obsadzony dodatkowymi oddziałami wojska.
Strategiczne znaczenie
Wystarczy przelotne spojrzenie na mapę, by uzmysłowić sobie, jak strategiczne znaczenie ma Jordania, wciśnięta między Irak, Syrię i Izrael. Jeżeli konflikt rozprzestrzeniłby się również na ten kraj, wojenny front zbliży się bezpośrednio do izraelskich granic, co zmusi państwo żydowskie do reakcji. Izraelski premier Benjamin Netanjahu już zdążył wezwać społeczność międzynarodową do wsparcia Ammanu w walce z islamskim ekstremizmem. - Musimy być w stanie powstrzymać terroryzm i fundamentalizm, który może dosięgnąć nas ze wschodu, już na granicy z Jordanią, a nie przedmieściach Tel Awiwu - oświadczył. Izraelczycy zdają sobie sprawę, że walcząc z ISIL, staną w jednym szeregu ze znienawidzonymi reżimami w Damaszku i Teheranie, dla których sunniccy radykałowie są śmiertelnymi wrogami. To tylko namiastka tego, jak pogmatwane są relacje na Bliskim Wschodzie. Ale według źródeł dyplomatycznych, cytowanych przez portal Daily Beast, państwo żydowskie jest gotowe "pobrudzić sobie ręce" i podjąć bezpośrednią akcję zbrojną,
gdyby trzeba było pospieszyć Jordanii na ratunek.
Niebezpieczeństwo ze strony ISIL zmusiłoby do interwencji również USA, i to nie tylko ze względu na stacjonowanie w tym kraju amerykańskich wojsk. "Każde pogwałcenie suwerenności tak cenionego sojusznika i bastionu umiarkowania na Bliskim Wschodzie byłoby nie do zaakceptowania. Jordania była tak niezawodnie pomocna Stanom Zjednoczonym i ich interesom, tak konstruktywna w procesie pokojowym z Izraelem, i jest tak ważnym filarem umiarkowania i reform w regionie, że nawet Kongres, mistrzowie obojętności i czarna dziura demokracji, w jaką się przeistoczył, prawdopodobnie domagałby się amerykańskiej interwencji" - pisze na łamach "Foreign Policy" Eli Lake, wieloletni korespondent z Bliskiego Wschodu.
Piąta kolumna
Na razie eksperci przekonują, że jordańska armia jest wystarczająco silna i, w przeciwieństwie do irackiej, zdyscyplinowana, by poradzić sobie z agresją sunnickich bojowników. Jednak haszymidzka monarchia bardziej od zewnętrznej agresji Państwa Islamskiego obawia się jego piątej kolumny wewnątrz własnych granic. Sukcesy ISIL w Syrii i Iraku stały się wodą na młyn dla jordańskich fundamentalistów. Przedsmak tego, co może się wydarzyć, obserwujemy właśnie w położonym na południu kraju mieście Ma'an - bastionie islamskich radykałów, mającym długą tradycję buntów wobec władzy centralnej.
Jak pisze korespondent brytyjskiego dziennika "The Daily Telegraph", w mijających trzech latach mieszkańcy Ma'an aktywnie popierali Front al-Nusra, filię Al-Kaidy walczącą w syryjskiej wojnie domowej przeciwko reżimowi Asada. To właśnie z tego 50-tysięcznego miasta wywodzi się duża część z około dwóch tysięcy Jordańczyków, którzy wyjechali na "świętą wojnę" do Syrii lub Iraku. Dziś Front al-Nusra i ISIL to zaciekli wrogowie, którzy wzajemnie się zwalczają. Lecz pod wpływem ostatnich sukcesów to Państwo Islamskie zdobywa coraz liczniejsze grono zwolenników.
Właśnie pod sztandarami ISIL przez Ma'an w ostatnim czasie przetoczyła się fala antyrządowych rozruchów, w których główną rolę odegrali inspirowani przez radykałów młodzi Jordańczycy. - Już dłużej nie szanujemy ani nie ufamy władzy i szukamy alternatywy, która zabezpieczy nasze podstawowe prawa - mówił jeden z protestujących, cytowany przez "Washington Post". - W Państwie Islamskim znaleźliśmy naszą alternatywę - dodaje. Niektórzy analitycy ostrzegają, że może to być zarzewie islamistycznej rewolty, która rozleje się na inne jordańskie miasta.
Podatny grunt pod radykalizację
Dotychczas rząd zastosował wobec demonstrantów metodę kija. Wystąpienia są brutalnie tłumione przez siły bezpieczeństwa. Według doniesień medialnych zginęło co najmniej kilka osób, a dziesiątki zostały ranne. - Jedyną usługą, którą zapewnia nam państwo, są policyjne oddziały prewencji. To miasto zostało zapomniane. Nie ma pracy, rozwoju, nie ma godności - mówi z goryczą Mohammed Abu Saleh, jeden z lokalnych liderów politycznych z Ma'an, z którym rozmawiał "WP". Jego zdaniem poparcie dla ISIL rodzi się z frustracji. - Niektórzy ludzie używają groźby ISIL, aby wysłać sygnał reżimowi. Doszliśmy do punktu, gdzie wróg mojego wroga jest moim przyjacielem - wyjaśnia.
Niewykształconą i sfrustrowaną młodzież łatwo zmanipulować. Dla wielu pozbawionych widoków na lepszą przyszłość chłopców dżihad może być atrakcyjną perspektywą, tym bardziej, że dysponujące pokaźnymi funduszami Państwo Islamskie może zapewnić im nie tylko cel w życiu, ale także jako taki byt. - Niestety, to są dzieciaki, które bardzo niewiele wiedzą o swojej religii czy dżihadzie, i nie chcą nikogo słuchać ani przed nikim odpowiadać - mówi jeden z lokalnych salafickich przywódców religijnych, cytowany przez amerykański dziennik.
Zatem wszystko wskazuje na to, że najbliższe tygodnie mogą być kluczowe dla przyszłości całego regionu. Ewentualny marsz ISIL w kierunku Jordanii jest tylko jednym z rysujących się na horyzoncie palących problemów. Państwa Islamskiego coraz bardziej obawiają się też inne kraje regionu jak Turcja czy Arabia Saudyjska. Z kolei sam Irak znajduje się na krawędzi rozpadu, a iraccy Kurdowie planują referendum, które może przesądzić o powstaniu nowego niepodległego państwa, co całkowicie zmieniłoby regionalny układ sił. Bliski Wschód coraz bardziej zaczyna przypominać beczkę prochu na wzór Bałkanów przed I wojną światową, aczkolwiek wydaje się, że tym razem prawie na pewno nie grozi nam globalny konflikt. Ku przestrodze warto jednak pamiętać, że to samo mówiono w 1913 roku.
Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska