USA i Chiny na kursie kolizyjnym? Nowa zimna wojna na horyzoncie
Donald Trump i jego administracja sygnalizują zaostrzenie kursu wobec Pekinu. W odpowiedzi chińskie siły zbrojne intensyfikują przygotowania do konfliktu militarnego z USA. Czy świat stoi w obliczu nowej zimnej wojny?
01.02.2017 | aktual.: 01.02.2017 12:29
Po zwycięstwie Donalda Trumpa relacje między dwiema największymi światowymi potęgami znalazły się w najgorszym momencie od dekad. Miliarder jeszcze w kampanii wyborczej ostro atakował Chiny, oskarżając je o celowe zaniżanie kursu swojej waluty i wyprowadzanie miejsc pracy z USA. Już wtedy odgrażał się, że jako prezydent wprowadzi zaporowe cła na chińskie towary.
Później było już tylko gorzej. Po wyborczym triumfie prezydent elekt wywołał wściekłość Pekinu, osobiście odbierając telefon z gratulacjami od prezydent Tajwanu Tsai Ing-wen. Szkopuł w tym, że rozmowa na tak wysokim szczeblu na linii USA-Tajwan nie zdarzyła się od 1979 roku. Przez lata Waszyngton trzymał się zasady "jednych Chin", uznając rząd chińskich komunistów za jedyną legalną władzę Państwa Środka. Trump zerwał z tą polityką stwierdzając, że chce użyć doktryny "jednych Chin" w roli karty przetargowej.
W styczniu oliwy do ognia dolał nominowany przez nowego prezydenta na szefa dyplomacji Rex Tillerson. Sekretarz stanu potępił chińskie roszczenia terytorialne na Morzu Południowochińskim i bez ogródek stwierdził, że zablokuje Chinom dostęp do sztucznych wysp, które budują na tym akwenie.
Tillerson nie sprecyzował, co dokładnie ma na myśli, ale jego słowa zmroziły komentatorów i analityków, bo taki ruch musiałby doprowadzić do zbrojnej konfrontacji. Zwracają przy tym uwagę, że deklaracja sekretarza stanu zwiastuje radykalną zmianę w polityce Stanów Zjednoczonych, które do tej pory starały się jak mogły zachować neutralność w azjatyckich sporach terytorialnych, choć pilnowały swobody żeglugi na wodach międzynarodowych.
Morze Południowochińskie to zresztą niejedyna kość niezgody, bo zarówno Trump, jak i Tillerson atakowali Pekin również za to, że nie chce wpłynąć na reżim Korei Północnej, by ten zastopował swoje zbrojenia nuklearne i rakietowe.
Chińczycy się zbroją
W tym świetle nie powinno być zaskoczeniem, że w dniu inauguracji prezydentury Trumpa Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza w oficjalnym komentarzu stwierdziła, że ryzyko wybuchu wojny staje się "bardziej realne" z powodu złożonej sytuacji bezpieczeństwa w regionie Azji i Pacyfiku. W podobnym tonie atmosferę podgrzewają również kontrolowane przez państwo media, ostrzegając, że polityka Waszyngtonu.może doprowadzić do najgorszego.
Nawet stosunkowo niezależny hongkoński dziennik "South China Morning Post" podał, że chińskie siły zbrojne "intensyfikują przygotowania do potencjalnego konfliktu militarnego z USA". Cytują przy tym analityków, którzy twierdzą, że "ekstremalne podejście" Trumpa do Chin jest "wyjątkowo niebezpieczne".
Morze Południowochińskie od co najmniej kilku lat należy do jednego z najbardziej zapalnych punktów na mapie świata. Coraz bardziej asertywni Chińczycy roszczą sobie prawo do 90 proc. tego akwenu, nie zważając na pretensje innych państw regionu, co rodzi groźne napięcia. Nie zważając na krytyczne głosy innych stolic, Pekin usypuje tam sztuczne wyspy, na których umieszcza infrastrukturę militarną, stawiając na politykę faktów dokonanych.
Za imperialną polityką stoi zarówno potęga gospodarcza, jak i militarna. Państwo Środka od lat forsownie modernizuje swoje siły zbrojne, pod względem budżetu wojskowego na świecie wyprzedzają go tylko Stany Zjednoczone. Chiny nadal mają tu jednak spory rezerwuar wzrostu, bo na obronność przeznaczają 1,9 proc. swojego PKB, podczas gdy USA aż 3,3 proc. Według niektórych prognoz już w 2030 roku Chińczycy mogą dysponować marynarką wojenną liczącą 415 jednostek, podczas gdy US Navy planuje, że będzie mieć maksymalnie 355 okrętów.
Co istotne, Pekin mocno inwestuje nie tylko w wojska konwencjonalne, ale również siły strategiczne. W ostatnich dniach przetestował nową wersję swojego międzykontynentalnego pocisku balistycznego DF-5, która może przenosić aż 10 głowic nuklearnych. Wcześniej rozmieścił najnowsze rakiety DF-41 w północno-wschodniej prowincji Heilongjiang, będącą najbardziej optymalnym miejscem do przeprowadzenia uderzenia na terytorium USA. Również w styczniu wyciekły zdjęcia najnowocześniejszego chińskiego atomowego okrętu podwodnego z pociskami balistycznymi (Typ 094A).
Warto przy tym podkreślić, że o ile Chińczycy intensywnie rozwijają i modernizują środki przenoszenia broni jądrowej, to nie zamierzają zwiększać znacząco liczby posiadanych głowic, szacowanej dziś na ok. 260 sztuk. Wychodzą bowiem z założenia, że jest to arsenał wystarczający, by zapewnić sobie nuklearne odstraszanie, a dzięki temu oszczędzają sporo środków finansowych (w porównaniu do USA i Rosji), które mogą przeznaczyć na wzmacnianie innych zdolności obronnych.
Wojna przez przypadek
Zasadne jest pytanie, czy świat stoi w obliczu nowej zimnej wojny, w której tym razem adwersarzem USA będą nie Rosjanie, a Chiny. Historia XX wieku pokazuje, że Ameryka zawsze zwalczała najsilniejsze państwo w Eurazji - najpierw były to Niemcy, potem Związek Radziecki, dziś na najpotężniejszego gracza w tej części świata bez wątpienia wyrasta Państwo Środka.
Opiniotwórczy magazyn "Foreign Policy" komentuje, że w obozie Trumpa istnieje wyraźnie zauważalna tendencja do zaostrzenia kursu wobec Pekinu, choć brakuje "koherentnej strategii", jak to zrobić. Nowy prezydent w kampanii wyborczej powtarzał ja mantrę, że USA za słabo bronią swoich interesów w relacjach z Chinami. On i jego otoczenie mają wierzyć, że wystarczy zacząć prowadzić twardą politykę, a Chińczycy sami spotulnieją. Patrząc jednak na dotychczasowe deklaracje i działania Państwa Środka, nic takiego nie ma miejsca. - Oni subtelnie, ale jasno sygnalizują, że też mają mocne karty w ręku i nie zamierzają się wycofać - powiedział magazynowi jeden z doradców amerykańskiego Kongresu.
Inny anonimowy rozmówca "Foreign Policy", analityk ds. strategii i były pracownik administracji prezydenta USA, ostrzegł, że wzajemne prężenie muskułów grozi geopolitycznym kataklizmem. - Waszyngton i Pekin mogą znaleźć się na kursie kolizyjnym, ponieważ oba kraje mogą przecenić swoje siły i błędnie zinterpretować, jak zareaguje druga strona - prognozuje.
Różnica pomiędzy rywalizacją USA-ZSRR a potencjalną zimną wojną 2.0 jest taka, że żyjemy w wielokrotnie bardziej zglobalizowanym świecie, który jest systemem naczyń połączonych. Stany Zjednoczone i Chiny są od siebie zależne jak nigdy, bo ich wymiana gospodarcza sięga 600 miliardów dolarów. Potencjalna wojna handlowa zakończyłaby się katastrofą dla obu mocarstw, nie wspominając już o reszcie świata. Wszyscy liczą na to, że stawka w tej rozgrywce jest jednak zbyt wysoka, by lekką ręką rzucić już na szalę.