Xi Jinping postawił na mocarstwowe gesty i przebudowę armii
© PAP | Liu Dawei

USA‑Chiny: jeden balon zestrzelony. Na horyzoncie widać armadę nowych

Jakub Majmurek
11 lutego 2023

Szpiegował czy zboczył z kursu? Joe Biden zachował się zbyt miękko, a może tak jak powinien? Dyskusja o chińskim balonie zestrzelonym nad USA będzie trwała zapewne jeszcze długo. Nie zmienia to faktu, że balonów - tym razem w przenośni - w stosunkach USA-Chiny stale przybywa. To one mogą wywołać burzę, jakiej świat nie widział.

Czasem niewiele potrzeba, by wywołać kryzys w relacjach między dwoma mocarstwami. Szczególnie gdy ich relacje od dawna pozostają napięte. Przypomnieliśmy sobie o tym przy okazji wejścia w amerykańską przestrzeń powietrzną chińskiego balonu szpiegowskiego.

Balon pojawił się nad Aleutami – łańcuchem wysp, należących do stanu Alaska. Następnie przez terytorium Kanady dotarł do Montany – stanu w Górach Skalistych przy kanadyjsko-amerykańskiej granicy, gdzie unosił się nad silosami atomowymi. Następnie poleciał w kierunku południowo-wschodnim. Tam widziano go m.in. nad Kansas City. Ostatecznie, w zeszłą sobotę, balon został zestrzelony przez amerykańską armię u wybrzeży Karoliny Południowej.

Obecność balonu w amerykańskiej przestrzeni powietrznej wywołała gwałtowną debatę wśród komentatorów i tamtejszej klasy politycznej. Prawicowe media atakowały prezydenta Joe Bidena za zbyt miękką reakcję na chińską prowokację, a republikańscy politycy wzywali do natychmiastowego zestrzelenia obiektu.

Balonowy kryzys stał się kolejną odsłoną sporu między Demokratami i Republikanami o to, która z tych partii poważniej traktuje zagrożenia ze strony Chin.

Najbardziej radykalne skrzydło Republikanów, to bliskie Trumpowi, od dawna atakowało Bidena za to, że angażując tak wielkie amerykańskie zasoby w pomoc Ukrainie, ignoruje jednocześnie zagrożenia ze strony Chin.

Szpiegowski balon nad Kansas idealnie nadawał się jako pretekst do wznowienia tych ataków. Po zestrzeleniu materiał szpiegowski, jaki zebrał balon, miał zostać przejęty przez Amerykanów, ale cała sprawa pokazuje dwie rzeczy.

Po pierwsze to, jakie emocje Chiny budzą dziś w amerykańskiej klasie politycznej. Po drugie, jak znaczące - nawet bez Trumpa i jego bojowej retoryki - są napięcia na linii Waszyngton-Pekin.

W co grają Chińczycy?

Co na to wszystko Chińczycy? Oficjalnie twierdzą, że nie był to balon szpiegowski, tylko meteorologiczny, który prowadząc badania, zboczył z kursu i przypadkiem, bez żadnych złych intencji ze strony Pekinu, znalazł się w amerykańskiej przestrzeni powietrznej.

Teoretycznie tak mogło być, ale w praktyce trudno w to uwierzyć. Wykorzystywanie balonów rzekomo meteorologiczny do działalności szpiegowskiej jest znaną praktyką od czasów pierwszej zimnej wojny między Stanami a ZSRR. Chiny od dawna prowadzą wobec Stanów szpiegowską działalność przy użyciu wszelkich narzędzi i użycie balonu nie jest zaskakujące.

Bo choć balon szpiegowski może się wydawać dość anachronicznym narzędziem, to urządzenie to wraca ostatnio do łask. Odpowiednio wyposażony może bowiem nie tylko wykonać fotografie lotnicze terenu obcego mocarstwa, ale też zarejestrować komunikację radiową i telefoniczną (z telefonów komórkowych) odbywającą się na danym obszarze. Takich danych nie jest w stanie pozyskać satelita.

Pojawia się jednak pytanie o czas wysłania balonu. Cała akcja miała miejsce tuż przed planową wizytą amerykańskiego sekretarza stanu Anthony’ego Blinkena w Pekinie.

Wizyta, pierwsza tej rangi od długiego czasu, miała pomóc obu mocarstwom załagodzić ostatnie napięcia. Jak się można spodziewać, po balonowym incydencie została przesunięta, bez podania nowej daty.

Czy tego właśnie chciał przewodniczący Chin Xi Jinping? Czy obserwowaliśmy prowokację mającą wywrócić rozmowy ze Stanami? Zachodni eksperci mają wątpliwości.

Część spekuluje, czy faktycznie nie doszło do pomyłki, braku koordynacji między wywiadem a władzami partii albo nawet do prowokacji twardogłowych elementów w chińskim aparacie.

Jakby nie było, sprawa po kilku miesiącach pewnie ucichnie – jeśli Chiny nie powtórzą podobnej prowokacji. Blinken pewnie ostatecznie pojedzie do Chin. Bo balon to najmniejszy problem w relacji obu mocarstw. Dzieli je dziś tak wiele, że prędzej czy później będą musiały spotkać się i zastanowić się jak zarządzać dzielącymi je konfliktami.

Świat zasad czy świat mocarstw

To Chiny są dziś największym globalnym konkurentem Stanów, nie Rosja.

Państwo Putina stwarza zagrożenie dla wschodniej flanki NATO, destabilizuje ład międzynarodowy i próbuje korumpować rozwinięte, zachodnie demokracje. Równocześnie jest dziś zdecydowanie zbyt słabe, by móc walczyć ze Stanami o to, kto zdefiniuje to, jak będzie wyglądał XXI wiek, a przynajmniej jego najbliższe dekady. To Chiny mają dziś takie ambicje, a jak twierdzi część ekspertów także potencjał – gospodarczy, ludnościowy, wojskowy, w najmniejszym stopniu technologiczny – by móc myśleć poważnie o ich realizacji.

Od przejęcia władzy przez Denga Xiaopinga pod koniec lat 70. Chiny stawiały przede wszystkim na rozwój ekonomiczny i doganianie gospodarek rozwiniętych. Mocarstwowe ambicje Chin na długo zostały odsunięte na dalszy plan, następnie wyrażano je w bardzo ostrożny sposób. Pekin stawiał na cierpliwość, kumulowanie gospodarczych przewag, długoterminową perspektywę, ukrywanie swoich prawdziwych ambicji i intencji.

Wszystko to zmieniło się, gdy dekadę temu do władzy doszedł obecny przewodniczący Chin, Xi Jinping.

Xi postawił na agresywną dyplomację i mocarstwowe gesty. Podobno osobiście podjął decyzję o budowie chińskich sztucznych wysp i baz wojskowych na wodach Morza Południowochińskiego o spornym statusie, demonstrując w ten sposób siłę swojego kraju i jego wojskową potęgę w regionie.

W polityce wewnętrznej, gdzie w ciągu ostatniej dekady doszło do radykalnego autorytarnego zwrotu, partia pod przewodnictwem Xi jeszcze silniej niż wcześniej zaczęła szukać legitymacji w agresywnym chińskim szowinizmie i rozbudzaniu mocarstwowych ambicji ludności.

Taka polityka musiała ustawić Pekin na kolizyjnym kursie z Waszyngtonem. Stany postrzegają się jako mocarstwo stanowiące główny filar wspólnoty międzynarodowej opartej na prawie, zasadach i instytucjach. Takich jak np. Światowa Organizacja Handlu, Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy. Chiny coraz bardziej postrzegane są przez Amerykanów jako mocarstwo rewizjonistyczne, dążące do demontażu tego porządku.

Z pewnością Pekin uważa, że rzekomo obiektywne instytucje i reguły tak naprawdę skrywają globalną hegemonię Stanów Zjednoczonych. Chiny uznają ją za nieuzasadnioną, niesprawiedliwą i domagają się "demokratyzacji" stosunków międzynarodowych.

Słowo "demokratyzacja" trzeba tu oczywiście wziąć w cudzysłów. Chińczycy rozumieją bowiem pod nią przede wszystkim zastąpienie ładu międzynarodowego opartego na regułach jakąś współczesną wersją koncertu mocarstw, które wspólnie decydowałyby o kluczowych sprawach globu.

A ściślej mówiąc koncert dwóch mocarstw: Stanów Zjednoczonych i Chin.

Bo choć Pekin buduje przeciw Amerykanom chwilowe koalicje z takimi państwami jak Rosja, to jest głęboko przekonany, że na świecie powinny być dwa prawdziwe mocarstwa, a potem dopiero cała reszta. Trudno się dziwić, że amerykańskie elity nie chcą zgodzić się na taką rewizję porządku międzynarodowego, który zbudowały, i w którym dziś zajmują kluczową rolę.

Nowe technologie jako pole walki

Jednocześnie - co najmniej od dekady - w Stanach postępuje rozczarowanie globalizacją gospodarczą, jaką sama Ameryka otworzyła w latach 90. Coraz częściej pojawiają się głosy, że straciły na niej miejsca, stanowiące niegdyś przemysłowe serce Stanów i ich mieszkańcy, a zyskały Chiny.

W dodatku nie do końca uczciwie: Amerykanie zarzucają Chińczykom, że ich sukces opiera się na działaniach sprzecznych z regułami Światowej Organizacji Handlu czy po prostu na kradzieży technologii od swoich zachodnich konkurentów.

W 2016 roku Trump startował w kampanii, obiecując między innymi ochronę amerykańskich miejsc pracy przed nieuczciwą - jego zdaniem - chińską konkurencją. W marcu 2018 roku nałożył szereg ceł na chińskie produkty oraz wprowadził ograniczenia dla chińskich inwestycji w amerykańskie przedsiębiorstwa nowych technologii – w obawie przed kradzieżą własności intelektualnej.

Biden nie tylko nie zniósł ceł nałożonych przez Trumpa, ale też wprowadził w życie własne antychińskie rozwiązania. Mimo zmiany administracji prezydenckiej w Waszyngtonie faktyczna wojna handlowa Stanów z Chinami trwa.

I nie chodzi w niej tylko o handel. W obecnej rywalizacji dwóch światowych mocarstw konkurencja gospodarcza miesza się ze strategiczną, a ekonomia z bezpieczeństwem narodowym. Widać to najlepiej w obszarze nowych technologii. Jedną z kluczowych stawek amerykańsko-chińskiej rywalizacji jest to, kto zdobędzie trwałą przewagę i zdefiniuje globalne standardy w kilku najbardziej przyszłościowych obszarach gospodarki: sztucznej inteligencji, telekomunikacji 5G, biotechnologii, budowie komputerów kwantowych, wreszcie zielonych technologiach.

Działania administracji Bidena mają wzmocnić przewagę Stanów w tych obszarach, gdzie Amerykanie już ją posiadają i zmniejszyć zależność od Chin, tam, gdzie to Chińczycy na razie wydają się górą.

Przykładem tego pierwszego jest rozporządzenie z października 2022 roku, zakazujące amerykańskim podmiotom eksportu wyprodukowanych w Stanach maszyn do produkcji najbardziej zaawansowanych chipów do Chin, podobnie jak wyposażenia koniecznego do funkcjonowania zajmujących się tym fabryk. Obywatele Stanów lub osoby posiadające stałe pozwolenie na pobyt nie mogą też zgodnie z rozporządzeniem w żaden sposób brać udział w pracach chińskich przedsiębiorstw zmierzających do stworzenia takich zaawansowanych technologii.

Cel rozporządzenia jest jasny: chodzi o to, by Chińczycy nie byli w stanie osiągnąć możliwości technicznych, umożliwiających produkcję chipów najnowszej generacji. Względy gospodarcze mieszają się tu z polityką bezpieczeństwa. Zaawansowane chipy mogłyby posłużyć Chińczykom do produkcji zagrażającej Stanom lub ich sojusznikom broni.

Z kolei przepisy Inflation Reduction Act (IRA), przyjętego przez Kongres latem zeszłego roku, mają na celu wzmocnienie amerykańskiego sektora zielonych technologii.

IRA kieruje prawie 370 miliardów dolarów pomocy publicznej – głównie w postaci ulg podatkowych – do firm inwestujących w zielone technologie, a nawet konsumentów, którzy np. zdecydują się zakupić samochód elektryczny. Jest jednak jeden warunek: pomoc trafi do tych, którzy produkują w Stanach i kupują produkty made in the USA. IRA ma skrócić łańcuchy dostaw i zmniejszyć zależność amerykańskiej zielonej transformacji od Chin.

Dziś to Chiny kontrolują całe łańcuchy dostaw krytyczne dla przejścia światowej gospodarki na zielone. Najlepiej widać to w wydobyciu i obróbce surowców kluczowych dla zielonych technologii, zwłaszcza budowy baterii litowo-jonowych: litu, niklu, kobaltu. Amerykańska polityka będzie dążyła do zapewnienia sobie niezależnych źródeł tych surowców.

Znów, chodzi tyleż o gospodarkę, co o bezpieczeństwo. Amerykanie nie chcą znaleźć się w podobnej sytuacji jak Europejczycy z rosyjskim gazem w 2022 roku, tylko w odniesieniu np. do dostaw baterii do samochodów elektrycznych z Chin albo kluczowych do ich produkcji minerałów.

Jak zarządzać tą wrogością?

Działania Trumpa i Bidena nie są, co oczywiste, przyjmowane z entuzjazmem w Pekinie. Napięcie między dwoma mocarstwami będzie więc narastać. W jakim stopniu może się ono stać problemem dla świata?

Najbardziej zapalnym punktem na mapie chińsko-amerykańskich stosunków jest oczywiście Tajwan. Dla Chińczyków to integralna część ich kraju, zbuntowana prowincja, która powinna wrócić do macierzy.

Przez długi czas władze w Pekinie stawiały tu na cierpliwość, ukryte naciski i pokojowy proces zjednoczenia. Dziś jednak wyraźnie nie chce go większość Tajwańczyków. Wyspa jest dobrze działającą demokracją, jej mieszkańcom nie uśmiecha się życie w coraz bardziej autorytarnych Chinach przewodniczącego Xi. Praktyczna likwidacja formuły "jeden kraj, dwa systemy" w Hongkongu w ostatnich latach nie pozostawia Tajwańczykom nadziei, że możliwe byłoby zjednoczenie uwzględniające ich preferencje ustrojowe.

W Chinach z kolei rośnie niecierpliwość do polityki Tajwanu, co może sprzyjać scenariuszowi inwazji.

Stany formalnie nie uznają Tajwanu za niepodległe państwo, ale w praktyce wspierają go jako sojusznik. Choć unikają deklaracji czy będą bronić wyspy w przypadku inwazji, to trudno wyobrazić sobie, by mogły pozwolić zająć Pekinowi Tajwan – byłaby to kompromitacja w oczach regionalnych sojuszników i nie tylko ich. Ewentualny konflikt wokół Tajwanu mógłby mieć o wiele poważniejsze skutki – gospodarcze, militarne, polityczne – dla światowego układu sił niż wojna w Ukrainie.

Jednak nawet bez gorącego konfliktu o Tajwan, chińsko-amerykańska globalizacja jest problemem dla świata. Mówił o tym w tym roku na Forum Ekonomicznym w Davos sekretarz generalny ONZ AntónioGuterres, który przestrzegał przed pęknięciem świata na dwie globalizacje: chińską i amerykańską, każdą z własnymi standardami, instytucjami, obiegiem handlowym.

Taka globalizacja mogłaby uniemożliwić międzynarodową współpracę tam, gdzie jest ona konieczna bez względu na rywalizację mocarstw – np. w obszarze kryzysu klimatycznego. Takiego pęknięcia nie chcą też państwa, które nie chcą wybierać między więzami bezpieczeństwa ze Stanami a gospodarczymi z Chinami – zwłaszcza Niemcy.

Gdzie w tym wszystkim jest Polska? Jakąś dekadę temu trochę próbowaliśmy balansować między Stanami, naszym kluczowym sojusznikiem wojskowym, a Chinami, które w Polsce i innych krajach naszego regionu widziały punkt startu dla własnej ekspansji gospodarczej w UE.

Dziś, gdy za naszymi granicami toczy się wojna, a Amerykanie będą oczekiwali od swoich sojuszników ograniczania relacji gospodarczych z Chinami, miejsce na takie manewrowanie radykalnie się skurczyło.

Od początku zresztą Pekin nie był dla nas żadnym realnym wyborem – niezależnie od korzyści gospodarczych "demokratyzacja stosunków międzynarodowych" wedle recepcji KPCh nie tworzyłaby światowego ładu przyjaznego dla takich państw jak Polska.

Nie ma co liczyć na to, że konkurencja między Stanami a Chinami ustanie. Pewnie nie unikniemy nowej zimnej wojny. Podstawowym problemem jest teraz to, czy jej strony będą, czy nie będą w stanie sensownie zarządzać własnym konfliktem, czy ujmą rywalizację w sensowne ramy, nierozsadzające świata, nieniszczące instytucji i reguł, korzystnych dla obu stron sporu.

Jeden balon zestrzelony, ale jak widać na horyzoncie, nadciąga armada innych. To one będą naprawdę groźne.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
xi jinpingjoe bidenchiny