Uparty Olaf Scholz. Kluczy w sprawie Ukrainy, zbliża się do Chin. A Europa się dziwi
O co chodzi Olafowi Scholzowi, który wije się w sprawie Ukrainy i dogaduje z Chińczykami? Na pewno nie o międzynarodowy poklask - pisze Piotr Buras w tygodniku "Polityka".
Gdyby stworzyć ranking najbardziej nielubianych polityków europejskich, Olaf Scholz miałby szansę stanąć na podium. Gdzie te czasy, kiedy jego poprzedniczkę Angelę Merkel nazywano "matką Europy" i hołubiono jako ostoję Unii? Dzisiaj akcje samej Merkel dołują, bo po rosyjskiej inwazji na Ukrainę nie była zdolna do samokrytyki za Nord Stream 2 i inne posunięcia. Ale Scholz, mimo krótkiego stażu, wcale nie ma łatwiej.
Co z tego, że na samym początku wojny wygłosił głośne przemówienie, w którym zapowiedział rewolucyjne jak na niemieckie warunki zmiany w podejściu do polityki obronnej i energetycznej? Użyty przez niego wtedy termin Zeitenwende (przełom epok lub nowej ery) wszedł wprawdzie przebojem do globalnego języka polityki, ale z perspektywy czasu wciąż niewielu rozumie, o co tak naprawdę chodziło Scholzowi.
W Polsce i w państwach bałtyckich niemiecki kanclerz budzi irytację kluczeniem w sprawie pomocy wojskowej dla Ukrainy. Oskarżany jest wręcz o dążenie do paktu z Władimirem Putinem. Na Scholza obraził się także prezydent Emmanuel Macron, który pod koniec października odwołał – rzecz bez precedensu – francusko-niemieckie konsultacje międzyrządowe. Bodaj największą falę krytyki Niemiec ściągnął jednak na siebie, składając 4 listopada wizytę w Chinach – zaraz po tym, jak tamtejszy przywódca Xi Jinping po raz kolejny dokręcił śrubę autorytaryzmu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Scholz robi Niemcom krzywdę". Polityk zdradza zakulisowe rozmowy
Czy business as usual z Chinami nie zakrawa na prowokację, gdy konfrontacja między USA i Chinami narasta, a rosyjska agresja na Ukrainę pokazała pułapki dogadywania się z dyktaturami? Jeśli Scholz swoją Zeitenwende chciał wzbudzić respekt i wzmocnić zaufanie do Niemiec, to jego wysiłki skończyły się jak dotąd jedną wielką katastrofą. Chyba że to wcale nie było jego celem.
Merkel z planem
Z rozmów z osobami, które znają Scholza lub śledzą jego poczynania z bliska, wyłania się raczej obraz polityka, dla którego opinia świata zewnętrznego ma co najwyżej drugorzędne znaczenie. A w opowieściach o kanclerzu przymiotniki "arogancki", "uparty" i "autystyczny" przewijają się na tyle często, że trudno potraktować je jako złośliwość. Inne z wymienianych określeń przedstawia Scholza jako "Merkel z planem". Kanclerz pod wieloma względami przypomina swoją poprzedniczkę. Tak jak ona jest do bólu racjonalny i pragmatyczny, nie ma silnych ideologicznych przekonań. Podobnie jak Merkel jest oszczędny w słowach i ograniczający emocje, a jego polityka komunikacyjna bardziej przypomina Sfinksa niż działania ery mediów społecznościowych. Z tych wszystkich powodów szybko przylgnęła do niego łatka: Scholzomat.
Merkel nie realizowała przemyślanego programu, dostosowując działania do wymogów chwili i często zmieniając poglądy (np. w sprawie energii nuklearnej). Scholz jest pod tym względem inny: działa metodycznie i zgodnie z ustalonym planem. Albo przynajmniej dba o to, aby tak to wyglądało. Przede wszystkim zależy mu jednak, aby na koniec mieć rację. Dlatego np. nie tłumaczy na bieżąco swoich działań i nie odpiera krytyki – zawsze łatwiej zrobić to ex post. Zadufanie i przemądrzałość są jednak w polityce pułapką i Scholz często naraża się na śmieszność. W niedawnym wywiadzie przekonywał, że zawsze wiedział, iż Rosja będzie używać dostaw energii jako instrumentu nacisku i szantażu. Skoro tak, to dlaczego przez lata popierał budowę gazociągu bałtyckiego?
Scholz zdaje się uważać, że zadaniem przywódcy jest działać i podejmować decyzje, a nie tłumaczyć się z nich i dzielić włos na czworo. Zwłaszcza gdy świat i Niemcy stoją na rozstajach. Takie podejście ma jednak swoją cenę: jeśli w Europie panuje dziś głębokie niezrozumienie celów i motywów niemieckiej polityki zagranicznej, to głównie za sprawą Scholza.
Na czym więc polega ten "plan Scholza", jeśli takowy w ogóle istnieje? Wbrew krytykom powrót do bliskich relacji z Rosją nie jest jego częścią. To właśnie rząd Scholza zablokował Nord Stream 2, ogłosił odwrót od importu gazu i ropy z Rosji, wprowadził sankcje. I jednocześnie udzielił wsparcia wojskowego Ukrainie, przełamując niemieckie tabu o niewysyłaniu broni w rejony objęte konfliktem zbrojnym. Scholz z pewnością nie jest wyznawcą Ostpolitik, socjaldemokratycznej tradycji polityki wschodniej, nastawionej na współpracę z Rosją. W ogóle jego relacja z własną partią, SPD, jest skomplikowana – kanclerz jest tam nieco osobnym bytem. W 2019 r. przegrał wybory na szefa partii, bo był za mało "swój". To z kolei pomogło mu zostać kandydatem na kanclerza, bo stwarzało szansę na wyjście poza twardy elektorat SPD. A teraz pozwala mu bez sentymentu patrzeć na Rosję.
Jakie zwycięstwo
Dlaczego więc Scholz nie jest w stanie powiedzieć, że celem na dziś jest "zwycięstwo Ukrainy"? Tylko mówi np., że Kijów nie może przegrać? Skąd ten upór, by nie wysyłać Ukraińcom czołgów, i wielomiesięczne korowody z dostarczeniem im broni? Szczególnie że w obu sprawach Scholz stał się obiektem nie tylko zmasowanej krytyki mediów, lecz także nacisków opozycji, partii koalicyjnych (Zielonych i liberałów z FPD), a nawet części samej SPD.
Zanim wyciągniemy z tego wniosek, że Scholz po prostu nie chce sukcesu Ukrainy, trzeba zdefiniować, na czym ten sukces miałby polegać. Czy chodzi o zachowanie niepodległej i związanej z Zachodem Ukrainy – na co Scholz zapewne by się zgodził. Tu jednak dochodzą kolejne pytania: jeśli niepodległość, to w jakich granicach? Tych faktycznych sprzed agresji 24 lutego? Z Krymem czy bez? A może, jak wskazuje część analityków, chodzi o takie osłabienie Rosji, by nie mogła już więcej dopuścić się agresji? Może wręcz o upadek Putina?
Skoro nie jest jasne – nie tylko w Berlinie – jaki jest w zasadzie cel tej wojny, nie sposób też zdefiniować parametrów zwycięstwa. Lepiej więc mówić o braku porażki. Wówczas, zgodnie z metodą Scholza, szansa zachowania na koniec racji mocno wzrasta.
Dla Scholza scenariusz, w którym Moskwa ponosi klęskę, jest mało prawdopodobny. Można w tym widzieć rysy tradycyjnego respektu przed mocarstwową Rosją, ale też strach przed ewentualnymi konsekwencjami. O tym, że zapędzony do narożnika Putin mógłby w swojej obronie rozpętać wojnę nuklearną, mówią poważni eksperci od Rosji. A strach przed wojną nuklearną jest w Niemczech bardzo silny.
Pokolenie Scholza (i on sam) w szczególny sposób jest tym strachem naznaczone. To w latach 80., kiedy ta generacja wchodziła w świat polityki, jej formacyjnym doświadczeniem były protesty przeciwko rozmieszczeniu w RFN przez NATO rakiet średniego zasięgu. Karmiły się one obawą przed zbliżającym się atomowym konfliktem z Rosją, którego Niemcy byłyby główną areną. Poza tym, to dla Scholza jeszcze ważniejsze, Rosja "po Putinie" miałaby raczej twarz Ramzana Kadyrowa, a nie Memoriału. Czy należy więc za wszelką cenę do tego dążyć?
KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY PRZENIEŚĆ SIĘ DO AKTUALNEGO WYDANIA "POLITYKI"
Scholz uważa, że ostatecznie to Ukraińcy sami muszą określić kryteria sukcesu w tej wojnie. Ale jeśli posuną się zbyt daleko, sytuacja może się wymknąć spod kontroli. Tylko czy Niemcy albo w ogóle Zachód są w stanie tak precyzyjnie sterować przebiegiem tego konfliktu, by mieć pewność, że nie dojdzie do najgorszego? I z drugiej strony: czy ograniczanie wojny, do czego sprowadza się taka polityka, nie doprowadzi do sytuacji, w której Ukraińcy będą musieli negocjować z Rosją z gorszych pozycji? Ale potwierdzenie swoich wątpliwości Scholz dostrzega w polityce Waszyngtonu. Owszem, skala amerykańskiej pomocy wojskowej udzielanej Ukrainie jest nieporównywalnie większa od tej płynącej z Niemiec. Ale także prezydent Biden obawia się eskalacji, i dlatego pewnych rodzajów broni ofensywnej Kijowowi nie udostępnia. Jeśli Scholz miałby wysłać czołgi Ukrainie, to tylko za wyraźną namową Białego Domu.
Chińska pułapka?
Niemiecka wizja świata posypała się w ostatnich miesiącach nie tylko w Ukrainie. Odcięcie się od dostaw gazu czy ropy z Rosji może się okazać niewielką turbulencją w porównaniu z katastrofą, jaka mogłaby nastąpić w relacjach z Chinami. Europa uzależniona jest od importu kluczowych dla współczesnego przemysłu ziem rzadkich z Chin, zaś handel z Chinami był motorem niemieckiej prosperity w ostatnich dwóch dekadach. A także nadzieją na przyszłość, zwłaszcza dla wielkich firm, takich jak Volkswagen, BASF czy Siemens.
Jeśli więc Berlin przekonał się już na przykładzie Rosji, że współzależność gospodarcza wcale nie równa się bezpieczeństwu i pokojowi, to czy Niemcy nie pakują się teraz w chińską pułapkę? Ta dyskusja dotyka sedna nastawionego na eksport i korzyści z globalizacji modelu gospodarczego Niemiec, który był dotąd przedmiotem nieskrywanej dumy. Doradcy Scholza mówią, że "Chiny to nie Rosja", zaś kanclerz tuż przed wizytą z Państwie Środka przeforsował – wbrew dużej części własnych ministrów – decyzję zezwalającą państwowej chińskiej firmie COSCO na przejęcie udziałów w strategicznie ważnym porcie w Hamburgu. Krytycy rwali sobie włosy z głowy, a sojusznicy patrzyli w osłupieniu.
Twierdzenie, że Scholz nie odrobił rosyjskiej lekcji i jak ślepiec brnie dalej w zależność od Chin, byłoby jednak uproszczeniem. Kanclerz doskonale wie, że relacje z Chinami muszą ulec zmianie. Powołał zespół, który tworzy mapę zależności niemieckiej gospodarki od surowców ziem rzadkich – i szuka alternatyw poza Chinami. Ale nie widzi też konieczności i możliwości, by proces ten mógł przebiegać gwałtownie.
Konsekwencje wojny w Ukrainie będą dla niemieckiej gospodarki ogromne. Scholz nie zamierza więc fundować jej nowej rewolucji w tym samym czasie. Tym bardziej że wielkie niemieckie firmy właśnie w biznesie z Chinami widzą – przynajmniej na krótką metę – możliwość rekompensaty strat ponoszonych w związku z cenami energii i inflacją. Poza tym Scholz jest przekonany, że to właśnie Chiny są w stanie i chcą wybić Putinowi z głowy ewentualny atak nuklearny na Ukrainę. Xi Jinping wypowiedział się w Pekinie przeciwko wojnie atomowej. Scholz więc wyjechał stamtąd przekonany, że choćby dlatego warto było go odwiedzić.
Scholz został kanclerzem nieoczekiwanie, obiecując wyborcom, że nie będzie wielkich zmian, a on skupi się na bolączkach zwykłych ludzi. Kilka miesięcy później stanął w obliczu najpoważniejszego kryzysu międzynarodowego ostatnich dekad. Zamiast realizować swoją agendę socjalną, Scholz jest więc zmuszony uprawiać geopolitykę i dostosowywać do niej cały niemiecki model gospodarczy.
W rezultacie Niemcy jeszcze nigdy nie były tak zaprzątnięte same sobą. Zaś konfuzja w Europie co do ich kursu jest proporcjonalna do skali ich własnej dezorientacji. W dodatku styl działania Scholza z pewnością nie pomaga. Ale paradoksalnie to pod jego kierownictwem Niemcy dokonują największego zwrotu w swojej polityce zagranicznej ostatnich dekad.
Piotr Buras
Dyrektor warszawskiego biura think-tanku European Council on Foreign Relations.
WP Wiadomości na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski