Unia traktuje Polskę po macoszemu? Wspólnota ma 141 ambasad, a nasz kraj tylko czterech ambasadorów
• Unia Europejska na całym świecie ma 141 ambasad
• Polska ma czterech ambasadorów - nieproporcjonalnie mało
• Maciej Popowski miał wśród Polaków najwyższe stanowisko w dyplomacji UE
• Doświadczony dyplomata właśnie został odwołany przez Federicę Mogherini
• Polska, ale też inne "nowe" kraje, jest traktowana po macoszemu
Wraz ze wzrostem znaczenia Unii Europejskiej, zaczęła się rozwijać jej dyplomacja. W 2009 r. po wejściu w życie traktatu lizbońskiego, powstały dwa nowe stanowiska: stałego przewodniczącego Rady (potocznie, acz niesłusznie nazywanego prezydentem Unii) i szefa unijnej dyplomacji, czyli Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych (ESDZ). Pierwszą szefową dyplomacji została wybrana, na zasadzie kompromisu, Brytyjka, Catherine Ashton.
I zaraz po jej wyborze zaczęła się wielka dyskusja na temat tego, czym ma być i jaka ma być unijna dyplomacja. Po co w ogóle są unijne ambasady? Chodzi o realizację w tych krajach unijnej polityki i pełnienie roli pośrednika między Brukselą a poszczególnymi krajami. Ale często odgrywają też one większą rolę. Gdy np. Polska, która za rządów w MSZ Radosława Sikorskiego, zlikwidowała wiele ambasad na całym świecie, nie ma w jakimś kraju swojej placówki dyplomatycznej, ochroną jej obywateli zajmuje się delegatura unijna. Ambasady zajmują się także reprezentacją w negocjacjach gospodarczych.
Zatem też z polskiego punktu widzenia te placówki są istotne. A równie istotne jest to, kto nimi kieruje i kto w nich pracuje. I tego też dotyczyła debata sprzed kilku lat. Kiedy powstawały pierwsze ambasady unijne, zatrudniono w nich dyplomatów delegowanych przez stare kraje członkowskie i pracowników Komisji i Rady Europejskiej (także ze starych krajów członkowskich). Sześć lat temu pojawiła się szansa, by państwa, które weszły do Unii po 2004 roku także mogły obsadzać swoich ludzi. Ale na jakich zasadach? Jaką strategię przyjąć?
(Nie)równowaga geograficzna
Najaktywniej tematem zajął się Jacek Saryusz-Wolski, europoseł PO i były minister integracji europejskiej, który w 2010 roku zaproponował tzw. równowagę geograficzną. Krótko mówiąc chodziło o to, by także nasza część Europy była odpowiednio reprezentowana. Był nawet pomysł kwot.
Niestety, rząd premiera Donalda Tuska postawił na inną koncepcję - wywalczenia dla Polski dużej (względnie) liczby ambasadorów. Zdobywając dla Polaków kilka stanowisk ambasadorskich, można było się pochwalić efektownym sukcesem. Ale to strategia krótkowzroczna, bo ambasadorzy są przecież wymieniani rotacyjnie, a praca w ambasadzie opiera się na średnim personelu dyplomatycznym. Tymczasem tutaj Polska ma bardzo, bardzo mało ludzi. I o zwiększenie tej puli walczył Saryusz-Wolski. Jego koncepcja została jednak odrzucona przez rząd PO-PSL. Było to w sumie było precedensem, bo partia zwalczała pomysł swojego człowieka.
Jaki efekt mamy po 5 latach? Jeszcze do niedawna mogliśmy się chwalić wysoką pozycją Macieja Popowskiego w unijnej hierarchii. Doświadczony dyplomata, m.in. radca w polskiej ambasadzie przy UE, szef gabinetu szefa PE, Jerzego Buzka, dyrektor w KE, na początku 2011 roku został mianowany zastępcą sekretarza generalnego szefowej unijnej dyplomacji. W hierarchii dyplomacji unijnej było to najwyższe stanowisko dla Polaka.
Niestety, kilka dni temu Federica Mogherini odwołała go z tego stanowiska, na jego miejsce zatrudniając dyplomatę hiszpańskiego. I właściwie trudno mówić o jakiejś konkretnej tego przyczynie. Na pewno nie były to kwestie merytoryczne. Popowski nie miał określonego czasu trwania kadencji. I w przeciwieństwie do zasad obowiązujących w KE, nie podlegał obowiązkowi zmiany miejsca pracy po czerech latach. Sam nie chce jeszcze mówić, gdzie będzie teraz pracował. Mogherini rozstała się z nim w ramach szerszej wymiany kierownictwa, która to wymiana doprowadziła do jeszcze silniejszej pozycji dyplomatów z południa Europy.
Dyplomaci w strategicznie ważnych krajach
Teraz w sumie na około 120 kierowniczych stanowiskach w centrali w Brukseli jest tylko czterech Polaków. Polska ma także oprócz tego wciąż jeszcze czterech ambasadorów na unijnych placówkach. To Jan Tombiński na Ukrainie, Piotr Świtalski w Armenii, Tomasz Kozłowski w Indiach i Adam Kulach w Arabii Saudyjskiej. Na pierwszy rzut oka wygląda to nieźle. Ale jeśli uświadomimy sobie, że tych czterech ambasadorów przypada na 141 placówek unijnych, wówczas wygląda to gorzej. A jeszcze gorzej, gdy porównamy to z kilkunastoma Hiszpanami na pozycjach ambasadorskich (piszę o Hiszpanii, bo ona jest najbardziej porównywalna do Polski).
W sumie w delegaturach unijnych pracuje między 1,5 a 2 tys. osób. Ilu wśród nich jest Polaków? Choć nie ma dokładnych statystyk, szacuje się, że między kilkanaście a kilkadziesiąt osób. Niewiele pocieszający jest fakt, że podobnie słabo reprezentowane są inne kraje, które do UE wstąpiły po 2004 roku. Najwięcej w unijnej dyplomacji jest Hiszpanów (i to w dodatku w Ameryce Południowej, czyli krajach strategicznych dla Hiszpanii), niewiele mniej Brytyjczyków, Włochów, Francuzów i Niemców. W dodatku są w państwach, które dla ich krajów są wyjątkowo ważne. Choć oczywiście mowa o dyplomatach unijnych, którzy mają reprezentować całą UE, to nie ma co się oszukiwać, że nie reprezentują oni także interesów swoich własnych krajów.
- Nasza część Europy ma za mało ludzi i na za niskich szczeblach - mówi jeden z dyplomatów w Brukseli. - Z jednej strony jest bardzo duża konkurencja ze strony starych krajów członkowskich, które mają doświadczonych dyplomatów i ich forsują, z drugiej może za słaby lobbing ministerstw.
Polska powinna wyciągnąć z tego wniosek i silniej promować swoich ludzi: zarówno tych z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jak i pracujących w instytucjach unijnych. I pójść na ciosem - przynajmniej spróbować wynegocjować coś w zamian za stanowisko zabrane Popowskiemu. Tym bardziej, że poprzedni rząd nie był tu najbardziej aktywny.