Ukrywał się 28 lat - co w tym czasie robił?
Od 28 lat ukrywał się przed światem w hangarze kopalni Zofiówka, gdzie sam od podstaw budował wymarzony morski jacht. Na jego pokładzie był Jacek Bombor.
02.07.2011 | aktual.: 04.07.2011 10:27
Stocznia Andrzeja Kondaka przy kopalni Zofiówka jest dobrze ukryta. Prowadzi do niej droga z betonowych płyt, której nie ma na żadnej mapie. Tylko wtajemniczeni wiedzą, kiedy nagle skręcić w prawo z trasy prowadzącej z Pawłowic do Jastrzębia, zdałoby się prosto w las. Po 100 metrach z prawej za wysokim ogrodzeniem wyłania się blaszany pawilon. Od 28 lat robota paliła się tam w rękach.
Nieudany pierwszy rejs
Andrzej Kondak z wykształcenia jest inżynierem elektrykiem, na kopalni pracował w swoim zawodzie, na emeryturę odszedł w 1998 roku. Zawsze jednak fascynowało go morze - dlatego zapisał się do kopalnianego klubu żeglarskiego "Szkwał". Początki były trudne. Pamięta, jak zapisał się na pierwszy rejs z Trzebieży (nad Zatoką Szczecińską) po Morzu Bałtyckim. Załatwił paszport i stawił się nad morzem w wyznaczonym terminie. Traf chciał, że wybuchł stan wojenny - był 1981 rok. - Ja gotowy na wyprawę, a tam druty kolczaste. Śmiali się ze mnie, że wszystkim paszporty zabierają, a ja się w rejs wybieram - wspomina.
Ale wreszcie się doczekał, bo pod koniec stanu wojennego władza okazała dobrą wolę i zezwoliła na rejs "Jurandem" przez morze Północne do Amsterdamu.
- Mieliśmy wtedy sztorm "jedenastkę", ale była przygoda. W kolejnych latach pływałem w Finlandii, do Helsinek. Byłem na Wyspach Kanaryjskich, na Morzu Czarnym. Pływaliśmy też wkoło Krymu na Ukrainie. Kurs sternika jachtowego robił u samego Jerzego Radomskiego, który zasłynął z najdłuższego rejsu świata - trwającego 32 lata.
Projekt o nazwie "Rudy"
W Kondaku zaczęło kiełkować marzenie: zbudować własny statek i ruszyć w rejs w nieznane. Zwłaszcza, że w kopalnianych hangarach "Szkwału" powstawały śródlądowe jachty, które górnicy produkowali na swoje potrzeby. - Mnie się marzył jednak jacht, którym mógłbym pływać po morzach i oceanach całego świata - mówi Kondak.
Razem z przyjacielem kupili dokumentację gotowego jachtu, autorstwa Zbigniewa Milewskiego, który w latach 80. był szefem polskiego rejestru statków.
- To był projekt łajby o nazwie "Rudy". Ale nie na cześć czołgu z filmu, ale chodziło o bohatera z powstania warszawskiego - dodaje. - Razem z kolegą zaczęliśmy budowę dwóch kadłubów, każdy dla siebie. Materiały zdobyczne były. Sama blacha kosztowała nas tyle, co ówczesny "maluch". Majątek - wspomina.
###Chciał budować 6 lat
Po spawaniu kadłuba przyszedł czas na piaskowanie. - To katorżnicza robota, powietrzem się wyrzuca piasek, aby wyczyścić materiał do gołego metalu, potem malowanie - wyjaśnia. Do stanu surowego oba statki budowali razem, potem kolega przeniósł swój na inny warsztat, a Andrzej został w swojej "stoczni". Początkowo myślał, że uda mu się skończyć po 6 latach. Pomylił się. I to bardzo. Najdłużej trwa zabudowa środka, wykończenia, instalacje, silnik. Nie miał pojęcia o mechanice. A przełożył silnik z osobowego mercedesa, przywiezionego z Niemiec. Domontował śrubę, przekładnię i chłodnicę. Nie miał pojęcia o stolarce - ale nauczył się.
- Głównie wykorzystywałem mahoń, ten ciemny. Na przykład ta szafka z tyłu. Ten jaśniejszy to afrykańskie drewno badi - pokazuje, wpuszczając nas na pokład. Wnętrze jachtu przypomina dobrze urządzone mieszkanie z "boazerią". Jest kuchenka gazowa, kranik ze zlewem, a nad nim na hakach wiszą metalowe kubeczki. Są nawet dwie łazienki, na dziobie kajuta rufowa, w mesie dwie koje do spania. Pełna elektronika? - Jaka tam elektronika. Światło, radio i echosonda. Tego mi tylko potrzeba - mówi Kondak. I tak przy dłubaninie mijał rok za rokiem. Od czasu emerytury w "stoczni" pojawiał się o 8 rano. Do domu wracał wieczorem. Świątek, piątek czy niedziela. Czasem tylko na wczasy ruszał, oczywiście na morze, aby nie zapomnieć, po co to wszystko...
I pewnie by jeszcze pracował parę lat, ale okoliczności sprawiły, że w tym tygodniu jacht trafił do Trzebieży nad Morzem Bałtyckim. Lada dzień będzie zwodowany - trzeba tylko balast przymocować. - Kopalnia mi przez 28 lat roboty nie utrudniała. Ale teraz prywatyzacja i pozbyli się terenu, dali spółce-córce, która wypowiedziała naszemu klubowi umowę. Więc do końca miesiąca chcąc nie chcąc, musiałem kończyć. Może i dobrze - śmieje się dziś 68-letni żeglarz.
Dla żony to wszystko...
Jego dwumasztowiec ma 11,95 długości, szerokość 3,70 metra. 14,60 metrów wysokość z masztem, 60 metrów kwadratowych żagli. Nazwał go po angielsku... "My Wife", na cześć swojej żony Jadwigi. To takie odkupienie win?
- Przez 28 lat ona miała dom na głowie, ja nie wiem co to iść na zakupy. Tylko na działce czasem pomagałem. Swoje wycierpiała, ale nie rzuciła mnie. A nawet mi przy transporcie ostatnio pomagała - mówi Kondak.
Marzy teraz, by ją zabrać na pierwszy rejs. Kto jak kto, ale ona zasłużyła. - Zobaczymy, może będzie chciała. I wnuczki mam dwie, co mieszkają z córką Kasią w Niemczech. Wiktoria i Kimberley. Może też nie pogardzą taką przygodą?
Przez 28 lat miał czas, by wymarzyć sobie rejs życia?
- Nie, nie, najpierw chcę przetestować jacht na Morzu Bałtyckim. A potem zobaczymy, gdzie mnie poniesie - mówi, uśmiechając się do swoich myśli.