Ukraiński snajper: Pracowaliśmy tam, gdzie trzeba było ukarać Rosjan
Dmytro Finaszyn został ciężko ranny podczas walk w okolicach Sołedaru. Lekarze musieli amputować mu lewą rękę. 28-letni snajper, uhonorowany w październiku tytułem Bohatera Ukrainy, przechodzi rehabilitację w Polsce. — Dziesiątki tysięcy naszych żołnierzy potrzebuje protezowania. Ukraina nie ma na to środków — mówi Finaszyn w rozmowie z Wirtualną Polską. On sam chce wrócić do służby.
Igor Isajew: Jak pan trafił do wojska?
Dmytro Finaszyn: Pochodzę z Koziatynia na Podolu. Kontrakt z armią podpisałem jeszcze w 2015 roku. Bliscy nie akceptowali tej decyzji, ale ja się uparłem. Tak się złożyło, że moim sąsiadem był komisarz wojskowy. Poszedłem do niego, a on mówi: "Jest pewna jednostka elitarna, ludzie płacą, żeby tam trafić, a ja ci załatwię".
I tak z marszu został pan snajperem?
Chciałbym, ale to nie było tak. Przyjechałem do tej "elitarnej jednostki" jednostki do Kijowa, przeszedłem komisję medyczną. A oni dali mi gumową pałę i powiedzieli: "Będziesz pilnował dzielnicy rządowej". Osłupiałem. W kraju wojna, a oni dają mi tę pałę i tarczę. Mam patrzeć, jak ludzie protestują? Bywały dni, kiedy zabezpieczaliśmy po pięć zgromadzeń.
Myślałem o rezygnacji ze służby, ale w 2018 roku przypadkowo poznałem chłopaków z batalionu im. Kulczyckiego. To jeden z pierwszych batalionów ochotniczych, który powstał z Samoobrony Majdanu. Oni natychmiast po Majdanie w 2014 roku pojechali jako ochotnicy na wschód. Od tamtej pory batalion nigdy nie wyszedł z boju.
Długo zastanawiał się pan nad wstąpieniem do tej jednostki?
To błyskawicznie poszło. Już z poligonu zadzwoniłem do żony, że zmieniam miejsce służby. A ona: "Ale oni przecież jeżdżą na wojnę!". Ale ja już zdecydowałem, podpisałem kontrakt. Batalion funkcjonował na zasadzie rotacji: trzy miesiące w domu, trzy miesiące na wschodzie. Początkujący najpierw trafiają do drugiej linii. To dla nich test. Bo wiadomo, ludzie są różni. Niektórzy zaczynają sięgać choćby po kieliszek - tacy od razu są odsyłani do domu.
Pan przeszedł test i na wojnie jest od 5 lat.
W czasie, w którym wstąpiłem do batalionu, Ukraina żyła jakby podwójnym życiem. Tak ogólnie to każdy oczywiście wiedział, że mamy wojnę, ale ta prawdziwa toczyła się gdzieś na wschodzie. Przyjeżdżasz więc z domu, gdzie wszystko jest spokojne, i nagle jesteś obsypany pociskami moździerzowymi, stajesz się celem snajperów, giną ludzie.
Wracasz do domu i mówisz znajomym: "Słuchajcie, zróbcie coś, pomóżcie!". A tam zero zrozumienia.
Czy wiesz, ile wysiłku wymagało zebranie pieniędzy na zwykły quadkopter? Przez półtora miesiąca błagaliśmy, żeby ludzie się zrzucili na ten kawałek plastiku kosztujący mniej niż tysiąc dolarów. Teraz szybko się zbiera pieniądze nawet na drogie drony Mavic, które pojawiały się w wielu jednostkach, ale w 2018 roku nie było jeszcze świadomości, że dron może ocalić życie żołnierzy na froncie.
Stacjonowaliście cały czas w Stanicy Ługańskiej?
Tam była baza, ale my stale się przemieszczaliśmy. Jesteśmy grupą snajperów, więc gdy nieprzyjaciel otwierał gdzieś ogień i byli zabici lub ranni, trzeba było tam jechać i ukarać wroga. Pozycje zajmowaliśmy często w nocy. Jak się rozwidniało, "pracowaliśmy", a potem powrót. Zdarzało się, że gdy byliśmy w trakcie jednej operacji, już dzwonili do nas, że trzeba szybko jechać w kolejne miejsce.
Ja byłem zarówno snajperem, jak i zastępcą dowódcy plutonu rozpoznania lotniczego.
Jak zaczęła się dla pana rosyjska agresja na pełną skalę?
Akurat była kolejna rotacja i mieliśmy jechać do Stanicy Ługańskiej. Zbiegło się to w czasie z eskalacją ze strony Rosji i z ogłoszeniem, że Kreml uznaje niepodległość "republik" donieckiej i ługańskiej.
Pomyślałem sobie, zresztą podobnie jak koledzy z batalionu: "No, będzie ciekawie, Rosjanie podnieśli głowę". Już czuliśmy, że coś się stanie — na froncie ostrzelano przedszkole, na co wcześniej wróg sobie nie pozwalał sobie. Z reguły uderzali w nasze stanowiska, ale to była "rutynowa profilaktyka", do której przywykliśmy i na którą odpowiadaliśmy.
A potem zaczęło się bardzo buńczuczne zachowanie. Dalej strzelali w nasze punkty kontrolne, ale coraz częściej również w obiekty cywilne. Z tego, że coś się kroi, na pewno zdawało sobie sprawę dowództwo. Pewnie dlatego nasz wyjazd był przekładany. Szykujemy się, wyjeżdżamy, przejechaliśmy kilka kilometrów, a tu rozkaz: "Nie. Wyjeżdżacie za tydzień, bo dużo sprzętu jedzie, wszystko trzeba załadować". Po tygodniu znów wszystko zostaje przełożone.
Ostatecznie wyjechaliśmy 23 lutego. Dotarliśmy do Popasnej w obwodzie ługańskim, gdzie była kwatera dowództwa batalionu. Mieliśmy tam przenocować i rano wyjechać do Stanicy Ługańskiej. Poszliśmy spać, a obudziliśmy się, gdy w Ukrainie — już nie tylko na wschodzie — zaczęła się pełnoskalowa wojna.
Włączyliśmy wiadomości, a tu informacje o wybuchach w Kijowie, w Browarach.
Spodziewaliście się, że szykuje się coś większego, ale rozmiar ataku chyba jednak was zaskoczył?
Wspomniałem już, że jechaliśmy ze świadomością, że nastąpi jakaś eskalacja. Ale że będzie wojna na pełną skalę? O tym nie myśleliśmy. Spodziewaliśmy się, Rosjanie zintensyfikują działania w Donbasie. Wszyscy byli przekonani, że uderzą na wschodzie.
A oni uderzyli w obwodzie kijowskim i chersońskim, gdzie zgrupowali duże kontyngenty wojsk, które fizycznie trudno było powstrzymać. Ani nasze zasoby ludzkie, ani techniczne nie były wystarczające, aby wytrzymać ten pierwszy impet. O to byłoby trudno, nawet gdyby wszystko tam było zaminowane, a przecież zaminowane nie było.
Co pan zrobił, kiedy dowiedział się o rozpoczęciu agresji?
Najpierw zadzwoniłem do rodziny, która mieszkała w Kijowie, powiedziałem: "Uciekajcie z miasta, pamiętajcie, co zrobili z Groznym". Szybko ich przekonałem do wyjazdu, a kiedy moi bliscy wyjechali do rodzinnego Koziatynia, poczułem ulgę. Mogłem walczyć.
Tymczasem w Popasnej, ku naszemu zaskoczeniu, było cicho. Coś przyleciało, coś wybuchło, ale nie odbiegało od wcześniejszej normy. Myślę: "Co jest? Oglądamy wiadomości, słyszymy o zażartych walkach, a u nas nic?". Dowództwo nam rozkazuje: utrzymujcie Popasną. Jak to "utrzymujcie", kiedy nas nikt nie atakuje?
Siedzieliśmy na dachach, wypatrując rosyjskich snajperów. Otrzymaliśmy instrukcje, że jeśli zobaczymy grupy z czerwonymi lub białymi opaskami na rękawach — nawet jeśli mają plakietki Sił Zbrojnych Ukrainy — to mamy natychmiast do nich strzelać i zabijać, bo to są to grupy dywersyjne. Podobno gdzieś już były takie sytuacje.
Zajęliśmy pozycje i nic.
Była ogromna dezorientacja, brak jasności, brak precyzyjnych informacji. Rozkaz: "Jeśli Rosjanie przełamią linię fontu, macie działać wzdłuż głównych szlaków komunikacyjnych, budujcie tam obronę, aby zyskać jak najwięcej czasu oddziałów naszego wojska. Postarajcie się wyrządzić jak najwięcej szkód".
Niektóre chłopaki nawet zaczęli dzwonić do generałów, których znają. Pytali ich, czy nie lepiej, żebyśmy pojechali do Kijowa. My, snajperzy, przydalibyśmy się w walkach miejskich. Kazano nam jednak zostać.
Rosjanie w obwodzie ługańskim przedarli się przez małe miejscowości w rejonie Stanicy Ługańskiej i ruszyli na północ do Swatowa. Nie pojechaliśmy ich tropem, ponieważ w tamtym rejonie nie było gęstej zabudowy. Ich lotnictwo łatwo by nas dopadło.
Zostaliśmy w Popasnej z trzech stron otoczonej przez nieprzyjaciela. U nas dalej nic się jednak nie działo. Gdy nie ma informacji, nie ma precyzyjnych rozkazów, siedzisz i odchodzisz od zmysłów. To, co dawało nam nadzieję w tych pierwszych dniach to to, że rząd i prezydent zostali w Kijowie. To było motywujące, bo gdyby uciekli i zostawił wszystko na barkach wojskowych, nie wiem, co by się stało.
Czekaliśmy kilka dni. W tym czasie rakieta uderzyła w naszą kwaterę główną, ale szczęśliwie nie było strat. W końcu rozkazano nam udać się do Słowiańska. Długo tam nie zostaliśmy. Rosjanie otaczali miasto, więc wyruszyliśmy walczyć w stronę Dnipra.
Chaos jednak nie zniknął. Powiedziano nam na przykład, że 40 rosyjskich czołgów przedostało się niepostrzeżenie przez Izium i zmierza do Słowiańska, z którego rozkazano nam przecież wyjechać! Poza tym trudno było uwierzyć w coś takiego. W Iziumiu były wtedy dwie brygady Sił Zbrojnych Ukrainy, więc jak niby 40 czołgów miało przejechać "niepostrzeżenie". Na początku było wiele takich sytuacji.
Kiedy mniej więcej się zorientowaliście, co i gdzie się dzieje?
Zajęło to około tygodnia. To wtedy już w miarę dobrze zrozumieliśmy sytuację i to, gdzie znajduje się linia frontu. Wtedy mogliśmy nawiązać kontakt też z innymi jednostkami. Walki rozpoczęły się w Łysyczańsku i w Iziumie, skąd zaczęły się masowe ucieczki cywilów.
Nam rozkazano jechać do Oskoła w obwodzie charkowskim. Jest tam wielka tama na Siewierskim Dońcu i elektrownia wodna. Mieli tam podobno operować rosyjscy snajperzy. Informacja o nich okazał się nieprawdziwa, ale wtedy przydał się nasz dron. Patrolowaliśmy z nim różne punkty obwodu charkowskiego i donieckiego. "Nasz" odcinek frontu miał długość 67 kilometrów.
Brakowało wam ludzi?
Ludzi nie tak bardzo, ale sprzętu, na pewno. Choćby w pierwszych dniach dano nam pięć "much" (w slangu granatnik RPG-18). To nimi mieliśmy powstrzymać te 40 czołgów, o których wspominałem. Broń przeciwpancerna z innych krajów, w tym Javeliny, dopiero zaczynała spływać. Te dostawy uratowały zresztą sytuację. Tę zachodnią broń otrzymali jednak nie wszyscy, ale lepiej wyszkolone jednostki.
Dostać sprzęt a rozpracować go to dwie różne sprawy. Sprzęt pochodzący z innych krajów musieliśmy przetestować w terenie, a to nie było łatwe. Wyobraź sobie, że dostajesz broń z ośmiu krajów, a każda ma instrukcję w innym języku. Cóż, chłopcy zbierają się, zaczynają czytać, próbować. W zasadzie zawsze się udawało wszystko rozkminić.
Ale pan najwięcej pracował z dronami?
Był moment, kiedy operatorów było mniej niż dronów, bo niewielu potrafiło się nimi posługiwać. Dlatego dużo ich początkowo traciliśmy, bo nie każdy ma doświadczenie. Nawet ja na początku traciłem drony. Były dla nas tak cenne, że nieraz nawet wczołgałem się do "szarej strefy", żeby je odnaleźć.
Mija sporo czasu, aż jesteś już wprawiony w obsłudze, dostrzegasz, gdzie coś się zmienia, porusza. Dopiero wtedy potrafisz właściwie ocenić sytuację, przewidzieć rozwój wydarzeń i dopiero wtedy zrozumiesz, jak trzeba reagować.
Na przykład porusza się rosyjska kolumna, ty widzisz, dokąd zmierzają zgodnie z punktami orientacyjnymi. Wybierasz najlepszy punkt do ataku, podajesz współrzędne, a wtedy nasi zaczynają "pracować". To jest bardzo ważne.
Ja zawsze miałem ze sobą drona - bez względu na to, jaką pracę wykonywałem. Nawet jeśli szedłem tylko z karabinem, to miałem w plecaku cywilnego drona. To najlepsza opcja. Było jeszcze lepiej, kiedy pojawił się Mavic. To był dla nas technologiczny przełom, bo te drony mają bardzo dobry zoom.
Fizycznie na froncie jest bardzo ciężko?
Kiedyś policzyłem, że nosiłem ze sobą z 20 kilogramów: amunicja, woda, dron w plecaku oraz cały pozostały sprzęt. Trzeba z tym iść — a czasami biec — kilometrami. Na dobrą sprawę nigdy nie wiesz, jak długi będzie marsz. Albo wyobraź sobie ewakuację rannego kolegi, który waży ponad sto kilogramów. To trudne nawet we trzech. Tego nie wytrzymują kręgosłupy nawet najbardziej wytrzymałych ludzi.
Dodajmy do tego warunki pogodowe, brak możliwości zadbania o higienę, a wyobrazisz sobie, jak trudno jest fizycznie wytrzymać na froncie.
Jak został pan ranny?
Takie tam (śmiech), psy mnie pogryzły! Żadnego Hollywoodu.
We czterech pojechaliśmy do Sołedaru z zadaniem oczyszczenia terenu. Mieliśmy to robić w nocy, więc ni cholery nic nie widać, ale idziemy.
Wszystko niby normalnie, dookoła pusto. Ale robi się coraz ciemniej. Mówię: "Chłopaki, to gwarantowana droga donikąd". Według mapy teren był lekko pofałdowany, ale w rzeczywistości, co rusz trzeba było albo stromo schodzić w dół albo piąć się pod górę.
Przy którymś podejściu wydawało się nam, że dostrzegliśmy jakiś nasz oddział z ukraińską flagą. Ale to byli Rosjanie. Zaczął się ostrzał. Jeden z kolegów zginął od razu, drugiego ranili. Bierzemy go, zaczynamy się czołgać. Wyciągam opaskę i zaczynam mu ją zakładać, a potem sam dostaję. Kula roztrzaskała kość ręki, kolejna trafiła w hełm.
Czułem, że tracę przytomność. Dwaj bracia, z których jeden był przecież również ranny, pomogli mi się czołgać w kierunku lasu, gdzie znajdował się nasz główny oddział. Kiedy się ocknąłem, byłem już jednak sam.
Dopiero później się dowiedziałem, że zginął jeszcze jeden z tej dwójki, która mnie wynosiła spod ognia. A cały oddział został zaatakowany. Tam nikt nie został żywy, bo Rosjanie — co było słychać na podsłuchiwanych rozmowach — nie brali jeńców. Zostałem więc sam bez nadziei na przetrwanie.
Miałem halucynacje, piłem wodę z bagna. Nocą się czołgałem, ale głównie nie po to, żeby się wydostać, ale żeby się ogrzać. Ocalenie nadeszło dopiero po trzech dniach. Najpierw nasza artyleria zmusiła Rosjan do wycofania się z okolicy, a potem znalazła mnie grupa lwowskich spadochroniarzy.
Ręki, w którą został pan postrzelony, nie udało się uratować.
Po trzech dniach prowizorycznie opatrzonej kończyny, która była w takim stanie jak moja, już nic nie uratuje. Lekarze najpierw amputowali mi połowę ręki, ale wdała się gangrena i potrzebna była całkowita amputacja. I na tym koniec.
Spędziłem tydzień w szpitalu w Bachmucie, potem trzy tygodnie w szpitalu w Dniprze. Lekarzom nie udało się uratować całej lewej ręki, straciłem też palec u prawej, ale uratowali mi życie.
Mój przyjaciel, który miał taką samą amputację, opowiedział mu o ukraińskiej organizacji pozarządowej Centrum Ratowania Życia, która zajmuje się protetyką ukraińskich żołnierzy za granicą, m.in. w krakowskiej klinice InovaMed, która specjalizuje się w tej dziedzinie.
Najpierw zrobiono mi pomiary impulsów elektrycznych w mięśniach, wszystko było OK, poziom dobry. Patrzyliśmy, którą protezę można założyć, żeby proteza była symetryczna. Gdy produkt będzie już gotowy, będzie precyzyjnie dopasowany. Ostatnim etapem będzie nauka obsługi protezy.
Nie będę mógł korzystać z ręki na protezie, bo przecież cała została odcięta. Miałem bóle fantomowe, silne, bardzo silne. Poszedłem na rehabilitację, odzyskałem formę fizyczną, bo organizm sam się "zjadł" — straciłem 11 kilogramów.
Teraz tysiące wojskowych z Ukrainy potrzebują protez, chodzi o dziesiątki tysięcy ludzi. Niestety, protezy są drogie, a Ukraina ma na to bardzo ograniczone środki. Na razie pomagają organizacje pozarządowe, niepaństwowe fundusze — już na leczeniu w Polsce zobaczyłem, jak wielu naszych chłopaków zostało okaleczonych. Bardzo potrzebujemy.
Zostałem odesłany do rezerwy ze względu na stan zdrowia. Chcę nadal być w Siłach Zbrojnych, chociaż rozumiem, że nie będę już mógł iść szturmować. Strzelać nie będę mógł, ale pójdę na jakieś stanowisko administracyjne. A może kupię nowego drona i będę robić to samo, co wcześniej, tyle że z odległości.
Igor Isajew dla Wirtualnej Polski