ŚwiatTurystyczny raj znów jest areną walk - armia odda władzę?

Turystyczny raj znów jest areną walk - armia odda władzę?

Obalenie egipskiego dyktatora, Hosniego Mubaraka, udało się dzięki postawie armii. Dziś przyszłość kraju zależy od woli oficerów i interesów wojska. Jednak Egipcjanie, którzy znów gromadzą się na placu Tahrir, domagają się ustąpienia generałów i przekazania władzy cywilom. Wkrótce będą mogli pokazać swój głos przy urnach.

Turystyczny raj znów jest areną walk - armia odda władzę?
Źródło zdjęć: © AFP | Mahmud Hams

24.11.2011 | aktual.: 24.11.2011 13:01

Schorowany, mający ponad 80 lat, Hosni Mubarak chciał pozostać u władzy do końca kadencji, formalnie upływającej we wrześniu 2011 roku. Najpierw zdymisjonował gabinet Ahmada Nazifa, biznesmena i dobrego przyjaciela jego młodszego syna Gamala, którego typował na swego następcę. Nowym premierem został Ahmad Szafik. Utworzono też stanowisko wiceprezydenta, które objął szef egipskiego wywiadu, szara eminencja reżimu Omar Suleiman.

Zmiany te okazały się niewystarczające. Podobnie jak obietnica nieubiegania się o najwyższy urząd w państwie w zbliżających się wyborach. Egipcjanie, którzy co jakiś czas protestowali przeciwko biedzie, korupcji i braku politycznych wolności, tym razem nie uwierzyli prezydentowi. Nadal protestowali i żądali, aby sprawy wzięło w swe ręce wojsko, które należy postrzegać jako najważniejszy podmiot egipskiej polityki (zarówno dziś, jak i w przeszłości). I tak się stało: oficerowie wypowiedzieli Mubarakowi posłuszeństwo i zmusili go do odejścia. Być może obiecali mu nietykalność. Tego nie wiemy.

Władzę przejęło wojsko (Najwyższa Rada Sił Zbrojnych) z ministrem obrony Mohamedem Husseinem Tantawim (piastującym ten urząd od 20 lat) na czele.

Oficerowie obiecali, że w ciągu sześciu miesięcy odbędą się demokratyczne wybory. Dochodzi do nich jednak dopiero pod koniec listopada 2011 roku, niemal rok po obaleniu Mubaraka. Głosowanie potrwa jakieś półtora miesiąca, bo przewidziane są trzy tury.

Gdzie dwóch się bije...

Zarówno duchowni z prestiżowej muzułmańskiej uczelni Al-Azhar, którzy dotychczas legitymizowali reżim, jak i zwalczani Bracia Muzułmanie dołączyli do protestów kilka dni po 25 stycznia 2011 roku, kiedy wybuchło powstanie. Jedni i drudzy czynili to powściągliwie. Podobnie jak patriarchat koptyjski - raczej przyjazny Mubarakowi. Protestujących wspierał Mohamed El-Baradei, były szef Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, a obecnie pretendent do fotela prezydenckiego. Jego głównym konkurentem będzie były sekretarz generalny Ligi Państw Arabskich Amr Moussa, który (choć współpracował z Mubarakiem) jest znany z ostrej krytyki Izraela, co podoba się Egipcjanom.

Rewoltę zorganizowało kilka organizacji, w tym młodzieżowy Ruch 6 Kwietnia. Aktywiści uczyli się od młodych Serbów z grupy Otpor! (w 2000 roku przyczynili się do obalenia Slobodana Miloševicia), jak przewodzić pokojowym demonstracjom, aby służby bezpieczeństwa nie mogły ich spacyfikować. Strategia protestu bez przemocy polega na wyodrębnieniu z reżimu jednego z filarów i sprawieniu, aby jego przedstawiciele stanęli po właściwej stronie lub zachowali neutralność.

Czytaj również: Tak się obala dyktatorów.

Tak też się stało. Armia, główny podmiot władzy, choć sterujący państwem z "tylnego siedzenia", czuła, że w ciągu dwóch dekad jej polityczna pozycja została osłabiona na rzecz technokratów, czyli reżimowej oligarchii biznesowej. Tę tworzyły osoby z otoczenia Gamala, beneficjenci sterowanej liberalizacji egipskiej gospodarki, jaką pod wpływem międzynarodowych instytucji finansowych i Stanów Zjednoczonych zapoczątkowano u progu lat 90. XX wieku.

Na społeczne niezadowolenie, które narastało w ciągu ostatniej dekady, nałożył się ukryty konflikt w łonie systemu władzy. Syn Mubaraka, typowany przez ojca na prezydenta, przejął na początku XXI wieku stery pogrążonej w kryzysie partii rządzącej i uczynił z niej platformę poparcia dla siebie i promowania kolesiów. Stało się tak na przekór starej gwardii, która nie chciała oddać władzy w ręce "egipskich Chodorkowskich". Technokraci wykorzystali więc społeczny ferment do osłabienia konkurencyjnej frakcji. Dzieła dopełnili młodzi buntownicy - domagali się asysty wojska, nieskompromitowanego pacyfikowaniem demonstracji (dotychczas zajmowała się tym policja). Protestującym co piątek Egipcjanom udało się wprawdzie wymusić ustąpienie rządu Szafika, ale nowy gabinet (na jego czele stanął Essam Szaraf) nie miał wystarczającej siły, aby przeforsować zniesienie stanu wyjątkowego. Egipcjanie domagali się konkretów: wprowadzenia zakazu sądzenia cywilów w trybunałach wojskowych, ustalenia płacy minimalnej,
niedopuszczenia polityków rozwiązanej partii reżimowej do ubiegania się o stanowiska publiczne (przez pięć lat), uwolnienia więźniów politycznych, zaprzestania eksportu gazu do Izraela (po zaniżonej cenie), osądzenia sprawców śmierci kilkuset manifestantów, a także oczyszczenia policji, sądów, mediów, uniwersytetów i innych instytucji z członków obalonego reżimu.

Obietnice przedstawicieli junty, że stan wyjątkowy zostanie anulowany, nie poprawiły sytuacji. Do starć protestujących z policją i żołnierzami dochodziło przez całe lato, a celem jednego z marszów stała się siedziba centralnego dowództwa armii w Heliopolis. W końcu dopuszczono do masowego szturmu na izraelską ambasadę w Kairze. Junta udowodniła światu, że stan wyjątkowy jest potrzebny i wkrótce po tym wydarzeniu przedłużyła go. Innym argumentem za jego utrzymaniem były brutalne starcia salafitów (ultrakonserwatywnych islamistów) z chrześcijanami.

Nadzieje na przełom

Rozwiązanie Partii Narodowo-Demokratycznej, zarejestrowanie ugrupowania Braci Muzułmanów (Partii Wolności i Sprawiedliwości), zwolnienie kilkuset policjantów (niektórzy z nich otrzymali prokuratorskie zarzuty), rekonstrukcja rządu oraz postawienie przed sądem Mubaraka, jego dwóch synów i innych reżimowych prominentów wzbudziło nadzieje na przełom. O ile poświęcona została głowa Habiba Al-Adly’ego (byłego ministra spraw wewnętrznych), któremu podporządkowana była policja i pozostałe służby bezpieczeństwa wewnętrznego, o tyle proces Mubaraków utkwił w martwym punkcie.

Tymczasem Egipcjanie przygotowują się do parlamentarnych wyborów, które rozpoczną się 28 listopada 2011 roku, a zakończą na początku stycznia 2012. Prezydent ma zostać wyznaczony wiosną. Zapowiedziano przy tym, że wybory nie będą monitorowane przez zagranicznych obserwatorów, co wzbudza obawy o ich uczciwe przeprowadzenie.

Nikt nie ma złudzeń, że wygra islamistyczna Partia Wolności i Sprawiedliwości, która w październiku cieszyła się 40% poparcia (co nie oznacza, że otrzyma tyle mandatów). Egipscy Bracia Muzułmanie mogą zatem zbliżyć się do wyniku tunezyjskiej Partii Odrodzenia, której członkowie mają podobne poglądy (Tunezyjczycy wybierali konstytuantę pod koniec października). Czy sprawdzą się przewidywania liberałów i chrześcijan, którzy obawiają się wprowadzenia restrykcji obyczajowych na islamską modłę, przekonamy się za jakiś czas.

Wariant po wyborach

Najprawdopodobniejszy wydaje się wariant turecki, zmodyfikowany o egipską specyfikę. Turecka umiarkowanie islamistyczna Partia Sprawiedliwości i Rozwoju jest formacją na tyle skuteczną i nowoczesną, że Turcy zaufali jej niedawno po raz trzeci. Egipskie społeczeństwo jest bardziej religijne, więc egipscy islamiści będą chcieli rządzić konserwatywnie. Armia im na to pozwoli, o ile jej interesy nie będą zagrożone.

Jedynym ugrupowaniem, które ma szansę na rywalizację z Partią Wolności i Sprawiedliwości, jest liberalno-narodowy Nowy Wafd, partia, której geneza sięga początków XX wieku. Po rewolucji 1952 roku Wafd został zdelegalizowany, aby odrodzić się w latach 80. XX stulecia na fali politycznej liberalizacji. W epoce Mubaraka ugrupowanie pełniło rolę licencjonowanej opozycji i współdziałało z islamistami.

O tym, że rewolucyjni frontmani rzadko wygrywają wybory, świadczą słabe wyniki tak zwanej koalicji młodych, w której skład wchodzą aktywiści Ruchu 6 Kwietnia, najmłodsze pokolenie Braci Muzułmanów, a także sympatycy El-Baradei. Wszystko zależy jednak od prawa wyborczego (opracowanego przez juntę), jak również od samego przebiegu elekcji. W interesie oficerów leży fragmentaryzacja przyszłego parlamentu, a co za tym idzie - niestabilność rządów opierających się na daleko idących koalicyjnych kompromisach.

Michał Lipa dla "Polski Zbrojnej"

Autor jest doktorantem na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Zajmuje się systemami politycznymi, stosunkami międzynarodowymi oraz procesami społeczno-gospodarczymi na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Publicysta portalu Mojeopinie.pl.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)