"To cholerne piwo może wyratować kraj z kryzysu"
Przez dwa tygodnie oglądaliśmy w Irlandii The Elizabeth Obama Show, który miał strategiczne znaczenie, głównie dlatego że po raz pierwszy od dawna świat usłyszał o tym kraju w kontekście innym niż kryzys i zdychające mustangi. Wizyta królowej Elżbiety udała się tylko częściowo, zaś wizyta prezydenta Obamy częściowo się nie udała, ale tylko w sferze technicznej. Różnice polegały też na tym, że królowa nie chciała się napić Guinnessa, a prezydent obalił cały kufel - pisze z Dublina w felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Trzeba przyznać, że dzięki obu wspomnianym odwiedzinom, maj 2011 wygrzebał Irlandię spod gruzów celtyckiego tygrysa tylko w sensie ideologicznym, ponieważ wydała na gości 30 milionów euro, więc póki co, daleko jest tej inwestycji do fazy zwrotu.
Nie obyło się przy tym bez śmiertelnie poważnych dyskusji i narodowego rozgrzebywania ran, a to głównie z powodu odwiedzin królowej brytyjskiej, Elżbiety numer 2. Szum wokół tej wizyty wywołał znacznie więcej szumu niż sama wizyta. W rzeczy samej było to wydarzenie tak samo histeryczne, jak historyczne: oto monarcha Zjednoczonego Królestwa nawiedzał Republikę Irlandii po raz pierwszy od czasów, gdy Irlandia przestała się z tym Królestwem jednoczyć i została republiką.
Królową zaprosiła prezydent Irlandii Mary McAleese, na zakończenie swojej podwójnej kadencji, w dużej mierze składającej się z prób załagodzenia spięć angielsko-irlandzkich, ale nikt nie zdawał się zarejestrować tego faktu; niemal wszyscy rozpatrywali sprawę w kontekście martyrologicznym, a w miarę jak przybliżał się termin wizyty, multiplikowały się przeróżne argumenty za i przeciw.
Każdy miał w tej sprawie swoje zdanie, a byli też tacy, którzy mieli kilka zdań naraz i nie wiedzieli z którym powinni się zgodzić. Inny istotny argument przemawiający za korzyściami z królewskiej wizyty, czyli ożywienie turystyki, też zszedł na dalszy plan, a nawet zniknął, w pewnym momencie.
Chwilami było nerwowo. Policja co i rusz donosiła o wykryciu kolejnego spisku, w ramach którego kolejny śmiałek planował wysadzić królową w powietrze lub zrobić jej krzywdę w jakiś inny sposób. Męcząca i długotrwała historia irlandzko-angielska, jako żywo podobna do naszych romansów z sąsiadami, nie pozwalała nikomu odnieść się do tej sprawy obojętnie, a najmniej obojętni musieli pozostać gwardziści, bo przyjazd słynnej Elki oznaczał dla nich zmasowaną operację na skalę wojny światowej oraz inwigilację społeczną klasy byłego NRD.
Nawiasem mówiąc, centrum Dublina w dniu przyjazdu jaśnie państwa przypominało mi trochę Warszawę z pierwszych dni stanu wojennego: było kompletnie wyludnione, a pod każdą latarnią stali przynajmniej dwaj mundurowi i tylko nie mieli koksowników, bo mimo wszystko to maj, chociaż irlandzki. Po jednym mundurowym umieszczono także na okolicznych dachach, a nie zdziwiłbym się, gdyby filowali również zamaskowani w co drugim koszu na śmieci. Chodniki oddzielono od ulic metalowymi bramkami i żółtą taśmą. Wstrzymano ruch kołowy, a kiedy nadjechała Elka, nawet pieszy. Ludzie, którzy mieszkają w centrum, musieli czekać pół godziny otoczeni kordonami policji, aż orszak z królową, którą dla odmiany oddzielono od tłumu pancernym land roverem z ciemnymi szybami, smutno przemknie tym wyludnionym miastem i wysiądzie w The Garden of Remembrance przy Parnell Square, stojący tam ku pamięci wszystkich, którzy zginęli przy wyzwalaniu Irlandii. Gdy składała tam kwiaty, kilka ulic dalej wrzała niezła bitwa: z miejscową prewencją
tłukli się anarchiści oraz inni ludzie, którzy nie lubią Elki. Dołączyła do nich lokalna dresiarnia, uznawszy się nagle za wrogów monarchii. Śmietniki zapłonęły, granaty dymne poleciały. No mówię, zupełnie jak w osiemdziesiątym pierwszym.
Potem nastąpiła słynna wizytacja browaru Guinnessa, gdzie postawiono przed królową kufel, którego nie tknęła. Na youtube już wkrótce pojawiły się montowane animacje, w których Elżbieta numer 2 jest wynoszona z browaru w stanie zamroczenia alkoholowego. Po nie tkniętym guinnessie wywieziono królową do Cork oraz kilku innych miejsc, co w porównaniu z Dublinem przeszło w zasadzie bez echa. A potem odfrunęła do Buckingham Palace i wszyscy odetchnęli z ulgą, bo naprawdę mogło być gorzej. Faktycznie zainteresowanie rezerwacjami irlandzkich hoteli po królewskiej wizycie podobno nieźle wzrosło.
Echo po królowej szybko zniknęło, ponieważ już kilka dni później całą pojemność miejscowego show businessu pochłonął bez reszty Barack Obama, który bez specjalnego skrępowania wypił cały kufel Guinnessa i jeśli wierzyć doniesieniom prasowym, miał nawet powiedzieć: „gdyby ktoś pytał, wypiłem cały kufel”. Prezydent wszystkich Amerykanów przybył do Irlandii w ramach swojego europejskiego tournee, które zahaczało również o Polskę, co z pewnością wyczerpano bez reszty we wszystkich polskich mediach i mimo to będzie w nich wałkowane jeszcze przez pół roku, pozwolę sobie zatem nie dołączać do orkiestry. Gdy Barack przyjechał do Dublina, ludzie ponownie odetchnęli z ulgą. Ulice znów się zaludniły, w oknach pojawiły się amerykańskie flagi, a na niebie słońce, choć nie na długo, bo zaraz zerwał się wiatr, który wiejąc z prędkością 160 kilometrów na godzinę uziemił jeden z prezydenckich helikopterów, uszkadzając jego wirnik, na szczęście już na płycie lotniska. Następnie prezydent odwiedził własną ambasadę, z której
dla odmiany nie mógł wyjechać, ponieważ jego limuzyna przegrała z progiem na podjeździe, zawisając na nim, na podobieństwo huśtawki. Zaprojektowano ją, by wytrzymała zamach bombowy, ale nie irlandzkie krawężniki. Zawsze mówiłem, że to nie jest dobry kraj na niskie zawieszenie. Prezydent był pewnie zły, ale postawili mu piwo, o czym była już wcześniej mowa. Potem odwiedził wioskę Monegall, skąd osiem pokoleń wcześniej jego prapra-prapra wyjechał do Ameryki w poszukiwaniu szczęścia. Z tej okazji w Monegall odnaleźli się dalecy krewni Obamy, w tym niejaki Henry Healy, który witał prezydenta przy wjeździe do wioski.
Natychmiast po prezydenckiej wizycie Monegall najechali japońscy turyści, którzy chcą robić sobie zdjęcia z Henrym, a także obchodzą wioskę w kółko śladami Baracka Obamy. Miejscowi spodziewają się jeszcze większego najazdu w wakacje. Biura turystyczne mówią nawet o „syndromie Monegall”, bo oto demokraci z całej Ameryki zaczęli rezerwować wszystkie hotele w okolicy, by spędzić tu urlop, delektując się kaszanką w barach, w których mógł ją jeść Obama, choć z pewnością jej tam nie jadł. A także pijąc słynne piwo, którego, jak wiemy ze wszystkich możliwych doniesień prasowych, wytrąbił cały kufel. Niestety, media donoszą o kłopotach turystów z oddawaniem moczu w Monegall, ponieważ nie ma tam publicznych toalet.
Przedziwny mechanizm stał za obiema tymi wizytami. Przyjazd Elżbiety numer dwa może i był przełomowy, historyczny, symboliczny i dla wielu mieszkańców Irlandii miał rozmiar wielkiego gestu, ale póki co nie wniósł sobą nic wymiernego w irlandzką rzeczywistość, jeśli nie liczyć wzmożonego zainteresowania brytyjskich turystów, którzy i bez tego jeżdżą do Dublina na ochlaj party. Samo sfinansowanie ochrony słynnej Elki kosztowało irlandzkiego podatnika 8 milionów euro. Ludzie na Twitterze pisali odezwy do Anglików: „Czy możemy ją zatrzymać? Oddamy ją za 67 miliardów”. Tyle wynosiła eurounijna pożyczka dla Irlandii.
Za odwiedzinami prezydenta USA nie stała żadna martyrologia, za to wywołał swoim przyjazdem ogólną radość na miarę papieża i Rolling Stonesów razem wziętych. A także oczywiście wypił cały kufel, co okazało się tak ważne dla świata, że nawet ja wspominam o tym już piąty raz. Obamę w Monegall, a także jego kufel, o którym wspominam już raz szósty, z pewnością będą pokazywali jeszcze długo w różnych serwisach na świecie. Wspominając tym samym o Irlandii, która odtąd będzie kojarzyła się ludziom jako fajne, odjazdowe miejsce, gdzie Barack Obama skasował o chodnik pancerną limuzynę i strzelił sobie jednego. Tak wiem, siódmy raz. Wielka siła drzemie w tym piwie, o braciszkowie i siostrzyczki. Tu się nie ma z czego śmiać, ten cholerny kufel może jeszcze wyratować Irlandię z kryzysu.
To wszystko wiedzie mnie ku konkluzji, że prezydent amerykański mógłby uczynić również wiele dobrego dla Kenii, skąd wywodzi się inna część jego rodziny i która też nie jest światowym mocarstwem gospodarczym. Wystarczyłoby pojechać do Nairobi, golnąć miejscowego browaru, odnaleźć miejscowego Henry Healy’ego i cyknąć z nim kilka fotek. Idę o zakład, że chętni natychmiast wykupiliby wszystkie wycieczki na safari. Być może nawet w irlandzkich biurach podróży. Mogłaby też do Kenii pojechać królowa Elka, choć nie wiem czy to dobry pomysł, bo i oni mieli kiedyś kłopoty z brytyjską okupacją.
Na koniec dodam tylko, że najpopularniejsze piwo kenijskie nazywa się Tusker. A konkretnie Kenya Tusker Export Lager. Czyż to nie piękny zbieg okoliczności? Gdyby Obama wypił kufelek Tuskera, byłby to jakże łaskawy akt promocyjny dla Polski, bo z tego co rozumiem, sama wizyta w Warszawie niewiele nam dała.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński