To było piekło na ziemi - przeżyła pięć obozów i eksperymenty Mengele
Pani Alina przynosi beret. Wełniany. – Tyle zostało z mojego płaszcza – mówi. Boję się dotknąć materiału. W tym płaszczu przeszła przez dwa marsze śmierci.
Oto #HIT2019. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Alina Dąbrowska z domu Bartoszek. Lat 96. Chciałabym od razu podać też numer obozowy. Nie zrobię tego, bo numerem przestała być kilkadziesiąt lat temu.
Jednak piekł skórę. Kolejnych kilkadziesiąt lat po wojnie nosiła długi rękaw. Bo wstyd.
Dlaczego? Tu tańce i zabawa, a ona z tym ciągiem cyfr, czarny tusz pod naskórkiem zawsze rodził pytania.
Nie chciała pytań. O łódzkie więzienie, gdzie trafiła za przekazanie do AK ściśle tajnych niemieckich dokumentów dotyczących produkcji części uzbrojenia. O marsze śmierci, które przetrwała.
Przede wszystkim nie chciała pytań o obozy. Tych było pięć, ale najdłuższy pobyt trwał od 1943 roku do 1945 w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau.
Dziś mówi, że przeżycia w więzieniu i obozach dużo ją nauczyły.
- Czy ma Pani telefon komórkowy?
- Mam.
- A korzysta Pani z niego?
- Nie, nie korzystam.
Pani Alina wie, co to ograniczony kontakt. Nie rozumie dzisiejszej potrzeby nieustannego bycia na bieżąco. Całą wojnę nosiła przy sobie listy, które do więzienia i obozu przysyłali jej bliscy.
- Listy były ważną informacją, ale tylko do pewnego stopnia. O trudnych rzeczach się nie pisało, ponieważ czuwała ścisła kontrola niemiecka i list mógł być skonfiskowany. Poza tym rodzina na wolności nie chciała martwić osoby aresztowanej – wspomina.
Tak było ze śmiercią jej matki i brata. Ojciec nie zawiadomił córki o tych tragediach. Dowiedziała się o nich przypadkiem.
- Te listy to była tylko informacja, że tam ktoś po drugiej stronie jest. Wiadomości nie uspokajały, były tylko sygnałem, że nie jestem samotna. Zablokowałam przeszłość. W przeciwnym razie czułabym, że w jakiś sposób stale jestem w obozie.
Patrzę na radosną kobietę. Przy stole siedzimy z jej mężem Bogumiłem i córką pani Aliny, Jagną Dabrowską-Jagiełowicz. Zerkam na tatuaż na przedramieniu Pani Aliny. Cyfry są już rozmazane.
Agata Komosa: Czy przeszłość blaknie?
Alina Dąbrowska: - Nie, ale czasami wraca. Tylko dlatego, że ja tego chcę. Że jej na to pozwalam. Ale nie zawsze tak było. Przez pierwsze 50 lat byłam tylko raz w Oświęcimiu. I to była trauma. Nie wytrzymałam tego. Pojechałam z dziećmi, ale jak przekroczyłam bramę to widziałam w barakach więźniów. To mnie obezwładniło. Zobaczyłam, jak wielki był ten obóz i ile osób mogło tu przybyć i zginąć. I ile istnień pochłonęło.
Dziś spokojnie i rzeczowo opowiada Pani o tamtych wydarzeniach. Zawsze tak było?
- Przez wiele lat ten obóz dla mnie nie istniał. Po prostu go nie było. Kiedyś w Łodzi jakaś Żydówka mnie poznała, byłyśmy razem w Auschwitz. Ale ja udawałam, że nie wiem, o co jej chodzi i jej nie znam. Za wszelką cenę starałam się wrócić do normalności.
Zajmowałam się swoimi sprawami, miałam studia, rodzinę, pracę. A praca też nie była z przypadku. Jaka ja byłam zadowolona, kiedy w lutym 1947 roku przyjęto mnie do pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
Celowo zagranicznych?
- Tak. Celowo. Bo mogłam się zajmować stosunkami politycznymi i prawnymi na świecie. Byłam tak zadowolona z tej pracy, że nie zapytałam nawet, na jakie stanowisko mnie przyjęli i ile będę dostawać pieniędzy.
Wtedy starałam się odsunąć na bok wydarzenia z przeszłości. W obozie spotykałam się z ludźmi z różnych krajów i to mnie interesowało.
Kiedy podjęła Pani decyzję, że na jakiś czas trzeba zamknąć drzwi do tego, co było?
- Pamiętam, że po moim powrocie do Pabianic szliśmy rano przez miasto i mój ojciec był dumy, że córka wróciła. To był maj 1945 roku. Ludzie podchodzili i pytali o swoich znajomych, czy może wiem coś o ich losie. A ja rozmawiałam i mówiłam o ludziach, których znałam.
Byłam jedną z pierwszych osób, która wróciła do Pabianic z obozu i starałam się opowiadać o tamtych wydarzeniach, które przeżyłam. Ale jednocześnie chciałam mieć to jak najszybciej za sobą.
Kiedy zdecydowała się Pani jednak spojrzeć wstecz?
- Kiedy zrozumiałam, że to jest potrzebne. Że trzeba o tym mówić. I kiedy te wspomnienia stały się po prostu faktami z mojego życia, a nie tylko bolesnym wspomnieniem. Zawsze skupiałam się na faktach, one były dla mnie ważne.
Fakty obozowe. Co najbardziej utkwiło Pani w pamięci?
- Moment wejścia do bloku. Nie rampa kolejowa i spotkanie ze strażnikami i więźniami, wspólna kąpiel, obcięcie włosów i odebranie rzeczy, ale wejście do zatłoczonego bloku.
Nie byłam na to zupełnie przygotowana. Nigdy się z czymś takim nie spotkałam. Wszystko mi zabrali, obcięli włosy, wytatuowali coś na ręku. Wiedziałam, że mogą zrobić ze mną, co chcą. Całkowita utrata niezależności i samostanowienia.
Gdyby chcieli mi uciąć rękę, też by to zrobili. I przy tym wszystkim była ta niepewność: co dalej?
Słyszała Pani wcześniej o Auschwitz?
- Tak, jakaś kobieta w więzieniu twierdziła, że stamtąd uciekła. Ale my jej nie wierzyłyśmy, kiedy opowiadała o okropnościach w obozie. To nam się w głowie nie mieściło.
Na miejscu okazało się jednak, że mówiła prawdę, która okazała się jeszcze gorsza niż jej opowieści. Ja byłam tam od 1943 roku. W obozie było zabijanie ludzi, które w latach 1943/44 przyjęło masowy charakter.
Jedna ze znajomych, którą przenoszono do innego obozu, powiedziała nam: "Wy żyjecie na cmentarzu". I miała rację. Ja nie mogłam tam pojechać ponownie, nie ze względu na własne przeżycia, ale to, że to było miejsce kaźni tylu osób.
Jest Pani zdecydowaną, charakterną osobą. Łatwo było schować dumę do kieszeni?
- Tak. Bo mimo wszystko chciałam przeżyć. A wolę życia miałam, kiedy przekonałam się, ile warte jest życie i ile istnieje niebezpieczeństw, które mogą je zniszczyć.
Cenię życie. Kiedy trzeba było, dzieliłam się chlebem, ale były momenty, kiedy musiałam o siebie zawalczyć. Kiedy przewożono nas do kolejnego obozu wagonami z otwartym dachem, byłyśmy strasznie stłoczone. I pamiętam tę chwilę, że twardo się postawiłam, że mnie też kawałek miejsca na podłodze się należy.
Takie detale miały ogromne znaczenie.
W książce "Wiem jak wygląda piekło", która opowiada o Pani doświadczeniach wojennych nie brakuje jednak humoru, normalności.
- Były dwa życia obozowe. A właściwie życie i śmierć. Ale staraliśmy się żyć normalnie.
Bardzo ważna była praca, w możliwie dobrym miejscu, oraz sprawy zdrowotne. Trzeba było uważać na choroby. Ja tylko raz trafiłam do szpitala, kiedy chorowałam na tyfus.
Okazało się, że doktor Mengele przeprowadzał na mnie doświadczenia związane z tyfusem. Byliśmy znakomitymi "królikami doświadczalnymi".
Potem już starałam się tam nie trafić i unikać, jak miałam rany, czy otarcia, starałam się leczyć sama. Były też miłe elementy codzienności. Wiele zależało od tego do jakiego bloku się trafiło.
W jednym z bloków, do którego trafiłam była pani Seweryna Szmaglewska. Opowiadała nam wieczorami różne książki m.in. Trylogię .
W innym bloku była poetka Krystyna Żywulska, której wiersze o obozie pamiętam do dzisiaj. Znam małżeństwo, które poznało się w obozie. Niemcy organizowali czasami koncerty, na które też zapraszali niektórych więźniów.
Ale Auschwitz to w dużej mierze była śmierć. I ta świadomość zawsze nam towarzyszyła.
Ma pani żal do swoich oprawców?
- Nie stawiam sobie takiego pytania. Rozróżniam Niemców od nazistów. Wśród Niemców mam znajomych, z którymi koresponduję lub spotykam się. Z jednym utrzymuję kontakt od piętnastu lat.
Niektórzy Niemcy wiele lat po wojnie wykazują dobrą wolę, żeby poprawić stosunki z byłymi więźniami. Finansują wyjazdy ocalałych z obozów do szkół niemieckich, byśmy mogli mówić, o tym, co nas spotkało.
Codziennie patrzyła Pani na cierpienie, odczłowieczenie. To stępiło Pani wrażliwość?
- Na czas obozu musiało. Nikt o ogromnej empatii, by tego nie przeżył. Kiedy patrzyłam na cierpiące dzieci, to było dramatyczne. Byli tacy, którzy tego nie wytrzymywali. Ja miałam jeden moment załamania. Ale przetrwałam.
Wrażliwość z czasem wróciła, ale te doświadczenia pozwoliły mi lepiej poznać siebie. Dużo mnie to nauczyło. To unikalne poczucie poznania, ale za jaką cenę. Chciałam przeżyć, ale nigdy nie przyczynić się do ludzkich cierpień.
Mówi się, że pokolenie powojenne przekazało swoją traumę młodszym. Ma pani takie poczucie?
- Ja nie mam traumy, mogę o tym mówić, już nie zakrywam numeru. Pomogła mi rodzina, praca, w pewnym momencie zaczęłam jeździć do szkół niemieckich z relacjami o przeżyciach. Doszłam do wniosku, że trzeba o nich mówić. Słuchacze zadawali różne pytania.
(tu odzywa się córka Pani Aliny): - Nie pamiętam, żeby mama przekazywała nam jakiekolwiek straszne historie obozowe. Z poobozowych zaszłości mamie zostało to, że nie znosi uczucia głodu. I nienawidzi, jak podnosimy głos. Wtedy widzę, że się zamyka.
Alina Dąbrowska: - Czasem jestem zdumiona, jak dobrze pamiętam niektóre sytuacje. Osoby, obrazy. Ale to mnie nie prześladuje. To po prostu fakty, o których pamiętam.
Mam różne plany, wywiady, pierwszy września, będą zbiory nielicznych winogron rosnących koło mojego domu, zrobimy wino. W październiku jest osiemnastka mojego wnuka, szykuje się impreza.
Chcę jechać do sanatorium do Inowrocławia z moim mężem Bogumiłem. Bez niego nie jadę. Staram się żyć normalnie mimo kłopotów czy chorób. Żyję aktualnymi sprawami, których jest dużo i jak trzeba włączam się w nie.
Historia jest nadal jednym z moich najbardziej ulubionych przedmiotów. Cieszę się, że mogłam mieć w niej swój udział.