Temida na politycznej szali w Rosji. Jak Kreml pozbywa się niewygodnych osób

W 2007 roku Michaił Gucerijew miał miliardy na koncie i miejsce na liście 20 najbogatszych Rosjan. Jedną decyzją władz utracił wszystko. Gdy po trzech latach zmienił się polityczny klimat, oligarcha odzyskał i majątek, i pozycję. Jednak okazuje się, że Temida służy Kremlowi nie tylko do dyscyplinowania elit. Tak było w przypadku wiejskiego nauczyciela Ilji Farbera, któremu prokuratorzy postawili zarzuty łapówkarstwa na podstawie nagrań szeleszczącego papieru, podając przy tym konkretne nominały banknotów. O patologiach wymiaru sprawiedliwości za rządów Putina pisze w Wirtualnej Polsce Robert Cheda.

Temida na politycznej szali w Rosji. Jak Kreml pozbywa się niewygodnych osób
Źródło zdjęć: © AFP | Andrey Smirnov

Noworoczna amnestia wywołała sporą sensację, jednak obserwatorzy rosyjskiej sceny politycznej nie wierzą w humanitarny gest Putina. Skłaniają się ku wersji PR, która służyć ma oczyszczeniu międzynarodowej atmosfery wokół olimpiady w Soczi. A ta jest zła, z powodu przyjęcia przez Rosję dyskryminacyjnej ustawy o LGBT, wpisanej w notoryczne łamanie praw obywatelskich. Jeśli tak, to głównym celem zabiegu jest poprawa mocno zaszarganego wizerunku rosyjskiego wymiaru sprawiedliwości. Bo wbrew pozorom, to nie OMON i służby specjalne, a prawne manipulacje i dyspozycyjne sądy oraz prokuratura, są głównymi instrumentami Kremla w walce o władzę.

Osobliwości rosyjskiego prawa

O specyfice prawa w Rosji, wynikającej z tradycji scentralizowanej władzy napisano dużo. Andrzej Walicki w "Zarysie myśli rosyjskiej" zadawał pytanie, jak blisko pod tym względem, Rosja doskoczyła do Europy? I związał początek kłopotów, z próbą przeszczepienia na rosyjski grunt idei pruskiego Państwa Policyjnego.

Z kolei Richard Pipes, nasz rodak i amerykański politolog, w monumentalnej "Rosji carów" postrzegał problem odwrotnie. Związał tendencję odgórnego regulowania życia, z osobliwościami rosyjskiej historii czyli ordą tatarską, carstwem moskiewskim i samodzierżawiem w roli prawodawców. Czyli wariacje na temat despotyzmu, w którym litera prawa stanowionego nie była tak istotna, jak zwyczajowa reguła, że najważniejszym w wymierzaniu sprawiedliwości był urzędnik, ową literę interpretujący. A stąd krok do prawa bolszewickiego, zależnego jedynie od szybkostrzelności naganów katów z CzeKa i NKWD. W każdym razie, na takie przyczyny powołał się w wywiadzie dla tygodnika "Polityka" Walery Zorkin, prezes Sądu Konstytucyjnego. Tłumaczył, że przez dwadzieścia lat cywilizacyjnej transformacji, współczesna Rosja nie mogła pokonać dystansu, którego przejście zajęło reszcie Europy kilka wieków.

Jednak historia to daleko nie wszystko. Już prezydent Jelcyn skutecznie zahamował reformę wymiaru sprawiedliwości, gdy w 1993 r. rozstrzelał parlament i oparł rządy na oligarchach oraz strukturach siłowych, do których w Rosji należy prokuratura. A zdaniem nestorki Moskiewskiej Grupy Helsińskiej Ludmiły Aleksiejewej, to prokuratura, a obecnie także Komitet Śledczy (do spraw wagi państwowej), są ostatnimi bastionami stalinizmu. Dlatego psucie prawa doby Putina nie wzięło się z próżni. Choć to podczas jego prezydentury manipulacje prawem, posłużyły do przejęcia przez Kreml pełnej kontroli nad kluczowymi procesami gospodarczymi i politycznymi.

Na początku politycznej drogi, gdy Putin nie podporządkował sobie jeszcze parlamentu, posługiwał się prawem równoległym, czyli własnymi dekretami. Miał do tego konstytucyjne prawo, sęk w tym, że istniały już odpowiednie ustawy. I to na podstawie dekretów, a nie ustaw, powstawały niejawne instrukcje, tworzone przez funkcjonariuszy FSB, uplasowanych w Radzie Bezpieczeństwa. Niejawne dokumenty stanowiły zaś podstawę działania wymiaru sprawiedliwości.

Oczywiście konstytucjonaliści zgłosili swój sprzeciw, stan rzeczy był niezgodny z ustawą zasadniczą. Kreml tak się przejął protestem, że przeforsował nową ordynację wyborczą, która zamknęła parlament przed partiami demokratycznymi i liberalnymi. Następnie, już w kieszonkowej Dumie, znowelizowano ustawy o przeciwdziałaniu terroryzmowi i ekstremizmowi. Pierwsza nadała szerokie prerogatywy prokuraturze, MSW i służbom specjalnym oraz zakneblowała środki masowego przekazu. Druga rozszerzyła definicję ekstremizmu tak bardzo, że pod jego pojęcie podpada dziś każda działalność bez kremlowskiej licencji.

W kolejnych latach pozostały już tylko kosmetyczne poprawki, takie jak restrykcyjne nowelizacje ustawy o organizacjach pozarządowych, zabezpieczające zdrową tkankę narodu przed pomarańczową zarazą i arabskim wirusem. Oraz represyjne wariacje na temat kodeksu administracyjnego, bogatego w mandaty, grzywny i kary w trybie doraźnym.

Na polu gospodarczym natomiast, szerokie perspektywy dawała i daje prywatyzacja lat 90-tych XX w., której wyników Kreml, ani nie zanegował, ani nie zalegalizował. Za to używa, jak miecza Demoklesa, wobec wielkiego i mniejszego biznesu. Klamrą spinającą putinowskie prawodawstwo, stały się przepisy i kampania antykorupcyjna. W praktyce procesowej, na wzór szybkostrzelnego prawa bolszewików, pojawił się basmannyj wymiar sprawiedliwości. Bowiem to sędziowie basmannego sądu rejonowego Moskwy ferowali wysokie wyroki w procesie Chodorkowskiego i głośnych rozprawach nad reprezentantami społeczeństwa obywatelskiego. Dosłownie na dniach, pod wątpliwym zarzutem korupcji, aresztowali majątek niepokornego Aleksieja Nawalnego.

Dzięki nagłośnieniu przez obrońców praw człowieka, dla światowej opinii publicznej zaistniały procesy Jukosu, zabójców Anny Politkowskiej, Siergieja Magnitskiego czy rozprawa nad dziewczynami z Pussy Riot. Ale jest to tylko wierzchołek góry lodowej rosyjskiej Temidy, pod którym kryją się nie mniej znaczące procesy ekonomiczne i polityczne, które dobrze ilustrują osobliwości rosyjskiego prawa.

Cienka czerwona linia

Robotnicy do fabryk, studenci do nauki! - tym gomułkowskim hasłem, można sparafrazować główną regułę putinizmu, która zakłada wolność działalności ekonomicznej, w zamian za rozwód z polityką i społecznikostwem. Wolność oczywiście relatywną, bo w przypadku przekroczenia wyznaczonej przez Kreml, cienkiej czerwonej linii, można w każdej chwili stracić majątek.

W 2007 r. takiej sytuacji doświadczył Michaił Gucerijew, rosyjski oligarcha, Ingusz z pochodzenia i właściciel koncernu Russnieft. W ówczesnym medialnym wystąpieniu, poskarżył się na bezprecedensowy nacisk, jaki wywiera na niego państwo, w celu odstąpienia naftowego biznesu. A biznes był niebagatelny, bo Gucerijew plasował się w pierwszej dwudziestce najbogatszych Rosjan. Media wiązały niełaskę oligarchy z dwoma przyczynami. Pierwszą było niezdrowe zainteresowanie nieudolnością ówczesnego prezydenta Inguszetii Murata Ziazikowa, generała FSB i dlatego ulubieńca Kremla.

Cóż z tego, że Ziazikow był skorumpowany, kiedy swoją przestępczą działalność krył permanentną walką z separatystycznym podziemiem. Na tyle intensywną, że przechodzącą w rozmiar wojny domowej. Dlatego Gucerijew, któremu sprawy rodzinnej Inguszetii leżały na sercu, zaproponował zastąpienie Ziazikowa umiarkowanym politykiem lokalnej opozycji.

Forsował projekt mimo płynących z Kremla ostrzeżeń. Traf chciał także, że jego biznes spodobał się Igorowi Sieczinowi, naczelnemu siłowikowi w prezydenckiej administracji. Sieczinowi nie można się dziwić, stoi bowiem na czele państwowego koncernu Rosnieft, a konkurencyjny Russnieft był łakomym kąskiem w dziele konsolidacji aktywów.

Dlatego wykorzystał polityczną nielojalność do odebrania Gucerijewowi firmy. Ten jednak okazał się sprytniejszy i zdążył przekazać koncern w ręce innego oligarchy, Olega Dierepaski, dobrze notowanego na szczytach władzy. Niezręczną sytuację rozładowała dyspozycyjna wobec Sieczyna prokuratura, która oskarżyła Gucerijewa o przestępstwa finansowe, a wobec udanej ewakuacji podsądnego do Londynu, wydała za nim międzynarodowy list gończy. Równie dyspozycyjny sąd zatwierdził oczywiście przepadek majątku i wydał zaoczny wyrok pozbawienia wolności.

Mimo to zemsta siłowików trwała i była tak okrutna, że w zastępstwie nieosiągalnego oligarchy, w tajemniczym wypadku samochodowym zginął jego syn. Jednak w rosyjskim prawie wszystko jest odwracalne. Gdy w 2010 r. we frakcyjnej walce kremlowskich klanów, na chwilę górę wzięli liberałowie, posłuszna prokuratura wycofała zarzuty, a sąd zmienił własny werdykt. Nie tylko przywrócił Gucerijewowi wolność osobistą, ale także majątek. I tak, oligarcha powrócił na listę najbogatszych Rosjan. Gorzej skończył inny ryzykant. Obecnie Giennadij Gudkow jest emerytowanym funkcjonariuszem KGB i byłym deputowanym Dumy z ramienia Sprawiedliwej Rosji, jednej z partii, tak zwanej kieszonkowej opozycji Kremla, której zadaniem jest tworzenie fasadowej demokracji. Był też Gudkow przedsiębiorcą odnoszącym sukcesy, stworzył holding prywatnych firm ochrony.

W takim stopniu uchodził za zaufanego człowieka władzy, że w latach 2001-2006 wchodził w skład komitetu doradczego FSB, w randze pułkownika tej służby. W 2011 r. przejrzał na oczy i potępił sfałszowanie wyników wyborów parlamentarnych oraz przyłączył do ulicznych manifestacji. Tym samym okazał się zdrajcą do kwadratu i wymagał przykładnego ukarania.

Prokuratura zarzuciła Gudkowowi posiadanie zagranicznego majątku oraz udział w zarządzaniu kilkoma firmami ochrony, co było sprzeczne z mandatem deputowanego. To nic, że większość jego kolegów z parlamentarnej ławy zarządza swoim majątkiem i firmami w Rosji oraz za granicą. Motywowane politycznie prawo antykorupcyjne działa niezwykle wybiórczo.

Gudkow został pozbawiony mandatu deputowanego, wyrzucony z partii oraz pozbawiony majątku. Obecnie wraz z Aleksiejem Nawalnym, ujawnia przypadki korupcji wśród deputowanych kremlowskiej partii władzy Jednej Rosji. Szykany wobec Gudkowa potępiło Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy, ale efekt wychowawczy pozostał. Żaden z rosyjskich parlamentarzystów nie dokonał już frondy w szeregi obywatelskiej opozycji.

Teoria spisku

Od dwóch lat społeczeństwo obywatelskie Rosji, angażuje się w akcję uwolnienia, tzw. więźniów Placu Bołotnego. Są to uczestnicy manifestacji sprzeciwu wobec fałszerstw wyborczych, jaka miała miejsce w maju 2012 r. na moskiewskim Placu Bołotnym. Na podstawie ustawy antyekstremistycznej, kilkanaście osób zostało zatrzymanych pod zarzutem wszczynania burd ulicznych i naruszenia nietykalności osobistej funkcjonariuszy państwa, czyli OMON-owców rozganiających brutalnie demonstrację.

Więźniowie Placu Bołotnego od dwóch lat przebywają w aresztach śledczych, bo prowadzący dochodzenie Komitet Śledczy wykazuje się dużą skrupulatnością w zbieraniu obciążających dowodów. W rzeczywistości, śledczy wzorem swoich stalinowskich kolegów, próbują "przyszyć" niewygodnym liderom opozycji, kierownicze sprawstwo w organizacji antypaństwowego spisku. Jednym z nich jest Siergiej Udalcow, pomysłodawca organizacji Front Lewicowy. Sam nazywa się zawodowym rewolucjonistą, bo w za prezydentury Putina otrzymał kilkanaście wyroków skazujących, za działalność społeczną i opozycyjną. Między innymi bronił praw socjalnych moskiewskich emerytów oraz chronił stołeczne zabytki przed wyburzeniem. Kar w trybie administracyjnym już nawet nie liczy.

Komitet Śledczy postanowił więc rozprawić się z uprzykrzonym konspiratorem raz, a dobrze. Zarzucił Udalcowowi ekstremizm, a dokładniej kontakty z zagranicznymi agentami, od których otrzymał pieniądze na obalenie siłą konstytucyjnego ustroju Rosji. Podstawą oskarżenia jest film prokremlowskiej telewizji NTW, pt. "Anatomia Protestu – 2", przestawiający spotkanie Udalcowa z jednym z gruzińskich parlamentarzystów, na terenie kraju trzeciego.

W celu wymuszenia obciążających Udalcowa zeznań, FSB nafaszerowała narkotykami i porwała z Kijowa do Moskwy, jego bliskiego współpracownika Leonida Razwozżajewa, którego następnie torturowano. Na podstawie sfabrykowanych i wymuszonych dowodów, Udalcow został na razie zamknięty w areszcie domowym, gdzie oczekuje na właściwą rozprawę. Finał może być tylko jeden, długoletni pobyt w łagrze, bo taką karą zagrożona jest zdrada państwa. Zaś część figurantów Placu Bołotnego została zwolniona w ramach olimpijskiej amnestii Putina. Jednak kilku pozostaje nadal w aresztach, aby swoim przykładem odstraszać Rosjan od aktywności politycznej i ulicznego manifestowania swoich przekonań. Sprawa Ilji Fabrera

Rosja to nie tylko wielkie metropolie, głośne antyrządowymi protestami swoich mieszkańców. Rosja to przede wszystkim głubinka, czyli prowincja zamieszkiwana przez większość obywateli tego kraju. O jawnym, prowincjonalnym bezprawiu, świat dowiedział się kilka lat temu, gdy kryminalna banda terroryzująca Stanicę Kuszczowską w Kraju Krasnodarskim, zamordowała w przeciągu jednej nocy dwunastoosobową rodzinę farmera, który miał czelność sprzeciwić się bandyckim żądaniom.

Okrutne morderstwa zdarzają się wszędzie, jednak śledztwo prowadzone pod naciskiem opinii publicznej ujawniło, że banda z Kuszczowki działała bezkarnie od kilku lat, dzięki milicyjno-prokuratorskiemu parasolowi, jaki rozłożyli w zamian za część zysków, lokalni stróże porządku.

O tym, jak niedobrze wychodzić przed prowincjonalny szereg, dowiedział się boleśnie Jewgienij Urłaszow. Do niedawna mer miasta Jarosław, a obecnie lokator Matrosskiej Tiszyny, czyli moskiewskiego więzienia FSB. Jako człowiek z doświadczeniem w pracy samorządowej, w 2012 r. wystartował w miejskich wyborach.

Pech chciał, że wystąpił wcześniej z szeregów lokalnej jaczejki partii Jedna Rosja. Postanowił wygrać wybory, jako kandydat niezależny i pod hasłem otwarcia władzy na społeczeństwo. Pomysł na tyle spodobał się mieszkańcom Jarosławia, że Urłaszow w cuglach pokonał kandydatów cieszących się poparciem Kremla. A to mniej spodobało się lokalnemu układowi władzy i biznesu.

Nie minęło pół roku od zaprzysiężenia, gdy miejscowy zarząd MSW do spraw bezpieczeństwa ekonomicznego, na wniosek Komitetu Śledczego, zatrzymał mera pod zarzutem wymuszania łapówki w wysokości 14 milionów rubli. Według organizacji obrony praw człowieka było wręcz odwrotnie, bo Urłaszow nadmiernie interesował się dysproporcjami między nienajlepszym stanem miejskiej infrastruktury, a ogromnymi sumami wydatkowanymi na jej rzekomą poprawę.

Wobec ulicznych protestów Jarosławian, mer został etapowany natychmiast do Moskwy, gdzie basmanny sąd rejonowy, zawiesił go w prawach burmistrza i aresztował na czas śledztwa. Bo w procesach z udziałem niewygodnych osób, w Rosji najpierw dokonuje się aresztowania, a dopiero potem zbiera lub raczej tworzy dowody winy.

Według takiego scenariusza rozegrał się dramat wiejskiego nauczyciela, który w 2013 r. został skazany na osiem lat łagru o zaostrzonym reżimie. Ilja Farber jest moskiewskim artystą, który zainspirowany dziewiętnastowiecznym prądem artystycznym i oświatowym, znanym jako ruch Pieriedwiżników, postanowił nieść kaganek oświaty wiejskim dzieciom.

Zamieszkał z rodziną we wsi Moszenka guberni twerskiej i wprowadzał dzieci w arkana sztuki tak skutecznie, że został dyrektorem miejscowego domu kultury. Pech chciał, że budynek był w kiepskim stanie. Drugi pech polegał na ciągnącym się w nieskończoność remoncie, a być inaczej nie mogło, bo stanowił on pralnię defraudowanych państwowych dotacji.

Nieświadomy stanu rzeczy, naiwny nauczyciel zaangażował w prace własne fundusze, dokładnie trzysta tysięcy rubli. Gdy upomniał się u wykonawcy o zwrot długu, ten bezczelnie oskarżył Farbera o łapówkarstwo. Ale jedynym materiałem śledztwa, było nagranie rozmowy między wykonawcą a nauczycielem, z szelestem papieru w tle. I ów szelest, prokurator uznał za dowód przekazywania Farberowi łapówki. Śledczy wykazał się muzycznym wręcz uchem, bo na podstawie szelestu, określił dokładny nominał domniemanych banknotów.

Tak kuriozalna sprawa wstrząsnęła i zaalarmowała opozycyjne media. Powodem skandalu było także żydowskie pochodzenie Farbera. A na ten temat, oskarżyciel państwowy pozwalał sobie na niedopuszczalne stwierdzenia, świadczące o istnieniu w Rosji trwałego, podskórnego antysemityzmu. Prokurator pytał bowiem publicznie: czy człowiek noszący nazwisko Farber, mógł naprawdę bezpłatnie pomagać rosyjskiej wsi? Dlatego opozycyjni publicyści już porównali sprawę, do znanego procesu Alfreda Dreyfusa, kapitana francuskiej armii oskarżonego niesłusznie o zdradę, ze względu na swoje żydowskie pochodzenie.

I Kreml zdał sobie chyba sprawę z absurdalności tego spektaklu, bo sąd apelacyjny najpierw złagodził wyrok, a potem sam Putin ułaskawił nauczyciela w ramach olimpijskiej amnestii. Tym bardziej, że figurantka toczącej się równolegle, głośnej sprawy Oboronserwisu Jewgienija Wasiljewa, oskarżona o wyprowadzenie z ministerstwa obrony wielomiliardowych sum, została potraktowana przez sąd bardzo łagodnie. Pozostaje w areszcie domowym z prawem codziennych spacerów, zakupów i odwiedzin osób zaprzyjaźnionych. Różni się od Farbera bliskimi związkami z najwyższym garniturem władzy. Mówiąc wprost jest konkubiną byłego ministra obrony, Anatolija Serdiukowa.

Przykłady można mnożyć, lecz w opinii ekspertów Moskiewskiego Centrum Carnegie układają się one w wyraźną tendencję. Olimpijska amnestia jest listkiem figowym, przykrywającym prawdziwe oblicze rosyjskiej Temidy. Na dowód agencja Lenta.ru, przytacza prawne skutki ostatnich zamachów bombowych w Wołgogradzie. Kieszonkowa Duma opracował kolejną nowelizację ustawy antyterrorystycznej, która pozwoli Kremlowi na lepszą kontrolę Internetu oraz sieci telefonii komórkowej. Oczywiście tylko w celu poprawy bezpieczeństwa Rosjan.

Robert Cheda dla Wirtualnej Polski

Tytuł i lead pochodzi od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)