ŚwiatTej niewyobrażalnej tragedii można było uniknąć

Tej niewyobrażalnej tragedii można było uniknąć

Nie bali się niczego. Wiedzieli, że są potęgą i nikt nie ośmieli się im zagrozić. Aż przyszedł taki dzień, 11 września 2001 roku, gdy ich poczucie bezpieczeństwa runęło razem z wieżami WTC. Amerykanie zaczęli zadawać sobie pytanie: czy tej tragedii można było uniknąć? Jak się okazuje - najprawdopodobniej tak.

Tej niewyobrażalnej tragedii można było uniknąć
Źródło zdjęć: © AFP

11.09.2011 | aktual.: 11.09.2011 11:17

- Na co patrzysz? - zapytała nauczycielka, Antoinette DiLorenzo, jednego ze swoich nowych uczniów. Chłopiec, Palestyńczyk, stał przy oknie i spoglądał w stronę dolnego Manhatanu.

- Widzi pani te dwa budynki? - powiedział, wskazując palcem wieże WTC. - Nie będzie ich tu w przyszłym tygodniu. DiLorenzo nie wzięła słów chłopca na poważnie. Oczywiście, że bliźniacze wieże będą tu stały - zapewniła go. Chłopiec pokręcił głową i wyraźnie chciał coś dodać, ale jego brat szturchnął go łokciem i kazał uciszyć się. - On tylko żartuje - powiedział.

Był czwartek, 6 września 2001 roku. Pięć dni później budynki faktycznie "zniknęły".

historię przytaczał Jeffrey Scott Shapiro, dziennikarz śledczy, w przededniu 1. rocznicy zamachów w Stanach Zjednoczonych. Według miejskiej legendy społeczność arabska mieszkająca w Nowym Jorku wiedziała, co się święci. Brytyjski dziennik "Daily News" donosił, że zgodnie z ustaleniami federalnych śledczych, część pochodzących z Bliskiego Wschodu mieszkańców Wielkiego Jabłka otrzymała ostrzeżenia, by 11 września trzymać się z dala od dolnego Manhattanu.

Takich sygnałów, ostrzeżeń, dziwnych proroctw było znacznie więcej. Niektóre, jak historia młodego Palestyńczyka, nie brzmią poważnie, a już na pewno nie na tyle, by stawiać na równe nogi amerykańskie służby specjalne. Jednak wśród tych omenów były również alarmujące sygnały. Czy śmierci blisko trzech tysięcy ludzi można było uniknąć, gdyby nie niedopatrzenie, lekkomyślność i brak współpracy między amerykańskimi agencjami wywiadowczymi?

Kurs pilotażu dla terrorystów - tanio!

Piloci-porywacze czterech samolotów, które rozbijały się kolejno w Nowym Jorku (WTC), Arlington (Pentagon) i Shanksville (boeing miał uderzyć w Kapitol lub Biały Dom), manewrów w przestworzach uczyli się w Stanach Zjednoczonych. Wśród kursantów był Mohammed Atta, architekt z Egiptu mieszkający w Niemczech. Według amerykańskiego "Newsweeka", jako nastolatek brał udział w ataku na izraelski autobus w 1986 roku. Jeśli to prawda, nie powinien dostać wizy. A jednak swobodnie kursował między Niemcami a Stanami Zjednoczonymi. Więcej - za 10 tysiąca dolarów przeszedł kursy pilotażu w kilku szkołach lotniczych na Florydzie, a w grudniu 2000 roku zapłacił kolejne 1,5 tysiąca "zielonych", by przez sześć godzin poćwiczyć wraz z kolegą na symulatorach boeinga 727. - Spoglądając wstecz, to było nieco dziwne, że skupiali się wyłącznie na zwrotach - mówił tuż po 11 września Henry George ze szkoły SimCenter na lotnisku Opa-Locka w rozmowie z "The Miami Herald". - Większość ludzi, którzy przychodzą (na kurs pilotażu - red.),
chce ćwiczyć wznoszenie się i lądowanie - dodał.

Doświadczenie na amerykańskich symulatorach mieli również inni piloci porwanych samolotów. Pytany przez śledczych z komisji Kongresu badającej wydarzenia z 11 września, Robert Mueller, wówczas dyrektor FBI, zapewniał: "To, że (zamachowcy - red.) przeszli kursy pilotażu w Stanach Zjednoczonych jest zaskoczeniem". Może nie powinno nim być - tajni oficerowie mieli chociażby przykłady Ihaba Alego i Essama Al-Ridi. Pierwszy był taksówkarzem podejrzewanym o konszachty z Al-Kaidą (arab. 'Baza' - red.). Drugi - jednym z kluczowych świadków w procesie po zamachach na ambasady USA w Tanzanii i Kenii w 1998 roku. Obaj ukończyli kursy pilotażu - Ali w Oklahomie, Al-Ridi w Teksasie. Co więcej, Al-Ridi zeznał, że współpracownicy bin Ladena namawiali go do kupna odrzutowca, którym miałby przetransportować amerykańskie Stingery (pociski ziemia-powietrze) z Pakistanu do Sudanu. CIA doskonale wiedziała o tych i innych przypadkach.

Na kilka miesięcy przed zamachami oficer agencji z Phoenix alarmował centralę, by przyjrzała się szkołom pilotażu. Wcześniej zdemaskował kilku pilotów-adeptów, których podejrzewał o powiązania z terroryzmem. Również oficer z Minneapolis wyczuł pismo nosem. Próbował uzyskać federalny list gończy za Zacariasem Moussaoui, uznawanym za "20. zamachowca". Bezskutecznie. Tymczasem już po zamachach w komputerze Moussaoui'ego znaleziono plany samolotów i, podobno, dowody na jego powiązania z terroryzmem.

Ostrzeżenie przed pilotami-terrorystami nadeszło również z zagranicy. Francuskie służby specjalne poinformowały swoich kolegów z USA, że zatrzymały mężczyznę pochodzenia francusko-algierskiego. 31-latek przeszedł podobno szkolenie z pilotażu w Bostonie i, jak się wydaje, jest powiązany z siatką Osamy bin Ladena; podczas aresztowania miał przy sobie podręczniki pilotażu samolotu i dokumentację boeinga - taką wiadomość mieli otrzymać oficerowie amerykańskiego wywiadu. - (Zatrzymany) należy do afgańsko-pakistańskiej siatki, która trenuje żołnierzy Osamy bin Ladena, jego najlepszych żołnierzy, żołnierzy bez granic - komentował sprawę korespondent z Waszyngtonu radia Europa 1. Dziurawa granica, czyli Welcome to America

Nim Ameryka zdążyła się otrzepać z gruzu i otrzeć łzy po ataku terrorystycznym, agencje wywiadowcze znalazły się w ogniu krytyki. 11 września czas stanął w miejscu. By ruszyć do przodu, cofano się w przeszłość i szukano pomyłek, przeoczeń, znaków. Być może największy błąd służby specjalne popełniły, gdy podejrzanym o terroryzm wręczano wizy i mówiono: Welcome to America.

Telewizja ABCNEWS dowiedziała się nieoficjalnie, że CIA wiedziała o spotkaniu w grudniu 2000 roku w Malezji dwóch Saudyjczyków z "agentami operacyjnymi" Al-Kaidy, podejrzewanymi o udział w ataku sprzed kilku dni. 12 grudnia "Baza" przeprowadziła zamach na amerykański niszczyciel rakietowy USS Cole w Jemenie. Zginęło 17 marynarzy, 39 zostało rannych. Agencja nie przekazała tej informacji FBI, w związku z czym aż do końca sierpnia 2001 roku Saudyjczycy - Nawaf Alhazmi i Khalid Almihdhar - swobodnie przemieszczali się po terytorium USA. Dopiero na trzy tygodnie przed zamachami zaczęto intensywne poszukiwania. 10 września tajniacy mieli dostać cynk, że mężczyźni zameldowali się w hotelu Mariott w Nowym Jorku. Przeszukano wszystkie 10 Mariottów w metropolii - bezskutecznie. Alhazmi i Almihdhar odnaleźli się dopiero następnego dnia - na pokładzie porwanych boeingów.

George Tenet - ówczesny szef CIA - oraz jego dwaj zastępcy wiedzieli, że dwóch członków Al-Kaidy przyjechało do USA - twierdzi Richard Clarke, były doradca Billa Clintona i George'a W. Busha ds. zwalczania terroryzmu. Co więcej, zdaniem Clarka, to oni mieli zadecydować, by nie przekazywać tej informacji dalej do FBI i gabinetu prezydenta. Były szef Centralnej Agencji Wywiadowczej zdecydowanie odparł te zarzuty. "Richard Clarke był świetnym pracownikiem służby publicznej, który przez wiele lat służył swemu krajowi, jednak jego ostatnie komentarze co do wydarzeń poprzedzających 11 września są nierozważne i bardzo złe", napisał wraz z dwoma współpracownikami w oficjalnym oświadczeniu. "Clarke wychodzi z założenia, że ważne informacje na temat podróży przyszłych porywaczy do USA zostały przed nim umyślnie zatajone na początku 2000 roku. Nie zostały", dodał Tenet.

Według "The New York Times" również inny zamachowiec, Marwan al-Szehhi, był pod lupą CIA - i to co najmniej dwa lata zanim siadł za sterami boeinga, który wbił się w południową wieżę WTC. Jego dane - nazwisko i numer telefonu w Zjednoczonych Emiratach Arabskich - agencja wywiadowcza miała otrzymać w marcu 1999 roku.

"Jutro wybije godzina zero"

Trzy razy w tygodniu Komitet Zagrożeń, grupa najwyższych rangą oficerów służb wywiadowczych USA oraz dyplomatów, spotykała się w Białym Domu, by przejrzeć dziesiątki gróźb terrorystycznych z kraju i z zagranicy. W maju 2001 roku Al-Kaida wystosowała pogróżki pod adresem Amerykanów. Miesiąc później CIA ostrzegła o możliwym zamachu wymierzonym w cele amerykańskie, także na terytorium Stanów Zjednoczonych. Okazją miało być święto narodowe, Dzień Niepodległości - 4 lipca. Do ataku nie doszło, ale jeszcze tego samego miesiąca agencja ponownie alarmowała przed możliwym zagrożeniem. Wydawało się ono na tyle poważne, że amerykańskie jednostki morskie, stacjonujące w bliskowschodnich portach, postanowiły przeczekać na pełnym morzu.

Zamachów nie było, ale strach rósł. Cztery dni przed atakami, 7 września, biuro rzecznika Departamentu Stanu wydało oświadczenie. Stwierdzono w nim, że "na podstawie wielomiesięcznych obserwacji można wysnuć wnioski o zwiększonym zagrożeniu dla obywateli USA i ryzyku ataku terrorystycznego ze strony ekstremistów". Departament Stanu przypomniał również o pogróżkach Al-Kaidy. "Jak zwykle bierzemy te informacje bardzo poważnie. Wszystkie obiekty amerykańskie na całym świecie znajdują się w stanie podwyższonej gotowości", napisano. Jak się okazało, nie wszystkie.

Narodowa Agencja Bezpieczeństwa (National Security Agency, NSA) jest potężną machiną, która ma czuwać nad spokojem Amerykanów. Corocznie pożera sześć miliardów dolarów - jedną piątą całego budżetu, przeznaczonego dla wszystkich 16 agencji wywiadowczych. Każdej godziny przez jej komputery przewijają się dwa miliony wiadomości. Agencja podsłuchuje rozmowy telefoniczne, przechwytuje SMS-y i e-maile. To, kiedy zostaną przeanalizowane (i przetłumaczone) zależy od automatycznie nadawanego stopnia "ważności". W przededniu zamachu najwyższy priorytet otrzymywały tylko wiadomości wysłane z miejsc, w których mógł przebywać Osama bin Laden i jego najbliżsi "towarzysze broni". Na taki status nie "zasłużyły" dwie przechwycone wiadomości w języku arabskim; zostały przetłumaczone dopiero 12 września, kiedy było już jasne, co wieściły. Dzień po tragedii, która rozegrała się na amerykańskiej ziemi, NSA odczytała ostrzeżenia: "Gra się wkrótce rozpocznie" i "Jutro wybije godzina zero". Czy gdyby zostały odszyfrowane 48 godzin
wcześniej, Ameryka nie zostałaby rzucona na kolana?

- Było wiele rozmów, które wskazywały, że coś się stanie - powiedział "The Washington Post" wyższy rangą urzędnik administracji. - Ale nie było wiadomo, gdzie, kiedy ani jak poważne są to ostrzeżenia - dodał.

- Macie pojęcie, jak wiele razy słyszymy rzeczy znacznie poważniejsze niż to? Mnóstwo razy - tłumaczył amerykańskiemu dziennikowi anonimowy pracownik NSA. Samo odszyfrowanie wiadomości raczej nie pozwoliłoby na przeprowadzenie błyskawicznej akcji i obezwładnienie zamachowców nim wsiedli na pokłady boeingów. Ale przechwycone e-maile i podsłuchane rozmowy nie były jedynymi "czerwonymi alarmami". Nie wszyscy też bagatelizowali ostrzeżenia - 10 września, jak ustalili dziennikarze amerykańskiej edycji "Newsweeka", grupa czołowych urzędników Pentagonu odwołała wszystkie loty zaplanowane na następny dzień. Prawdopodobnie z powodu obaw o bezpieczeństwo.

350 tysięcy stron

Niepokojące sygnały docierały do Ameryki nie tylko z "wewnątrz". Krótko przed atakiem terrorystycznym do FBI kilkakrotnie dzwoniono z więzienia w niemieckim Langenhagen. Jak potwierdziła później niemiecka policja, telefony wykonywał oczekujący na deportację 29-letni Irańczyk. W rozmowach z FBI uparcie ostrzegał przed zbliżającymi się zamachami, które "zmienią światowy porządek". Hanowerski dziennik "Neue Presse" twierdził, że rozmówcy po drugiej stronie świata wzięli go za "niezrównoważonego psychicznie", a niemiecka policja nie wiedziała, z kim i o czym rozmawia aresztant. Dopiero gdy ziściły się jego przepowiednie, amerykańscy tajniacy zapukali do bram Langenhagen. Po przesłuchaniu biuro prokuratora federalnego orzekło jednak: "Napastnicy i tło ataku nie są i nie były mu znane".

W czerwcu 2002 roku "The Sunday Times" poinformował, że brytyjska tajna służba wywiadowcza (MI6) ostrzegała swoich amerykańskich odpowiedników o planach porwania odrzutowca i uderzenia nim w budynek. W 1999 roku oficerowie MI6 dotarli do informacji, że przynajmniej rok wcześniej Osama bin Laden i jego kompani zaczęli planować "niekonwencjonalny" atak terrorystyczny. Brytyjczycy namawiali Amerykanów do wzmożonej czujności, zarówno w ojczyźnie, jak i w Europie. Obawiano się m.in. ataku na amerykańską ambasadę w Paryżu. - Amerykanie wiedzieli o planach użycia komercyjnego samolotu w niekonwencjonalny sposób, również jako latającej bomby - powiedział weekendowemu wydaniu "The Times" wyższy rangą urzędnik w MSZ. Jednak Brytyjczycy podobno nie doczekali się odpowiedzi od CIA.

Z kolei francuski dziennik "Le Monde" donosił o tajnych spotkaniach francuskich i amerykańskich oficerów wywiadu. Miały się one odbyć 5-6 września 2001 roku. Francuzi ostrzegali, podawali nazwiska i miejsca (m.in. ambasadę USA w Paryżu jako potencjalny cel ataku), jednak - jak pisał dziennik - Amerykanie "nie przywiązali wagi do tego 'pierwszego alarmu', w zasadzie stwierdzając, że nie potrzebują niczyich rad i że atak na amerykańskiej ziemi jest niemożliwy".

To, że amerykański wywiad wiedział o możliwym użyciu "latających bomb" przez Al-Kaidę, wynika również z dokumentów, które CIA udostępniła komisji badającej wydarzenia z 11 września. Jak podawał "Washington Post", licząca 350 tysięcy stron dokumentacja zawierała m.in. raporty omawiające możliwe zamachy bombowe i porwania samolotów. Wśród potencjalnych celów wymieniano i Pentagon, i WTC. Także oficerowie agencji, którzy przeniknęli do siatki Osamy bin Ladena ostrzegali, że coś "jest na rzeczy".

"Znaleźlibyśmy tych dupków"

Rok i 900 stron raportu - tyle potrzebowała specjalna komisja Kongresu, by wydać werdykt w sprawie zamachów 11 września. Kongresmani doszli do wniosku, że już od 1998 roku amerykańskie służby wywiadowcze wiedziały, że zamach terrorystyczny zbliża się wielkimi krokami. Więcej - stwierdzili, że porwanie samolotów pasażerskich przez Al-Kaidę i atak na obiekty w Nowym Jorku i Waszyngtonie nie zakrawały na scenariusz science fiction. Nie potrafili jednak rozstrzygnąć, czy tragedii można było zapobiec. Dziewięć lat później, tuż przed 10. rocznicą zamachów, głos zabrał człowiek, który wówczas na ten temat wiedział - a przynajmniej powinien wiedzieć - wszystko.

- CIA mogło powstrzymać zamach z 11 września - stwierdził Richard Clarke. W latach 1998-2003 to na jego biurku lądowały informacje ze wszystkich amerykańskich agencji wywiadowczych na temat zagrożenia terrorystycznego.

- Do dziś jest to dla mnie niewyobrażalne, dlaczego wtedy, gdy znałem wszystkie szczegóły dotyczące zagrożenia terroryzmem, dyrektor (CIA - red.) mi tego nie powiedział, szef centrum antyterrorystycznego też mi tego nie powiedział. (...) Mówili nam wszystko - za wyjątkiem tego - powiedział Clarke w wywiadzie radiowym, który dziennikarze portalu "The Daily Beast" otrzymali od producentów dokumentu nt. zamachu.

Clarke, który obecnie jest niezależnym doradcą ds. bezpieczeństwa i autorem kilku bestsellerów, twierdzi, że gdyby tylko wiedział o miejscu przebywania dwóch zamachowców, Hazmiego i Mihdhara, kazałby ich aresztować. - Znaleźlibyśmy tych dupków. Choćby tydzień przed (zamachami - red.), nie mam co do tego wątpliwości - podkreślił (czytaj więcej).

Czy tragedii sprzed 10 lat można było uniknąć? Być może właściwej odpowiedzi udzielił w wywiadzie dla CNN demokratyczny senator Patrick J. Leahy. Stwierdził on, że 11 września jest "najgorszym przykładem tego, co się dzieje, gdy informacja nie jest przekazywana dalej i nie wywołuje działania".

Aneta Wawrzyńczak, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)