Tak wyglądały wybory samorządowe w praktyce. W lokalach chaos i samowolka

Za mało pracowników w komisjach wyborczych, karty wydawane bez dowodu osobistego, "X" zaznaczany na kolanie (w skrajnych przypadkach zmazywanym długopisem), a w końcu głos wrzucany do niezaplombowanej urny - tak wyglądały niedzielne wybory samorządowe. Kilka tysięcy osób głosu nie oddało w ogóle.

Tak wyglądały wybory samorządowe w praktyce. W lokalach chaos i samowolka
Źródło zdjęć: © PAP

22.10.2018 | aktual.: 22.10.2018 12:39

Elektroniczne wnioski o wpis do rejestru wyborców teoretycznie można było składać do końca piątku. W praktyce gminy miały jednak trzy dni na sprawdzenie wniosku i dopisanie wyborcy do spisu, dlatego też, jak poinformował minister cyfryzacji Marek Zagórski na Twitterze, wnioski złożone po 16 października mogły nie zostać rozpatrzone.

Osób, które złożyły wniosek po 16 października, było w skali całego kraju co najmniej 3157, w tym 1049 z samej Warszawy. Jednak okazuje się, że głosować nie mogli także ci, którzy wniosek złożyli w terminie.

- Zgłosiłem przez ePUAP wniosek o dopisanie do listy wyborców, zrobiłem to 16 października. Gmina nie wydała mi decyzji, przez co odebrano mi prawo do głosowania. Nieważne, jaka byłaby decyzja, ona powinna być wydana - mówi Wirtualnej Polsce pan Maciej, mieszkaniec Warszawy.

Wyborca chciał oddać głos w komisji wyborczej nr 101 na warszawskim Mokotowie. - Mnie i mojej żony nie było na liście. Siedzieliśmy tam godzinę, po czym pojechaliśmy do Urzędu Gminy. Wpuszczono nas po kolejnej godzinie, sprawdzono status naszych wniosków. Urzędnik powiedział nam, że nie ma jeszcze decyzji, bo ich zdaniem złożyliśmy wnioski za późno, mimo że zrobiliśmy to w terminie - opowiada pan Maciej.

Piszą pozew

Jak dodaje, razem z grupą osób, które również złożyły wniosek do 16 października piszą pozew zbiorowy. - Będziemy pozywać Urząd Gminy Mokotów. To oni nie dopełnili obowiązków - mówi WP.

Pan Maciej, jest świadomy tego, że wybory nie zostaną powtórzone. - To, co chcemy osiągnąć, to pokazanie, że obywatele nie mogą być łatwo pozbawiani swoich praw wyborczych tylko w związku z tym, że doszło do niekompetencji urzędniczej. Tłumaczenie, że mieli dużo pracy, nie jest dla nas żadnym tłumaczeniem w świetle tego, że konstytucja gwarantuje nam prawo do głosowania. Chcemy, żeby sąd przyznał nam rację, że zostaliśmy praw w sposób niesłuszny pozbawieni - podsumowuje mężczyzna.

Obraz
© Archiwum prywatne | archiwum prywatne

Decyzja pozytywna lub negatywna - ale musi być

- Faktycznie, te osoby, które składały wniosek po 16 października muszą zdawać sobie sprawę, że robiły to na ostatnią chwilę. Tym, którzy zrobili to do tego dnia, gmina powinna wniosek rozpatrzyć, a wiele osób nie dostało decyzji ani pozytywnej ani negatywnej. Tak nie powinno być - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską specjalistka od prawa wyborczego Anna Godzwon.

- Ewidentnie coś nie zadziałało - stwierdza Godzwon. I dodaje, że platforma ePUAP wymaga dopracowania, szczególnie, że w maju czekają nas kolejne wybory, tym razem europejskie.

Strony rządowe pozwalały złożyć internetowo wniosek, jednak trudności zaczynały się przy załączaniu dokumentów poświadczających miejsce zamieszkania. Ci, którym udało się dopisać do spisu, zostali dokładnie sprawdzeni przez gminę. Niepewna, czy zagłosuje, była nawet wiceminister cyfryzacji Wanda Buk. - Członkowie jej komisji zadzwonili do urzędu i potwierdzili, że jej wniosek wpłynął oraz dopisali ją do rejestru wyborców. Ale jeśli już sama wiceminister miała problem z dopisaniem się, to znaczy, że coś trzeba zmienić - stwierdza Godzwon.

Kilkugodzinne kolejki

W kolejkach do lokali wyborczych stało po kilkaset osób. Najdłuższe tworzyły się w Warszawie - były tak długie, że wyborcy musieli czekać na oddanie głosu nawet kilka godzin. Do komisji wyborczej nr 736 na warszawskim Bemowie oczekiwało blisko 150 osób. - Na oddanie głosu czekaliśmy do godz. 23 - mówi WP pan Tomek.

Obraz
© Archiwum prywatne | Tomek

Długie kolejki mogły wynikać z tego, że w komisjach zasiadało za mało osób. - Zgodnie ze zmienioną ordynacją wyborczą jedna komisja wyborcza powinna liczyć minimum 9 osób, z czego 2/3 musi przebywać w lokalu wyborczym. Niestety, praktyka była taka, że w lokalach przebywały 3-4 osoby, to jest poniżej wymaganego minimum - tłumaczy Godzwon.

Tak było w lokalu, w którym głosował pan Tomek. - W komisji siedziały trzy osoby. Dodatkowo nie było podziału na ulice - mówi WP.

Słabe płace

Anna Godzwon pytana o powody braków w komisjach mówi, że mogły to być wypadki losowe. - Ktoś mógł nagle zrezygnować, stwierdzić, że jednak chce tę niedzielę spędzić inaczej. W takim wypadku komisarz wyborczy jest zobowiązany wyznaczyć kogoś na miejsce takiej osoby. Niestety, w praktyce to się nie dzieje.

Ekspertka zauważa też, że praca w komisji jest być może atrakcyjna dla osób w prowincji, ale raczej nie w dużych miastach. Związane to jest z wynagrodzeniem za tę funkcję - przewodniczący komisji dostaje 380 zł, a członek - 300 zł, przy czym komisja spotyka się jeszcze kilka razy przed dniem wyborów.

Nieżyjące osoby na listach

"Wybory w jednej z komisji wyborczych na Bemowie. Mała sala, kolejka, pani z komisji przynosi karty do głosowania pod pachą nie wiadomo skąd, niezabezpieczone. W komisji jeden pan sprawdza dowody, trzy panie stemplują karty i wydają po omacku ludziom, którzy już się podpisali albo i nie bo nikt tego nie sprawdza” - alarmuje jeden z czytelników WP.

Jak dodaje, w niektórych lokalach nagminne jest nie sprawdzanie dowodów. "Transparentność tych wyborów znikoma" - podsumowuje.

Na warszawskich Bielanach i w Wałbrzychu na listach znajdowały się osoby nieżyjące od wielu lat. - Moi rodzice nie żyją 18 lat, brat jest obywatelem Australii od 43 lat, a byli na liście uprawnionych do głosowania. To jest śmieszne - mówi WP jedna z mieszkanek Wałbrzycha.

- To błąd urzędu, ale nie liczy się to w żaden sposób do frekwencji - uspokaja Godzwon.

Głosowanie na kolanie

- Na Mokotowie, gdzie głosowałam, ludzie oddawali swój głos na ścianach - mówi nam ekspertka. I dodaje, że otrzymała wiele takich sygnałów, w których ludzie głosowali na kolanie. - W niektórych lokalach było tak dużo osób, że wychodzili na zewnątrz, by oddać głos, wynosili karty. To jest niedopuszczalne, nikt tego nie pilnował - opowiada ekspertka.

W lokalu wyborczym w Porębie koło Zawiercia stanowiska, na których dokonywało się wyboru, nie były od siebie w żaden sposób odseparowane. - Umożliwia to podglądanie - alarmuje WP pan Marian z tej miejscowości.

Zdaniem Godzwon sprzyjało temu również niepilnowanie urn przez członków komisji. - Ludzie wrzucali niezłożone karty z głosami. Wszystko było widać, na kogo głos został oddany - mówi Godzwon. Zauważa też, że w związku z tym, że urn nikt nie pilnował, mogły tam zostać wrzucone inne karty, niekoniecznie te wydane przez komisję.

- W sieci pojawiły się sugestie, że głosowanie kolorowym długopisem jest nieważne, co jest oczywiście nieprawdą, można głosować każdym długopisem… o ile nie jest ścieralny - mówi Godzwon. W jednym z lokali wyborczych w Kole komisja przekazała wyborcom zmazywalne długopisy. Na miejscu interweniowała policja.

Niezaplombowana urna

Wyborcy, którzy przyszli zagłosować do Obwodowej Komisji Wyborczej nr 208 w Warszawie zastali niezaplombowaną w żaden sposób urnę. To ważna czynność komisji wyborczej przed otwarciem lokalu wyborczego. Członkowie komisji zareagowali dopiero, kiedy zwrócono na to uwagę.

Podobna sytuacja miała miejsce w Siemianowicach Śląskich. Jeden z wyborców poinformował o tym komisję. - Zrobił się straszny popłoch. Wiceprzewodnicząca pytała mnie w jaki sposób ta urna powinna być zabezpieczona - "na rogach czy jak?". Nie wiedziała nawet gdzie szukać przepisu regulującego stan urny podczas głosowania - informuje nas czytelniczka.

W Polsce do urn poszło 52,15 proc. wyborców.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (10)