Tajemnicza "Lady Al‑Kaida" - kim jest kobieta, której uwolnienia żądało Państwo Islamskie?
Ekstremiści z Państwa Islamskiego oferowali niedawno za Pakistankę, Aafię Siddiqui, uwolnienie amerykańskiego dziennikarza Jamesa Foleya (ostatecznie go zamordowali). Kim jest ta tajemnicza kobieta, na której tak zależało dżihadystom? To pochodząca z rodziny intelektualistów, wykształcona w USA, neurobiolożka. Siddiqui jest również nazywana "Lady Al-Kaidą" i odsiaduje wyrok 86 lat więzienia w Teksasie za próbę zabójstwa. Jak to się stało, że zeszła z drogi kariery naukowej i trafiła prosto na amerykańską listę terrorystów? - W jej historii więcej jest pytań niż odpowiedzi - pisze dla Wirtualnej Polski Aneta Wawrzyńczak.
Aafia znalazła się w złym miejscu i złym czasie, a przede wszystkim - wśród złych ludzi. Była rozsądną, wykształconą kobietą, dobrą matką, przykładną muzułmanką. Splot nieszczęśliwych okoliczności wyboistą drogą doprowadził ją psychicznie do obłędu, a fizycznie - za kraty więzienia w Teksasie.
Siddiqui to jej całkowite przeciwieństwo: cyniczna i bezwzględna fanatyczka, oddana lepszej sprawie. A to w kręgach muzułmańskich ekstremistów oznacza zawsze to samo: dżihad.
Tylko że świat, a tym bardziej ludzie, rzadko bywają czarno-biali. Kim zatem jest tak naprawdę Aafia Siddiqui, amerykańska (i muzułmańska) więźniarka numer jeden?
Z dobrego domu
Gdyby Aafia Siddiqui nie siedziała dziś w więzieniu w Teksasie, mogłaby powiedzieć, że qadar (arab. los) jej sprzyja. Tym bardziej, że pochodzi z Pakistanu, kraju uznawanego za jedno z najgorszych ziemskich piekieł dla kobiet. Gdy przychodziła na świat w 1972 roku, w jej ojczyźnie pisać i czytać umiała zaledwie co dziesiąta kobieta.
Ale Aafia była najmłodszym dzieckiem Muhammada Salaya i Ismet - małżeństwa należącego do miejscowej elity intelektualnej. On był wykształconym w Wielkiej Brytanii i jednym z najlepszych w całym Pakistanie neurochirurgów, ona - szeroko znaną i szanowaną działaczką społeczną, nauczycielką islamu i parlamentarzystką. Aafia postanowiła kontynuować rodzinną tradycję (jej siostra Fauzia skończyła neurologię na Harvardzie) i w 1990 roku z wizą studencką wyjechała do Stanów Zjednoczonych, by studiować neurobiologię.
Miła, małomówna, nieszczególnie asertywna - tak zapamiętała Aafię jej współlokatorka z pokoju w kampusie. Słodka, nieco irytująca, ale nieszkodliwa - mówił o niej z kolei Hamza, kolega ze Stowarzyszenia Studentów Muzułmańskich (MSA), w którym młoda Pakistanka aktywnie działała: rekrutowała nowych członków i zajmowała się dystrybucją publikowanych przez stowarzyszenie biuletynów. Według amerykańskiego "Newsweeka" zbierała też pieniądze dla Centrum dla Uchodźców Al-Kifah. Oficjalnie organizacja wspierała w tym czasie m.in. bośniackie sieroty, nieoficjalnie - drenowała pieniądze wpłacane przez darczyńców na konta Maktab al-Chidamat, czyli organizacji-matki, z której łona narodziła się Al-Kaida.
Zdaniem dziennikarki Deborah Scroggins właśnie wtedy młoda Pakistanka została wciągnięta w orbitę światowego dżihadu. Za pośrednictwem MSA miała bowiem poznać m.in. radykalnego imama Suheila Lahera, który publicznie wzywał do islamizacji i świętej wojny jeszcze przed zamachami 11 września.
Z czasem poglądy pakistańskiej studentki coraz bardziej się radykalizowały: rozdawała ulotki, w których przestrzegała muzułmanów przed zaprzyjaźnianiem się z Żydami i chrześcijanami lub zapewniała, że niebawem Ameryka "stanie się ziemią muzułmańską". Potępiała też publicznie władze w Islamabadzie, gdy te zwróciły się w 1995 roku do Stanów Zjednoczonych z prośbą o pomoc w walce z religijnym ekstremizmem.
Nieco wcześniej zaczęła nosić burkę i dziękować Allahowi za każdy udany eksperyment w uczelnianym laboratorium.
Nieco później poślubiła pakistańskiego anestezjologa Amdżada Mohammeda Chana przez telefon: ona składała przysięgę w Bostonie, gdzie wciąż studiowała, on w Karaczi.
Wkrótce udało jej się ściągnąć męża (nota benezobaczyła go pierwszy raz na żywo dopiero w USA), który znalazł pracę w miejscowym szpitalu. W 1996 roku urodziła syna Muhammada Ahmeda, dwa lata później córkę Mariam Bint e-Muhammad. W tym czasie tworzyła już w Bostonie Instytut Badań i Nauczania Islamu i pomagała w rozwijaniu Dawa Resorce Center, organizacji oferującej bezpłatne porady prawne dla więźniów-muzułmanów. Obroniła też doktorat z neurobiologii na prywatnej uczelni Brandeis w Waltham (Massachusetts). Na tym kończy się jej sielanka.
Na drodze dżihadu
Zanim Ameryka zdążyła otrząsnąć się z szoku po atakach terrorystycznych w Nowym Jorku i Waszyngtonie, Aafia zaczęła ponoć naciskać na swojego męża, by wrócili w rodzinne strony, bo dalszy pobyt na amerykańskiej ziemi jest dla niej i jej dzieci zbyt niebezpieczny. Tak przynajmniej twierdzi sam Amdżad i, pośrednio, oenzetowscy autorzy jej dossier opracowanego dla Komisji ds. 11 Września. Według ich ustaleń tuż przed zamachami młoda Pakistanka wraz z grupą pięciu innych domniemanych członków Al-Kaidy udała się do stolicy Liberii, Monrowii, by kupić krwawe diamenty o wartości 19 milionów dolarów jako zabezpieczenie dla "Bazy" na czarną godzinę.
Pod koniec września 2001 r. Aafia rzeczywiście wróciła do Karaczi. Amdżad dołączył do niej w listopadzie i zauważył, że bardzo się zmieniła. Namawiała go natarczywie, by razem z nią pojechał do Afganistanu leczyć rannych mudżahedinów. Gdy odmówił, wpadła w histerię. - Zaczęła bić mnie pięściami w klatkę piersiową. Zażądała rozwodu w obecności mojej rodziny - wspominał w rozmowie z Petrą Bartosiewiczem, reporterem "Harper’s". Urażony mężczyzna wyjechał do Stanów, ale wkrótce sprowadził do siebie żonę z dwójką dzieci. Nie minął miesiąc, a Aafia była znów w ciąży.
Wtedy upomniało się o nich FBI. Oficerowie zastukali do ich drzwi w maju 2002 roku, gdy Amdżad zrobił przez internet dość nietypowe zakupy. Za 10 tysięcy dolarów nabył m.in. noktowizor, kamizelkę kuloodporną i kilka podręczników wojskowych, m.in. instrukcję "Jak zrobić C-4" (czyli plastyczny materiał wybuchowy). Chan wyjaśniał wtedy, że to sprzęt potrzebny mu na polowania i wycieczki pod namiot.
W sierpniu mężczyzna zaczął podejrzewać, że Aafia przystąpiła do dżihadu. Na miesiąc przed narodzinami Sulejmana, ich najmłodszego syna, podjął decyzję o rozwodzie. Jego zdaniem to właśnie wtedy Aafia, już wcześniej drepcząca nad granicą islamskiego ekstremizmu, wykonała krok, który wciągnął ją w otchłań dżihadu.
Pod koniec grudnia kobieta wyjechała do Bostonu w poszukiwaniu pracy na tamtejszej uczelni, ale po tygodniu wróciła do Karaczi. Tłumaczyła, że podróż okazała się bezcelowa, bo trwała przerwa zimowa, więc wszystkie drzwi na uniwersytecie były zamknięte. Zdaniem FBI Aafia udała się do USA w zupełnie innym celu: założyć skrytkę pocztową dla podejrzewanego o konszachty z Al-Kaidą Madżida Chana.
Aafia długo też nie cieszyła się odzyskanym panieństwem: już w lutym 2003 roku wyszła za mąż za Ammara al-Baluchiego, bratanka Chalida Szejka Mohammeda - głównego reżysera krwawego spektaklu, który premierę miał 11 września. Rodzina Siddiqui twierdzi, że to wierutne kłamstwo, ale zarówno pakistańskie i amerykańskie źródła wywiadowcze, jak i krewni samego Chalida Szejka twierdzą, że małżeństwo faktycznie zostało zawarte. Miała to również potwierdzić sama Aafia w jednej z rozmów z psychologiem w areszcie (czemu w czasie procesu zaprzeczyła).
Niespełna miesiąc później CIA dorwała Chalida Szejka Mohammeda. Brutalnie przesłuchiwany (był m.in. 183 razy poddawany waterboardingowi), podał śledczym z CIA nazwiska kilkudziesięciu działaczy Al-Kaidy. Wśród nich była Aafia, którą katarski terrorysta nazwał kurierką i sponsorką Al-Kaidy. Niemal od razu FBI wpisało ją na listę podejrzanych o konszachty z afgańskimi ekstremistami.
30 marca Aafia chciała wraz z dziećmi przenieść się do Islamabadu. Ostatni raz była widziana na lotnisku. Później przepadła jak kamień w wodę.
Kobieta widmo
Co się z nią działo - do dziś nie wiadomo. Tuż po jej zniknięciu lokalne media donosiły (co potwierdził ówczesny szef MSW), że została aresztowana pod zarzutem terroryzmu. Pakistański dziennik "Dawn" podawał, że miejscowi funkcjonariusze zabrali ją na przesłuchanie "w nieznane miejsce", a później wydali w ręce oficerów FBI (według innej wersji - CIA). Prawnik z Lahore klął się na wszystkie świętości, że widział nagranie z telefonu komórkowego, na którym Siddiqui została spoliczkowana przez oficer CIA. Rodzina Aafii - że jest więziona przez Amerykanów, bita, torturowana i gwałcona. Z kolei Ahmed Raszid, reporter od 30 lat śledzący poczynania talibów i ISI (pakistańskiego wywiadu), że Siddiqui faktycznie aresztowali Pakistańczycy i trzymali jako kartę przetargową w negocjacjach z Amerykanami, ale w końcu wypuścili, bo Jankesi byli nieugięci. W tym czasie poza murami więzienia w Bagram, według relacji świadków, Siddiqui była też widziana w korku ulicznym w Karaczi, na lotnisku w Islamabadzie, w Instytucie
Technologii w Karaczi, w Afganistanie, w Kwecie, gdzie ukrywała się "po ludziach", a także w biurze którejś z pakistańskich organizacji charytatywnych, gdzie zbierała datki dla ubogich lub (według innej wersji) pracowała dla Dżaisz-e-Mohammed (Armia Mahometa), radykalnego ugrupowania mudżahedinów walczących w Kaszmirze i Afganistanie.
Wiadomo natomiast, że władze w Islamabadzie i w Waszyngtonie szybko zdementowały plotki, jakoby miały coś wspólnego z jej zniknięciem. I że w maju 2004 roku FBI umieściło ją na liście siedmiu najbardziej poszukiwanych terrorystów na świecie (w "doborowym" towarzystwie Osamy bin Ladena i Ajmana Al-Zawahiriego), a prokurator generalny stwierdził, że Siddiqui stanowi "oczywiste i aktualne zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych".
Trzy lata później sześć organizacji broniących praw człowieka, m.in. Amnesty International i Human Rights Watch wpisało ją na listę więźniów-widm, przetrzymywanych bezprawnie przez amerykańskie służby bezpieczeństwa.
Zatrzymanie
17 lipca 2008 roku uwagę ulicznego sprzedawcy butów w Ghazni przykuł niecodzienny obrazek: przed meczetem stała szczelnie okutana burką kobieta, która nie mówiła w miejscowym języku, nie miała męskiego towarzysza, a w dodatku rysowała mapę. Według innej wersji to miejscowych funkcjonariuszy patrolujących okolice meczetu zaintrygowała wałęsająca się po placu kobieta z 12-letnim chłopcem.
Po aresztowaniu okazało się, że to zaginiona Aafia Siddiqui. I że w torebce miała: dziesiątki stron odręcznych notatek w urdu i po angielsku, pendrive’a z instrukcjami konstruowania bomb konwencjonalnych, chemicznych i biologicznych, dokumentami na temat technik szkolenia i rekrutowania dżihadystów, planami budowy maszyn do zestrzeliwania amerykańskich dronów, listą strategicznych celów w Nowym Jorku (m.in. Statui Wolności, Empire State Building i Mostu Brooklyńskiego) i Ghazni, zdjęciami pakistańskich wojskowych, a także liczne nieopisane butelki i słoiki z chemicznymi substancjami, m.in. dwa funty cyjanku sodu.
Następnego dnia do aresztu, w którym została umieszczona Siddiqui, przybyło kilku amerykańskich wojskowych i oficerów FBI w towarzystwie dwóch tłumaczy. Rozsiedli się w pokoju widzeń nieświadomi tego, że za żółtą kurtyną czeka na nich Aafia.
Według aktu oskarżenia dalszy przebieg wydarzeń przypominał scenę z filmu sensacyjnego.
Oto jeden z wojskowych nieopatrznie kładzie karabin M-4 na podłodze. Po chwili karabin bezszelestnie znika pod kurtyną, zza której w ułamku sekundy wyskakuje ledwo dźwigająca go kobieta. Celuje w głowę kapitana, a gdy zauważa ją jeden z tłumaczy, krzyczy "spieprzajcie stąd" i zaczyna strzelać. Pudłuje raz, pudłuje drugi raz, w międzyczasie wrzeszczy złowieszcze "Allahu Akbar" i pada powalona przez tłumacza i kulę w brzuchu posłaną przez oficera. Wciąż jeszcze walczy, szamoce się, krzyczy, że ich pozabija. W końcu mdleje.
Według afgańskich władz było inaczej. Amerykanie mieli zażądać natychmiastowego wydania im Siddiqui, a gdy Usman Usmani, burmistrz Ghazni, odmówił (ze względu na planowane jej przesłuchanie przez śledczych ze stołecznego departamentu ds. walki z terroryzmem), próbowali odbić ją siłą. Na arenę potyczki, która wywiązała się między mundurowymi, ni stąd ni zowąd wkroczyła Aafia. Amerykanie zareagowali ogniem - zdaniem Usmaniego podejrzewali, że ma na sobie ładunek wybuchowy.
Sama Aafia stwierdziła w czasie spotkania z delegacją pakistańskich senatorów, że nigdy nie miała w rękach broni, nie krzyczała ani nikomu nie groziła. Po prostu wychyliła się zza kurtyny, by zobaczyć, co się dzieje. A gdy żołnierze zauważyli, że nie jest skuta kajdankami, jeden z nich strzelił do niej.
Jedynym punktem, w którym krzyżują się te wersje, jest rana brzucha Aafii.
Obłęd czy maskarada?
Po operacji w szpitalu amerykańskiej bazy powietrznej w Bagram i krótkiej hospitalizacji władze w Kabulu wydały zezwolenie na jej ekstradycję do Stanów Zjednoczonych. Tam 31 lipca 2008 roku została oskarżona o przeprowadzenie zbrojnego ataku i usiłowanie zabójstwa amerykańskiego personelu (cywilnego i wojskowego). Jej proces był kilkukrotnie odraczany. Finalnie Siddiqui stanęła przed obliczem amerykańskiej Temidy 19 stycznia 2010 roku po półtorarocznym pobycie w areszcie. Przez cały czas domagała się rozmowy na osobności z oficerami FBI, którzy pilnowali jej, gdy była leczona w Bagram. Według ich relacji była wtedy bardzo rozmowna. Tłumaczyła podobno, że podjęła w życiu "kilka złych decyzji", ale zrobiła to z naiwności. Przyznała się też do ślubu z Baluchim i stwierdziła, że na jego polecenie otworzyła w Bostonie skrytkę pocztową, by pomóc jego koledze Madżidowi Chanowi. Stwierdziła wreszcie, że przez pięć lat, między 2003 a 2008 rokiem, żyła w ukryciu świadoma tego, że poszukiwały ją amerykańskie służby
bezpieczeństwa.
W lipcu 2009 roku w liście otwartym do "Wszystkich Amerykanów lojalnych wobec USA" przekonywała, że jest niewinna, a jej proces to wynik nagonki rozpętanej przeciwko niej przez "amerykańskie media kontrolowane przez syjonistów".
Później głównie milczała. Jeśli już zabierała głos, to z krzykiem. Domagała się na przykład zwolnienia przydzielonych jej z urzędu obrońców, których podejrzewała o konotacje z syjonistami. Żądała też przeprowadzenia badań DNA sędziów przysięgłych - i usunięcia każdego, u którego wykryto by żydowskie korzenie. Za swoje zachowanie kilkakrotnie była wypraszana z sali sądowej.
Zdaniem obrońców Aafii jej zachowanie to wynik obłędu, do którego doprowadził ją pobyt w więzieniu. Ale trzech biegłych psychiatrów orzekło, że to tylko maskarada (czwarty uznał, że rzeczywiście ma urojenia i nie ma mowy o jakiejkolwiek symulacji). 3 lutego 2010 roku Siddiqui usłyszała wyrok: winna. Pół roku później sędzia orzekł karę: 86 lat więzienia.
Jaka jest prawda?
W obronie Aafii stanęły organizacje broniące praw człowieka na całym świecie. Ich zdaniem 42-letnia Pakistanka jest symbolem hipokryzji USA i amerykańskim więźniem politycznym numer jeden. Jednocześnie kobieta stała się też twarzą światowego dżihadu. Od czasu jej aresztowania w 2008 roku kolejne organizacje terrorystyczne proponują Białemu Domowi wymianę zakładników. Nawet nieustępliwe Państwo Islamskie oferowało uwolnienie Jamesa Foleya (zamordowanego w końcu w połowie sierpnia) w zamian za Aafię.
Nawet jeśli Siddiqui nigdy nie miała żadnych powiązań z dżihadystami, to kolejny dowód na to, że w jej historii więcej jest pytań niż odpowiedzi. Zwłaszcza że wersje wydarzeń są sprzeczne. Nie tylko co do samego przebiegu dnia 18 lipca 2008 roku czy okoliczności jej zniknięcia na pięć lat. Właściwie cała historia tej 42-letniej Pakistanki jest oparta na filarach drobnych kłamstewek, niedomówień, sprzecznych wersji.
Według jednej z nich Aafia nigdy nie miała w ręku broni, nie mogła w Monrowii kupić krwawych diamentów dla Al-Kaidy, bo w tym czasie była w Bostonie (co mają potwierdzić wyciągi z jej kart kredytowych) i oddałaby życie za swoje dzieci (które ponoć i tak zmarły).
Według innej - w latach 90. przeszła 12-godzinne szkolenie z obsługi broni w Braintree Rifle and Pistol Club, została rozpoznana przez jednego z pośredników transakcji w Monrowii (co potwierdził Alan White, były główny śledczy oenzetowskiego trybunału ds. zbrodni wojennych w Liberii), a jednemu z oficerów amerykańskich służb bezpieczeństwa wyznała, że czasami trzeba poświęcić życie własnych dzieci dla wyższej idei - które, znów ponoć, żyją i mają się dobrze pod opieką jej siostry Fauzi.
Która z tych wersji jest prawdziwa? Najprawdopodobniej trzecia. Ta, którą podał jeszcze przed aresztowaniem Siddiqui w 2008 roku Ali Hasan z południowoazjatyckiego oddziału Human Rights Watch: - Z mojego doświadczenia wynika, że wszyscy kłamią. Kłamie rodzina Siddiqui, kłamie mąż, Pakistańczycy kłamią, Amerykanie kłamią, dzieci też kłamią. A ponieważ wszyscy kłamią, prawda prawdopodobnie jest dwadzieścia razy dziwniejsza, niż to sobie wyobrażamy.
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.