"Przysięgam na wszystkie świętości, na swoje dzieci, że do śmierci Jana Rodowicza nie przyczyniłem się" - ubek rozpłakał się podczas zeznań
Prawdopodobnie ostatnią osobą, która widziała Janka żywego był Bronisław Kleina, były akowiec, który zmienił się w ubeka. - Nigdy go nie przesłuchiwałem - zapewnił Lipińskiego Kleina. Na jego pytanie o "Anodę" odpowiedział: - Nie chcę o tym rozmawiać. Nie miałem z tym nic wspólnego. Z tym tylko, że był i ode mnie wyszedł - dodał. Wypowiedział z naciskiem te dość enigmatyczne słowa.
Bronisław Kleina w 1995 r. był przesłuchiwany przez prokuratora Stefana Szustakiewicza. - Jan Rodowicz był osadzony w areszcie ministerstwa na Koszykowej, w piwnicach - opowiadał. W styczniu 1949 r. ktoś z wydziału przyprowadził do jego pokoju Janka. Kleinie polecono przesłuchać "Anodę" na temat nielegalnej działalności. To miał być więc wyjątkowy dzień w karierze Kleiny, który - jak zapewniał - zwykle miał do czynienia z kartotekami, a nie z ludźmi. I tylko tego jednego dnia w swojej karierze kogoś przesłuchiwał. Zdumiewający zbieg okoliczności - jedyne w życiu przesłuchanie i od razu zakończone wielką tragedią.
Wydarzenia w dniu śmierci Janka według Kleiny wyglądały tak. 7 stycznia 1949 r. "Anoda" zachowywał się spokojnie, odpowiadał na pytania "nie" albo "tak". Nie rozwijał odpowiedzi. Był zamknięty w sobie. Podczas przesłuchania, które trwało około 20 minut, Kleinie polecono, aby doprowadził Janka do gabinetu naczelnika Herera. Kleina zamknął na zasuwę pokój, w którym sam urzędował. Przyprowadził Janka do sekretariatu, przez który wchodziło się do Herera. Kiedy otworzył drzwi, usłyszał: - Jeszcze chwileczkę, przejdź do następnego pokoju, drzwi są otwarte i nikogo w pokoju nie ma. Kleina wszedł pierwszy do tego pomieszczenia. "Anoda" kroczył za nim. Ale nagle błyskawicznie dostał się na parapet otwartego okna. Wyskoczył. Kleina nawet nie wychylił się przez okno, żeby zobaczyć, co się stało z Jankiem. - Okno było dwuskrzydłowe, otwarte na oścież - zeznał Bronisław Kleina. - Do okna nie podchodziłem, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że na pewno poniósł śmierć.
- Zawiadomiłem sekretariat o tym samobójstwie - opowiedział Bronisław Kleina prokuratorowi. - Tragedią tą byłem wstrząśnięty, dygotałem, nie mogłem się uspokoić. Naczelnik i koledzy uspokajali mnie. Zadawałem sobie pytanie, dlaczego Rodowicz to zrobił. Odpowiedzi jednak nie znalazłem. Natychmiast wezwano lekarza, ponieważ w ministerstwie mieściła się poliklinika. Lekarz stwierdził zgon w chwilę po wypadku. Nie wiem, czy była przeprowadzona sekcja zwłok. Jana Rodowicza nie mogłem powstrzymać, ponieważ zrobił to w błyskawicznym tempie, przeleciał koło mnie jak wicher. - Przysięgam na wszystkie świętości, na swoje dzieci, że do śmierci Jana Rodowicza nie przyczyniłem się - odezwał się w pewnej chwili, siedząc naprzeciwko przesłuchującego go prokuratora. I w tym momencie Bronisław Kleina rozpłakał się. - Pobudek jego desperackiego kroku nie znam - dodał. - Nie widziałem u niego żadnych śladów pobicia. Nie skarżył się na niewłaściwe traktowanie.
"Po latach wciąż nie wiemy, jak zginął Janek. Zeznania przeczyły sobie nawzajem. Jedynie ubecy bronili się spójną wersją o samobójstwie. (...) Czy zabili Janka? Dlaczego mieliby to zrobić na początku śledztwa? Przecież mogli go jeszcze długo przesłuchiwać. A nawet posadzić na ławie oskarżonych. Ale śmierć mogła być też rezultatem 'wypadku' podczas przesłuchania. Wówczas wszyscy odpowiedzialni zapewne stworzyliby legendę, która odsunęłaby od nich podejrzenia. I trzymaliby się jej do końca. Obawiam się, że tego wszystkiego już się nigdy nie dowiemy. Ale na pewno ci, którzy Janka przesłuchiwali, ponoszą moralną odpowiedzialność za to, że zginął podczas śledztwa. Chcę wierzyć w wersję o próbie ucieczki. Wojna już minęła, ale 'Anoda' upadł jak jeszcze jeden kamień rzucony na szaniec" - pisze Piotr Lipiński.
Oprac. Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska
Fragmenty książki "Anoda. Kamień na szańcu" publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Agora.