"Kościół zarabia, państwo pozbywa się problemu"
"Matki nie mogły opuszczać domu, a na teren klasztoru pozwalano im wchodzić tylko wtedy, kiedy miały tam do wykonania jakąś pracę. Dziewczęta w zaawansowanej ciąży codziennie szorowały podłogi, myły okna, wycierały kurze i polerowały meble. Te, którym zlecano nawlekanie różańców, musiały ich wykonać co najmniej sześćdziesiąt dziennie. Na palcach zostawały wyżłobienia po nitce na całe życie.
Noworodki zabierano od matek niemal od razu i przenoszono do sali z innymi dziećmi. Po dziewięciu miesiącach dzielenia tego samego ciała między matką a dzieckiem powstaje silna więź, więc ilekroć mały Anthony budził się w nocy z płaczem, budziła się także Filomena śpiąca w innej części budynku" - czytamy w książce.
Na to, aby te domy funkcjonowały poza świeckim prawem musiał zgadzać się rząd. Wśród polityków pojawiały się wątpliwości. "Mimo że są utrzymywane z funduszy publicznych, tylko Kościół ustala obowiązujące w nich reguły, my nie mamy tam nawet wstępu. Szczerze mówiąc, to zwykłe tchórzostwo z naszej strony, że nigdy nie zakwestionowaliśmy pozycji Kościoła w tej sprawie. Boimy się, że księża zaczną nas krytykować z wysokości swoich ambon, a wierni ich posłuchają, co odbije się na wynikach wyborów. Poza tym obecny układ jest wygodny dla wielu osób. Kościół zarabia, państwo pozbywa się problemu. Wiele osób będzie usiłowało utrzymać status quo " - opisuje Sixsmith.
Na zdjęciu: dziecięca stołówka.