Anzelm z Canterbury, żyjący w XI wieku, przedstawił najbardziej moim zdaniem paradoksalny i zakręcony dowód na istnienie czegoś (w jego wypadku - Boga). Otóż stwierdził, że Bóg to "coś", w założeniu - największe, co musi istnieć, bo nie da się pomyśleć czegoś jeszcze większego. Niemożność pomyślenia czegoś, co byłyby negacją X-a, jako dowód na istnienie owego X-a (którego też nie potrafi się pomyśleć i zweryfikować empirycznie), to dziś jeden ze sposobów stawiania hipotez w fizyce teoretycznej. Takie manipulowanie sobą przy pomocy samego ruchu myśli może być jak narkotyk!