Sztandar z Iwo Jimy
Clint Eastwood nakręcił dwa filmy – „Sztandar chwały” i „Listy z Iwo Jimy” – o jednej z ostatnich bitew w wojnie na Pacyfiku. Pokazał ją oczyma obu walczących stron: Amerykanów i Japończyków. Warto przypomnieć, co o tej krwawej batalii wiedzą historycy.
Iwo Jima – po japońsku wyspa siarki – to niewielka (21 km kw.), samotna wyspa pochodzenia wulkanicznego na Oceanie Spokojnym, w archipelagu Ogasawara (znanym też jako Wyspy Wulkaniczne). Położona 650 mil morskich na południe od Tokio, ma kształt wydłużonego trójkąta. Jej najwyższy punkt stanowi wulkan Suribachi wysokości 166 m n.p.m. Na wyspie brak źródeł słodkiej wody, Japończycy skolonizowali ją dopiero w XIX w. Przed II wojną światową w pięciu osadach mieszkało zaledwie ok. 1 tys. osób. Podczas wojny Japończycy, tworząc zewnętrzny pas obronny, silnie ufortyfikowali wyspę. Ulokowany tam został ponad 22-tysięczny garnizon, którym dowodził generał Tadamichi Kuribayashi. Na jego polecenie w twardych wulkanicznych skałach wydrążono jaskinie i tunele o długości przekraczającej 18 km (tyle przynajmniej podziemnych przejść odkryli Amerykanie). Powstał, niewidoczny z zewnątrz, skomplikowany system obronny, wyposażony m.in. w 360 armat kalibru powyżej 75 mm, w tym działa okrętowe, 300 dział przeciwlotniczych i
ponad 2 tys. karabinów maszynowych.
Amerykańska strategia wojenna na Pacyfiku opierała się na metodzie żabich skoków. Posuwając się w kierunku Japonii, Amerykanie dokonywali desantów na ważniejszych wyspach, inne omijając z daleka. Iwo Jima, którą Japończycy wybrali na ostatni punkt obrony strzegący dostępu do głównego archipelagu, dla amerykańskich strategów stawała się pierwszym japońskim terytorium, które należało zdobyć. Dodatkowym jej walorem były dwa lotniska, które pozwalałyby na awaryjne lądowanie samolotów bombowych B 29, wracających po akcji do baz na Wyspach Mariańskich.
I tak niegościnny skrawek lądu stał się terenem ostrych bojów, a fotografia ukazująca zatknięcie flagi na szczycie Suribachi, w piątym dniu walk o wyspę, przeszła do historii jako symbol amerykańskiego zwycięstwa militarnego.
Wkrótce po mianowaniu, w lipcu 1944 r., generała Tadamichi Kuribayashi dowódcą garnizonu Iwo Jimy, amerykańskie lotnictwo przez dwa dni bombardowało wyspę. Można domniemywać, że fakt nominacji – dzięki złamaniu japońskiego purpurowego kodu – nie uszedł uwadze Departamentu Wojny. Od grudnia 1944 r. lotnictwo systematycznie bombardowało, a marynarka ostrzeliwała wyspę. Ale na jej obrońcach nie robiło to większego wrażenia.
19 lutego 1945 r., po trzydniowym nalocie lotniczym i ostrzale morskim, Amerykanie rozpoczęli desant. W ciągu 45 minut na plażach wylądowało siedem batalionów piechoty morskiej, dwa bataliony czołgów, ciężarówki, radiostacje, sprzęt sanitarny i pomocniczy. W sumie 30 tys. ludzi. Powitała ich cisza. Dopiero godzinę po wylądowaniu rozpoczął się huraganowy ogień z umocnień japońskich na stokach Suribachi i z płaskowyżu Motoyama. Każdy wzgórek, załom skalny, szczelina okazały się doskonale zamaskowanymi punktami ogniowymi. Dowódca sił na Pacyfiku admirał Chester W. Nimitz zakładał, że będzie to „czterodniowy spacerek marines”. Tymczasem straty w pierwszym dniu były większe niż w Normandii w 1944 r. Dzień później, 20 lutego, amerykańska piechota morska zajęła jedno z lotnisk. Ale 21 lutego, w efekcie ataku ok. 20 kamikadze i ostrzału z lądu, flota inwazyjna utraciła lotniskowiec „Saratoga”. W piątym dniu walk, 23 lutego 1945 r., sześciu żołnierzy piechoty morskiej zatknęło sztandar amerykański na szczycie
Suribachi. Chwilę tę uwiecznił korespondent wojenny Associated Press Joe Rosenthal, fotografię opublikował 25 lutego 1945 r. „New York Times”, a potem przedrukowała cała prasa. Autor otrzymał za to zdjęcie nagrodę Pulitzera za 1945 r. Potem zostało uznane za najczęściej reprodukowane zdjęcie w dziejach i stało się jedną z ikon amerykańskiego zaangażowania w II wojnę światową.
Tymczasem do pełnego zajęcia Płaskowyżu Motoyama było jeszcze daleko, wyspa zaciekle się broniła. Zmagania z rozproszonymi grupkami armii japońskiej trwały do 16 marca. Amerykanie używali najczęściej granatów lub czołgów z miotaczami płomieni zwanych Ronsonami. Ostatni atak 300-osobowego oddziału japońskiego miał miejsce w nocy 25 marca 1945 r. Zginęło wówczas ok. 100 Amerykanów.
W całej bitwie o wyspę do niewoli dostało się zaledwie 216 Japończyków, a 20 073 zginęło w walce bądź popełniło samobójstwo. Oficjalne straty amerykańskie wyniosły 4197 zabitych, 19 189 rannych (w wyniku ran zmarło 1401), 494 uznano za zaginionych.
Z czasem okazało się, że istnieją dwa zdjęcia przedstawiające to samo wydarzenie, ale bohaterowie każdego z nich i mocowane sztandary były trochę inne. Stąd tytuł książki Jamesa Bradleya i Rona Powersa „Flags of our Fathers” („Flagi naszych ojców”). Czy to znaczy, że szczyt musiał być zdobywany jeszcze raz? Czy druga fotografia została zainscenizowana na potrzeby medialne? Nie jest to do końca jasne.
Ale opublikowane wtedy zdjęcie Joe Rosenthala zelektryzowało kraj. Dla Amerykanów stało się źródłem dumy. Bohaterski czyn natychmiast wywołał reakcję Pentagonu. Kim byli bohaterowie? Ustalona została oficjalna lista, z której wynikało, że byli to: sierżant Mike Strank, kapral Harlan Block, szeregowcy Franklin Sousley, Rene Gagnon, Ira Hayes z piechoty morskiej oraz John Doc Bradley z korpusu medycznego marynarki wojennej.
Zanim powstała lista, trzech z nich zginęło, bo walki ciągle trwały. Trzech pozostałych zostało wprzęgniętych do wielkiej machiny propagandowej, działającej na rzecz udziału USA w wojnie i zdobycia dla tej sprawy funduszy. Rozpoczął się wielki patriotyczny show. Wkrótce po wojnie nakręcony został film dokumentalny oraz fabularny „Piaski Iwo Jimy” z Johnem Waynem w roli głównej, przy czym kulminacyjnym punktem była scena zatknięcia flagi na szczycie wulkanu Suribachi. Później kolejny, gdzie Tony Curtis grał Indianina Irę Hayesa. Filmy te nie odbiegały wymową od innych, na przykład „Rajdu na Tokio”, zrealizowanych wkrótce po ataku na Pearl Harbor. Była to produkcja wyraźnie propagandowa, gloryfikująca wysiłek wojenny USA. Pierwszy z filmów Eastwooda został zrealizowany na podstawie książki Jamesa Bradleya (syna bohatera z Iwo Jimy) i Rona Powersa. Bradley znał wojenną przeszłość ojca, ale w domu był to temat zakazany. Przypadkowo znaleziony na strychu wycinek prasowy oraz odznaczenie za odwagę na polu bitwy
stały się początkiem poszukiwań uwieńczonych książką. Nakręcony na tej podstawie film jest zdecydowanie odmienny od produkcji Hollywoodu. Pokazuje dramaty ludzi uwikłanych w wielkie bitwy historii.
To, jak mało liczył się los pojedynczego żołnierza, symbolicznie pokazuje jeden z kadrów. W kierunku Iwo Jimy płynie flota amerykańska, setki okrętów wiozących tysiące ludzi. W pewnym momencie za burtę wypada młody chłopak. Koledzy kwitują to śmiechem, rzucają jedynie koło ratunkowe. Są przekonani, że dowództwo udzieli mu pomocy, zatrzyma okręty ciągnące się aż po koniec horyzontu. Ale flota płynie dalej. Wśród młodych ludzi gaśnie śmiech, znika rozbawienie. To ich pierwsza lekcja. Później przychodzą kolejne doświadczenia. Lądowanie na wyspie. Jest ranek 19 lutego, godzina 8.59. Z setek amfibii wychodzą tysiące żołnierzy. Zajmują plażę, wzgórza. Wszystkie zadania zaplanowane na pierwszą godzinę zostały wykonane. Są rozluźnieni. I nagle wyspa ożywa, rozpoczyna się piekielny ostrzał. Przeżycie wydaje się niemal cudem.
Clint Eastwood pokazuje, jak – równolegle z walkami na wyspie – w kraju toczy się inna batalia, ocierająca się wręcz o kicz. To kampania na rzecz poparcia przez opinię publiczną wysiłku wojennego Stanów Zjednoczonych. Oglądamy trzech żyjących żołnierzy, którzy zatknęli sztandar USA na szczycie Suribachi, jak na polecenie Departamentu Wojny odbywają tournée po kraju. Są bohaterami, których Ameryka ogląda na stadionach, w wielkich halach. Na Times Square w Nowym Jorku wita ich milion ludzi. Bohaterowie nie czują się w tej roli dobrze. Z ust jednego z nich padają gorzkie słowa: prawdziwi bohaterowie zginęli na Iwo Jimie.
Swój drugi film Clint Eastwood poświęcił obrońcom wyspy, Japończykom. Z pewnością jest on znacznie lepszy, o czym świadczą opinie recenzentów i otrzymane nagrody. Pokazując racje niegdysiejszego wroga, dokonał wyczynu bezprecedensowego. Pomocny w tym był z pewnością producent Steven Spielberg, znany jako twórca m.in. „Imperium słońca”, oraz Ira Yamashita, autorka scenariusza. Reżyser nie tylko wyzbył się amerykańskiego punktu widzenia, ale musiał wręcz wczuć się w japońską mentalność, ukształtowaną tak, by w razie potrzeby oddać życie za cesarza. W poszukiwaniu prawdy Eastwood dotarł do książki generała Kuribayashi i na podstawie tej lektury dobrze wiedział, że potomek samurajów będzie wierny tradycji.
W filmie obserwujemy charakterystyczne stężenie mięśni twarzy Kena Watanabe (wcześniej w roli „Ostatniego samuraja”), gdy otrzymał wiadomość, że flota cesarska przestała istnieć po bitwie w pobliżu Marianów. Teraz już na nikogo nie może liczyć. Jego obowiązkiem jest walka do końca.
Przeciwieństwem generała Kuribayashi jest żołnierz Saigo, piekarz z zawodu. Ich losy są związane do końca bitwy. Z jednej strony mamy do czynienia z arystokratą, wielbicielem Ameryki i Johnnie Walkera, z drugiej – z prostym, ale uczuciowym wojakiem, przypominającym Szwejka. Saigo wykręca się od udziału w zbiorowym samobójstwie przez przyłożenie granatu do piersi. Mimo wyraźnego rozkazu generała, nie niszczy części listów i dokumentów, w tym zapisków, które stały się później podstawą książki o obronie wyspy. To w końcu Saigo – jak chce reżyser – ukryje zwłoki generała po jego śmierci.
Bitwa o Iwo Jimę uważana jest za jedną z najważniejszych w historii Stanów Zjednoczonych. 22 marines, a także pięciu marynarzy biorących w niej udział otrzymało najwyższe odznaczenie wojskowe (Medal of Honor). Tyle odznaczeń nie przyznano w żadnej pojedynczej bitwie.
By uczcić pamięć poległych, w 1954 r., na podstawie fotografii, rzeźbiarz Felix de Weldon stworzył monumentalny pomnik United States Marine Corps War Memorial (Wysiłku Wojennego Korpusu Piechoty Morskiej). Znajduje się on na wojskowym cmentarzu w Arlington.
40 lat po bitwie, 19 lutego 1985 r., doszło do pierwszego spotkania weteranów obu stron. Z tej okazji odsłonięta została dwujęzyczna tablica pamiątkowa. Napis głosi, że zebrani czczą pamięć wszystkich poległych. Te kontakty są nadal utrzymywane.
Lech Kańtoch